LITERATURA OD KUCHNI:
We władzy rzeczy

Bogusław Deptuła

„Rzeczy” Pereca to przede wszystkim opisy. W piramidach piętrzących się przedmiotów nie mogło oczywiście zabraknąć jedzenia – świat bez niego jest dalece niekompletny

Jeszcze 3 minuty czytania

Dla Jagusi Mandarskiej


„Rzeczy. Historia z lat sześćdziesiątych”, debiut książkowy Georgesa Pereca wydany w 1965 roku we Francji, dość szybko zostały przełożone na język polski (przekład Anna Tatarkiewicz), rosyjski i inne języki bloku wschodniego, gdyż upatrywano w nich krytykę materialistycznego, zachodniego społeczeństwa oddanego przesadnej konsumpcji. Bo choć „Rzeczy” rozpoczyna fragment z „Pod wulkanem” Lowry’ego, to kończy je cytat z Karola Marksa…

rys. Malwina KonopackaOdnoszę jednak wrażenie, że spory swoisty sukces książki Pereca w ówczesnych demoludach podszyty był ową podwójną ciekawością: nieważne, dobrze czy źle, bo najważniejsze żeby się dowiedzieć, jak jest tam, za żelazną kurtyną, co się nosi, co się jada, czego się słucha?

Młodzi bohaterowie tej nie-powieści, Jerome – dwadzieścia cztery lata i Sylvie – dwadzieścia dwa, są w jakimś sensie odpowiednikami pisarza, co Perec potwierdził w wywiadzie udzielonym francuskiej telewizji, zaraz po wydaniu książki. Opisy mieszkań wzorowane są na mieszkaniach autora, pożądane przedmioty to też i te, o których marzył sam pisarz, który podobnie jak bohaterowie ma na koncie pracę ankietera, a także dłuższy pobyt w Tunezji. Doświadczenie własne dało materiał wyjściowy dla „historii z lat sześćdziesiątych”. Owo podkreślenie czasu, doraźności, to pewien unik pisarza, chcącego jakby umknąć przed zarzutem, że jego proza jest za mało uniwersalna i ponadczasowa.

Chyba jednak stało się tak, jak zwykle bywa w przypadku wnikliwej obserwacji, nawet jeśli jest mocno obciążona czasowością: trwa ona mimo zmiany realiów, detali, nazw upragnionych rzeczy, ich ostatecznych fasonów. Detale przemijają, mechanizmy trwają.

Co ważne jednak dla całej dalszej twórczości autora „Życia instrukcji obsługi”, jego uwikłanie w rzeczy i przedmioty pozostanie wyróżnikiem, cechą stylu, znakiem rozpoznawczym. Nadmiar przedmiotów, wymienianych w nieskończoność w „Rzeczach”, zważywszy na brak pieniędzy, czyni te droższe, trudniej dostępne mitycznymi. Bohaterowie niepoprawnie i naiwnie wierzą, że posiadanie ich zapewniłoby im szczęście. Niekończące się opisy, piętrzące się przedmioty, rzeczy, graty, klamoty, w istocie detale, szczegóły, detaliki, stają się swoiście pojmowaną istotą prozy Pereca. Prozy dodajmy zupełnie wyjątkowej, której cechą naczelną było formalne eksperymentowanie, doprowadzone do szaleństwa choćby we wspominanej już tutaj karkołomnej zabawie zwanej lipografią, użytej w „La Disparition” („Zniknięcie”, 1969), gdy autor unikał w całym tekście użycia samogłoski „e”, bez której nie mógłby nawet napisać swojego imienia i nazwiska. Był to więc bardzo kuszący pomysł, bo wyzwanie, szczególnie we francuszczyźnie, zdawałoby się niewykonalne. Zatem nazwiska by nie napisał, a książkę dał radę.

„Rzeczy” świetnie zanalizował przyjaciel z OuLiPo, Harry Mathews: „Rozdział pierwszy, opis modnie urządzonego, «idealnego» mieszkania, napisany jest w trybie warunkowym; rozdział ostatni, epilog, w którym Jerome i Sylvie niby to wracają do Paryża, jest od początku do końca w czasie przyszłym. Pomiędzy tymi dwoma «nierzeczywistymi» strefami czasowymi rozciąga się właściwa opowieść w czasach, przeszłym, dokonanym i niedokonanym, i w zdaniach tak po Flaubertowsku nieubłaganych, że jakiekolwiek ich alternatywne wersje trzeba po prostu wykluczyć”. Perec był młodzieńcem uzależnionym od czytania ulubionej powieści, „Wicehrabi de Bragelonne” Dumasa, którą przeczytał niezliczoną ilość razy. W literaturze, albo wręcz w jej formalnej stronie, odnalazł Perec swoistą ojczyznę.

Jego rodzina pochodząca z Lubartowa, spokrewniona z najsławniejszym pisarzem jidysz Icchokiem Lejbuszem Perecem, na dziesięć lat przed wybuchem wojny przybyła do Francji. Ojciec zginął na froncie w 1940, matka najprawdopodobniej w 1942 w Auschwitz. Wychowany przez ciotkę na prowincji, w Vercors koło Grenoble, przyznawał, że nie ma wspomnień z dzieciństwa; bycie Żydem znaczyło zaś dla niego „zawdzięczać życie wyłącznie przypadkowi i wygnaniu”. Zdążył odwiedzić Polskę (Lubartów w 1980) na trzy lata przed swą przedwczesną śmiercią.

Georges Perec, „Rzeczy. Historia z lat sześćdziesiątych”, okładkę projektował: Aleksander Stefanowski, PIW, Warszawa 1967W piramidach rzeczy nie mogło oczywiście zabraknąć jedzenia – świat bez niego jest dalece niekompletny. Więc u pedanta Pereca musiało się ono pojawić. Przyznajmy szczerze: niezbyt obficie, ale stanowczo i dobitnie, dopełniając z niejaką zjadliwością portretu pokolenia:

„Wracali całą gromadą z ulicy Mouffetard objuczeni wiktuałami, z łubiankami melonów i brzoskwiń, z mnóstwem serów, mięsiwa i drobiu, z koszami ostryg, pasztetami, kawiorem, z całymi skrzynkami butelek: wino, porto, woda mineralna, coca-cola. […] Godzinami jedli i pili. Znamienna była obfitość i wystawność tych posiłków; prawdę powiedziawszy, z punktu widzenia ściśle kulinarnego jedli bardzo przeciętnie: pieczyste i drób podawano bez sosów, w roli jarzyn występowały prawie nieodmiennie kartofle gotowane lub duszone albo wreszcie, przed pierwszym, jako zasadnicze danie był makaron czy ryż z oliwkami i paru rybkami anchois. Nie dbali o wykwintne potrawy; najbardziej wyszukane ich przygotowania sprowadzały się do melona polanego portem, bananów z płonącym ponczem, mizerii ze śmietaną. Dopiero po paru latach spostrzegli się, że istnieje jeśli nie sztuka, to w każdym razie technika gotowania i wszystko, co dotychczas najchętniej jadali, to produkty w stanie surowym, nie przyrządzone i nie doprawione.

Dowodzili tym raz jeszcze, że ich sytuacja nie jest w pełni określona; koncepcja przyjęcia pozostawała w ścisłym związku z posiłkami, jakie przez dłuższy czas były ich wyłącznym udziałem, posiłkami w stołówkach uniwersyteckich. Po skąpych i żylastych befsztykach, które tam jadali, teraz wyznawali prawdziwy kult filetów i kotletów à la Chateaubriand. Nie pociągały ich mięsa w sosie, a nawet przez dłuższy czas z nieufnością odnosili się do rosołu; za dobrze pamiętali kawałki tłuszczu pływające między krążkami marchwi w sąsiedztwie wysuszonego serka i łyżeczki rozgotowanych konfitur. Do pewnego stopnia uwielbiali wszystko, co było zaprzeczeniem sztuki kulinarnej, a za to podnosiło wystawność. Przepadali za pozorną obfitością i bogactwem: odrzucali żmudne wysiłki, które przeistaczają niewdzięczne produkty w dania, a wymagają całego arsenału patelni, garnków, stolnic, piecyków. A widok garmażerii przyprawiał ich niekiedy nieomal o zawrót głowy, gdyż wszystko tam nadawało się od razu do zjedzenia; lubili pasztety, sałatki jarzynowe, ozdobione girlandami majonezu, zwinięte płaty szynki i jajka galarecie; zbyt często ulegali pokusom, żałując tego natychmiast po dotknięciu widelcem galarety, przybranej płatkiem pomidora i odrobiną pietruszki, bo ostatecznie było to tylko jajko na twardo”. A wszystko to po to by zacząć następny akapit: „Nade wszystko pasjonowali się kinem” i rozpocząć nową wyliczankę kin, reżyserów i mód z kinem związanych. Jednak my nie pójdziemy do kina.

Zostaniemy przy francuskich sklepach, stołówkach i garmażeriach. I nawet jeśli jest tak, jak chciał tego Perec, że: „wszystko, co dotychczas najchętniej jadali, to produkty w stanie surowym, nie przyrządzone i nie doprawione”, to zarazem życzę nam wszystkim sklepów z takimi produktami. Idąc dalej, trudno również wybrzydzać na francuskie stołówki, gdzie owszem zupy są dość podławe, bo plasują się – wzgardzane – na marginesie przyzwoitego menu (inaczej niż u nas), ale za to zawsze są dwa mięsa do wyboru, dwie gotowane jarzyny, sałata, sery i kilka deserów do wyboru, włączywszy w to owoce, jogurty i serki homo. A co do garmażerii, to ja też mógłbym w nich zamieszkać, i co dzień zdobić się majonezowymi girlandami. Choćby taki przykład: słuszny płat wędzonego łososia pokryty – skądinąd wyszydzaną – galaretą z kilkoma ziarnkami kawioru na wierzchu, pod nim jajko po benedyktyńsku czyli z płynnym żółtkiem, na spodzie z karczocha… Mnie to zupełnie nie obraża!

A teraz czas na przepis, a ja nie mam najmniejszej ochoty tu pisać, ani jak zrobić któryś z francuskich pasztetów czy wołowinę po burgundzku, ani wyjątkowo nie wspomnę o foie gras, bo i sam Perec o nim nie wspomina. Sery, sałaty, mięsiwa, desery – to jakieś zbyt oczywiste, bezpośrednie.

Na szczęście, gdy już pod sam koniec książki Jerome i Sylvie zbierają się do opuszczenia Tunezji, która wydaje się sceną jeszcze większej klęski, niż prowizoryczny Paryż, pada urocze pół zdania: „[…] późną nocą zjedzą świetne dorady”.

Więc niech będą dorady, znakomite ryby lubiane przez Rzymian, dziś bardzo często hodowane, a w basenie śródziemnomorskim bardzo cenione za świetne, delikatne mięso. Najlepiej byłoby je zrobić na grillu, ale jest to wariant sezonowy; niech zatem będzie całoroczny – z patelni.

Dorada śródziemnomorska, dla czterech osób:

Na dużej patelni smażymy na oliwie posolone i popieprzone także od środka ryby, aż mięso będzie białe i ścięte, po ok. 10–15 min z każdej strony. Wypada jedna ryba na osobę i tak być musi.

Na mniejszej dusimy drobno pokrojone pomidory, anchois, przeciśnięty przez praskę czosnek, czarne oliwki. Doprawiamy solą, pieprzem i chili. Wlewamy białe wino, dusimy.

Usmażone dorady wykładamy na talerz, obok podajemy sos, który robił się tyle co ryby. Wszystko można dla pełniejszego efektu zapiec w piekarniku, przykrywając ryby sosem, ale to mniej estetyczna wersja.

Chleba, ryżu, ziemniaków nie podajemy.

*Sam Georges Perec jest autorem „81 prostych przepisów dla początkujących”. Przełożył je poeta i kucharz Tadeusz Pióro w „Literaturze na Świecie”, nr 11–12/1995, w całości poświęconej Perecowi. Można je uznać za swoistą książkę kucharską, ale to nad wyraz podstępna książka, bo wystawiająca początkujących na niebywałą wprost próbę, próbę pomieszania zmysłów i rozumu.

Przepisy raźno zmieniają nazwy, ale składniki właściwie pozostają bez zmian i to zarówno w wypadku królika, grasicy, jak i ryby. Są krótkie, mają po dwa, trzy zdania i wydają się szalenie łatwe, choć dokładnych proporcji nie podają. Zadziwia natarczywie wprost powracająca figura: pół kilograma pieczarek, zjawiająca się zarówno w przepisie na królika,  jak i na solę, i grasicę. Rzecz w tym, że te „81 przepisów’’ obejmuje tylko i wyłącznie przepisy na te trzy rodzaje mięs i podrobów. Wygląda więc na to, że nawet i w tej materii Perec nie mógł się powstrzymać od fałszerstw.

Na koniec wróćmy jeszcze na chwilę do „Rzeczy”. Jerome i Sylvie po powrocie z Tunezji decydują się przyjąć stałe posady. Do tej pory unikali tego. Teraz, choć to dopiero się wydarzy, bo rzecz cała dokonuje się w czasie przyszłym niedokonanym, się zdecydują. A zatem zasiądą w wagonie pierwszej klasy i zdaje się, że wreszcie będą mogli być szczęśliwi. Postanowią zjeść. Zamówią posiłek. „Zasiądą pod oknem, naprzeciwko siebie. Zamówią dwie whisky. Popatrzą po sobie po raz ostatni z porozumiewawczym uśmiechem. Lśniąca serweta, masywne sztućce ze znakami «Wagons – Lits», solidne talerze z herbami będą się wydawały wstępem do wspaniałej uczty. Ale jedzenie, jakie im podadzą, okaże się zupełnie bez smaku”.

Miało być spełnienie, a tu nic. I to chyba kolejna flaubertowska figura, tym razem rodem ze „Szkoły uczuć”, gdzie mrzonka miłosnego spełnienia napędza całą powieść. Zdaje się, że Perec bardzo uważnie wszystko u Flauberta przeczytał. I zrozumiał.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.