LITERATURA OD KUCHNI:
Wyobraźnia i wnętrzności

Bogusław Deptuła

W „Śmierci w starych dekoracjach” Tadeusza Różewicza najbardziej lubię tytuł, ale sporo tam powracających jedzeniowych wątków, zatem przeczytajmy ją na nowo

Jeszcze 2 minuty czytania

Napisane w 1969 roku i wydane rok później opowiadanie „Śmierć w starych dekoracjach” zasługuje raczej na miano mini powieści. Odniosła ona znaczny sukces czytelniczy i artystyczny, choć sam autor z tekstów krytycznych najwyraźniej nie był zadowolony, bo do kolejnych wydań dołączył odautorski wstęp. Napisał w nim, że: „recenzje raczej zaciemniały intencje autora i sens opowiadania”, a całość rozpoczął od stwierdzenia: „Dobry tytuł powinien streszczać książkę i tłumaczyć jej sens”. Moja zgoda jest całkowita.

rys. Malwina KonopackaNie czytałem recenzji powstałych po pierwszym wydaniu, jednak czytana dziś „Śmierć”, zdaje się ujawniać co najmniej kilka niekonsekwencji. Powiem o tej, która przeszkadzała mi najbardziej. Otóż drobiazgowo opisane refleksje bohatera w trakcie lotu samolotem, co było dla niego doświadczeniem najwyraźniej fascynującym, nijak się mają do późniejszych, znacznie głębszych rozważań prowadzonych w wiecznym mieście, w którym kończy się jego podróż oraz, jak się okaże, całe życie. Z drugiej jednak strony intelektualne rozważania bohatera są i tak aż nazbyt głębokie jak na kogoś, kto jest, jak Różewicz pisze we wspomnianym wstępie, „emerytowanym urzędnikiem, byłym właścicielem kiosku z gazetami, człowiekiem, który przeszedł wojnę w stopniu podoficera, nigdy w życiu nie używał narkotyków, nie miewał stygmatów, nie słyszał «głosów»; upoił się kilka razy w życiu alkoholem. Nie ma w sobie nic z Witkacego i nic z Huxleya, nie ma w sobie nic z bohaterów ich utworów. Nie przypomina ani «świeckiego świętego», ani wielkiego grzesznika. Jego zasługi i winy są umiarkowane. Stracił wiarę w młodości, przestał się modlić, z Bogiem rozstał się bez patetycznych gestów, bez uniesień romantycznych, można powiedzieć nieefektownie. Przeszedł drogę od naiwnej wiary do naiwnego być może racjonalizmu, ale nie chce już zawracać. To skromny «mały realista», jeden z wielu; jednak nie popada w panikę w trudnych okresach życia, zachowuje się z większą godnością, niż słynni pisarze i filozofowie, którzy wracają często do Boga, tak jak wraca się do Instytucji, wśród zgiełku reklamy, w światłach reflektorów. Ich nawrócenia przypominają premiery filmowe.”

Tadeusz Różewicz „Śmierć w starych dekoracjach”,
PIW, Warszawa 1980
Przystając chętnie na tę eksplikację, powtarzam, że jego świadomość świata, religii, kultury i sztuki – z wyjątkiem może moralności – daleko wykracza poza horyzonty „emerytowanego urzędnika” i „byłego właściciela kiosku”. To świadomość autora i w tym właśnie sensie zdaje się nie być przekonywająca – jest zwyczajnie niespójna. Bliższa naturze urzędnika powinna być przecież miałka paplanina z początku powieści, czy może przypowieści, a nie owe głębokie myśli, towarzyszące mu na ulicach, w restauracjach i wśród ruin Rzymu, gdzie dowiadujemy się, czym są owe tytułowe „dekoracje”.

To chrześcijaństwo, albo wręcz katolicyzm – największa ze „starych dekoracji”, których tandetę chciał obnażyć w swoim dziele Różewicz.

Wielkie znaczenie ma w utworze Różewicza także fakt całkowitej przypadkowości śmierci, która spotyka bohatera właściwie wtedy, gdy jego rzymska przygoda mogłaby się dopiero zaczynać – po kilku pierwszych dniach pobytu nad Tybrem, gdy poznał już nieco miasto, odkrył cierpkie uroki czerwonego wina i wiedział, gdzie można je taniej kupować. Po tym, gdy spędził owe owocne chwile w wielkich muzeach, do których wchodził mimo, że wstępy te były dla niego dość kosztowne. Jego spotkania z dawną sztuką wypadały zresztą różnie. Najwyraźniej nieco przestraszył go nagi Chrystus z Sądu Ostatecznego w Kaplicy Sykstyńskiej. Największy zachwyt wzbudziła zaś antyczna rzeźba śpiącego młodzieńca. Ale spotkań ze sztuką opisanych w „Śmierci” jest wiele; już same w sobie są one interesujące i nie takie znowu częste w polskiej literaturze.

Ciekawe są także opisy jedzenia – a te zaczynają się już w samolocie. Pamiętajmy, że bohater swą podróż odbywa za czasów PRL-u, ba – jeszcze pod koniec władzy Gomułki, kiedy podniebne wojaże były prawdziwą rzadkością. Zatem wszystko, co spotyka na pokładzie samolotu: stewardesy, toalety i jedzenie, wprawia go w zadziwienie. „Były plasterki szynki i cielęciny, sałatka, bułeczka, kawałki chleba ciemnego i pięknie zapakowany serek, masło… ale już i moja tacka znalazła się na stoliczku. Na mojej tacy też były plasterki szynki i cielęciny, bułeczka, chleb, serek, masło, na spodeczku ciasteczko, były też cukier oraz jabłko; nóż, widelec i łyżeczka były umieszczone w torebce z folii”.

W ślad za samolotowym serwisem, podążają uwagi o hotelowym śniadaniu, które – odpowiednio wykorzystane – starczyć może na wiele godzin. I jeszcze ten, znakomity passus na temat mortadeli: „Siedziałem przy stole. Na papierze leżały dwie bułki, które kupiłem po południu, i różowe okrągłe plastry soczystej mortadeli. Lubię tę delikatną i smaczną wędlinę, która jest robiona z krowiego wymienia. Z przyjemnością zjadłem kilka soczystych plastrów mortadeli z bułką. Popiłem wodą z kranu. Przyrzekłem sobie, że jutro kupię butelkę czerwonego wina, które tu rzeczywiście kosztuje grosze.”

Świadomość kuchni włoskiej w PRL-owskiej Polsce AD 1969 była zerowa, lub zeru bliska. Zamawiając sam makaron, bohater wspominał, że można go posypać serem, ale jego nazwy już nie wymienia. W jego restauracyjnych wyborach czuć i nieznajomość kulinarnych zwyczajów i jakąś niepewność. Nie zna on włoskiej kuchni i nie wie, czego może od niej oczekiwać. Zamawia więc na chybił trafił – i zazwyczaj chybia.

Jedna tylko potrawa wydaje mi się w tej diecie pociągająca, mimo nad wyraz zniechęcającego opisu: „Zamówiłem «un kwarto rosso», bo (…) pragnąłem się wzmocnić. Do wina zamówiłem groszek z cielęciną. Tej cielęciny było tam niewiele. Trzy kawałeczki mięsa i jedna żyła. Ale sos był bardzo smaczny.”

Nie znalazłem przepisu na tę potrawkę, czy też może potrawę, ale zdaje mi się, że mogę zaproponować przepis według własnej koncepcji.

Jeśli ma to być dodatek do jakiegoś dania, wystarczy on dla czterech osób; jeśli danie główne – dla dwóch. A zatem:

Groszek z cielęciną alla Romana:

0,5 kg zielonego (mrożonego) groszku
0,3 cielęciny
1 cebula
4 ząbki czosnku
200 ml białego wina
2 łyżki oliwy
2 łyżki masła
sól, pieprz

1. Rozgrzać oliwę, zrumienić cielęcinę, poddusić, żeby zmiękła.
2. Dodać drobno posiekaną cebulę i czosnek, podsmażyć.
3. Wlać połowę wina, poddusić.
4. Wsypać groszek, dodać masło i resztę wina, posolić, popieprzyć.
5. Ewentualnie dolać wina lub wody, jeśli sos nazbyt odparuje.
6. Mięso powinno być miękkie, a groszek nie całkiem.

Może to być samodzielne danie, albo dodatek do mięsa oraz makaronów, jeśli na wydaniu całość posypiemy startym parmezanem, grana padano lub pecorino. Warto też dodać świeżo zmielony czarny pieprz. Natka pietruszki również niczego w nim nie zepsuje.

Dla mnie najmocniejszą stroną rzymskiej kuchni są znakomite przystawki (tym właściwie jest nasz groszek z cielęciną). Różnorodne i bogate, najczęściej wegetariańskie, kuszące. Obok nich widzę wspaniałe owoce. Bohater „Śmierci w starych dekoracjach”, zachwycony różnorodnością spotkanych w Rzymie owoców, wyznaje: „Będę się tu odżywiał owocami; pomarańcze, cytryny, banany, winogrona. Nie muszę jeść mięsa, które mi zresztą ostatnio zupełnie obrzydło, (…)”. Dalej następuje dość drastyczna odezwa przeciwko zjadaniu mięsa, a w niej taki oto fragment: „to obrzydzenie rodzi się nie tylko w moich wnętrznościach, ale i w wyobraźni.”

Trudna dychotomia. Podobnych będzie zjawiać się zresztą coraz więcej. Przepis na groszek jest bardzo prosty do pomyślenia w wersji całkiem wegetariańskiej. Danie to będzie miało całkiem inny smak i inny wyraz ideowy, ale nadal pozostanie kuszące.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.