LITERATURA OD KUCHNI:
„Człowiek, który patrzył na przejeżdżające pociągi”

Bogusław Deptuła

Muszę przyznać, że królika lubię nadzwyczajnie. I choć w powieści Simenona wywołuje pewne zniecierpliwienie, w istocie może być prawdziwym kulinarnym świętem

Jeszcze 3 minuty czytania

Tak w oryginale brzmi tytuł „Paryskiego ekspresu” Georgesa Simenona, który właśnie ukazał się w intrygującej serii „Nowego kanonu”, wydawanej przez W.A.B. we współpracy z „The New York Reviev of Books”. Niewiele wcześniej ukazała się być może najwybitniejsza jego powieść: „Wdowa Couderc”.

Simenon, znany przede wszystkim z siedemdziesięciu sześciu tomów przygód komisarza Julesa Maigreta, teraz zjawia się w polszczyźnie mocniej jako pisarz. Może nie trzeba od razu zapominać o niezbyt wylewnym i sympatycznym komisarzu, ale na pewno należy znaleźć nową perspektywę dla tego pisarstwa. Mamy się w nim odnaleźć i zachwycić. O ile „Wdowa Couderc” – połączona ze znakomitym filmem Pierre Granier-Deferre’a (1971), ze świetnymi rolami Simon Signoret i Alaina Delona – w polskim przekładzie Hanny Igalson-Tygielskiej idealnie do tego się nadaje, to ja z „Paryskim ekspresem” mam kłopot.

rys. Malwina KonopackaMistrz stylu, za jakiego uważali go liczni koledzy i krytycy, jakby nieco przesadził tutaj w swojej oszczędności. Nieprzyjemny główny bohater – wzorowy dotychczas urzędnik w holenderskiej morskiej firmie, Kees Popinga – z dnia na dzień, na skutek nagłej odmiany losu, wylatuje z codziennej orbity w stronę nieodwracalnej, mrocznej katastrofy. Niby wszystko jest możliwe, ale mnie pozostawia to za drzwiami zainteresowania i współczucia. Może i tak ma być w wystudzonej narracji Simenona, ale dla mnie, czytelnika lubiącego „empatyzować” z bohaterem, to sytuacja niezbyt sprzyjająca. Czytam zatem o kolejnych wyczynach niesympatycznego Holendra i nie wciąga mnie jego historia, dziwi, a nawet odstręcza nudzi.
Simenon zdaje się nim bawić jak owadem, którego pochwycił i za moment przyszpili do kart swej powieści, by objawić nam jego mroczną naturę. Czytając, wciąż miałem nadzieję na jakieś Nabokovskie spiętrzenie nikczemnego charakteru, które będzie wspaniale kulminować, ale nic takiego nie następuje. To nie taki pisarz, nie taka proza, nie ten literacki horyzont: sprawne, nader sprawne, bardzo sprawne, ale daleko nie genialne.

Nie zawsze jednak piszę o dziełach wybitnych, raczej interesujących z powodów kulinarnych – nie inaczej jest i w tym przypadku. Simenon, słynący ze skrupulatności i realności, nie mógł pomijać jedzenia. I oczywiście go nie pomija. Ono zjawia się niemal natychmiast, bo już na drugiej stronie: „… jak w większości holenderskich rodzin, kolację jadano lekką: herbata, chleb z masłem, cienkie plasterki wędlin i sera, czasem jakaś przystawka”. (Zadaję sobie tylko pytanie: czemu cienkie? Ze skąpstwa, czy dla pełniejszego wydobycia smaku?)

Najważniejszym momentem jedzeniowym w powieści jest historia z zupą ogonową, ujawniająca kompletną karłowatość osobowości głównego bohatera i pogłębiająca brak jakiegokolwiek z nim kontaktu.

„Zdarzyło się w zeszłym roku, gdy Jef Van Duren został mianowany profesorem medycyny. Van Duren, który był przyjacielem Keesa od zawsze, wydał uroczysty obiad. W chwili, kiedy podano wermut, Kees wymknął się do kuchni, gdzie zazwyczaj figlował z apetyczną służącą Marią.
Gdy jednak usiłował ją pocałować, oznajmiła:
- Skoro jest pan niepoważny, wrócę, gdy już tu pana nie będzie…
I zeszła do piwnicy, gdzie zapewne miała coś do zrobienia.
Było to tym bardziej upokarzające, że Maria była niemal jedyną kobietą, z którą pozwalał sobie na poufałość i która za każdym razem ogromnie go podniecała.
Mimo wszystko jednak pozostał spokojny, przerażająco spokojny […]. Na kuchni stał garnek z zupą ogonową – Van Duren podawał ją tylko przy wyjątkowych okazjach. Na półce znajdowały się równo ustawione puszeczki, a na dwóch z nich widniał napis ‘Sól’. Popinga otworzył jedną i wsypał do zupy sporą część jej zawartości. Potem z miną niewiniątka wrócił do salonu.
Efekt okazał się o wiele zabawniejszy niż się spodziewał. Puszka, oznaczona jako pojemnik na sól, zawierała, nie wiadomo dlaczego, cukier puder, toteż przez dobrą minutę można było obserwować wokół stołu jedynie zdumione twarze i zmarszczone brwi osób, które nabierały kolejną łyżkę zupy, lecz nie wypowiadały swych opinii”.

I taki to właśnie kulinarny figiel wyprawił główny bohater swemu powieściowemu koledze. Figura posłodzonej zupy ogonowej i utopionego konia szachowego – Popinga bardzo lubił grać w szachy, ale nie lubił przegrywać – powracają na stronach powieści jako swoiste zwiastuny dziwnych zachowań jej bohatera. Dla mnie w tych historiach czuć tylko sztubackość.

Najpewniej właśnie przepis na holenderską zupę ogonową podałbym teraz, gdyby nie dwie okoliczności: po pierwsze, pisząc o nieukończonej powieści Beardsley’a „Pod wzgórkiem”, zaproponowałem do przygotowania inną jej wersję; a po wtóre, kulminację swych doznań smakowych Popinga przeżyje na francuskiej ziemi, dokąd powieściowe losy i tytułowy ekspres go zawiodą. Może dodam tylko, że wyróżnikiem zupy holenderskiej, przy wszystkich różnicach, jest dodanie kaszy jęczmiennej, która całość zagęszcza i upodabnia do naszego krupniku. Oraz … wódki. Dla jednych bardzo dobrze, dla innych fatalnie. Ja wolę delikatniejsze ogony cielęce, ortodoksyjni Holendrzy wybiorą na pewno wołowe.

Jednak prawdziwe przygody kulinarne Popingi zaczęły się we Francji – wraz z przybyciem do Paryża. Dziwnym zbiegiem okoliczności, nie jedynym z resztą, miał sporo pieniędzy. Wiadomo było, że nie starczy mu ich na długo, ale póki co mógł zachowywać się dość swobodnie (choć był poszukiwany przez policję). Mówił biegle czterema językami, w tym po francusku. Niegdyś był już w Paryżu i choć niewiele pamiętał, to dość szybko odnalazł się w tym mieście i trafnie wylądował w Café de la Paix. Wieczór był wigilijny, więc „kelnerzy wieszali ostatnie girlandy i gałązki jemioły”.
Zamówił krwisty befsztyk i spytany potem przez obsługującego go, czy mu smakuje, odparł krótko i jednoznacznie: „Znakomite! […] W zły humor wprawiła go jedynie lektura gazet przy jedzeniu, uznał też, że ciastka są o wiele mniej smaczne niż w Holandii. Wolał słodsze. Pijał również kawę z bitą śmietaną i cukrem waniliowym, czego kelner nie mógł pojąć”.
Wyjawię, że gazety – i to nawet te paryskie – pisały o nim, o Keesie Popindze. Ale że ciastka były lepsze w Holandii? Brzmi to jakoś mało przekonująco. W dzisiejszym Paryżu ciastka sięgają cukierniczego zenitu, głównie za sprawą Pierre’a Hérmesa i jego kreacjom podawanym w cukierniach pod nazwą „Ladurée”. Wizyty w nich życzę szczerze tym wszystkim, którym cukier i jego pochodne wypełniają ważny obszar osobowości; ci, którzy wolą śledzie, mogą sobie darować – i poszukiwań, i wydatku. Smaku ulubionej rybki z cebulką nie uświadczą.

Powieściowy tok wygnał Popingę z Paryża i wypchnął na prowincję. Tam, ukrywając się przed policją, zakosztował prowincjonalnej, domowej, francuskiej kuchni: „jadł swego królika, maczając kawałki w gęstym sosie”. A nieco dalej: „I zabrał się do duszonej wołowiny z pieczonymi ziemniakami”. Za chwilę powraca znów królik, wywołując niejakie zniecierpliwienie kulinarną monotonią.

Muszę przyznać, że królika lubię nadzwyczajnie. To doskonałe mięso – chude, delikatne, a co ważne, ostatnio bardzo łatwo dostępne; a mrożone wcale nie jest gorsze od świeżego. I choć w powieści Simenona wywołuje pewne zniecierpliwienie swym ponownym pojawieniem się na stole, w istocie może być prawdziwym kulinarnym świętem. U nas wciąż niedoceniane, królicze mięso jest niezwykle zdrowe, przez co może być podawane dzieciom – choć lepiej nie ujawniać prawdziwego źródła pochodzenia...

Zatem zajmę się przepisem na królika, który w oparciu o liczne inne, sam wygenerowałem – i który sprawdził się wielokrotnie. Jeden królik wystarcza dla 6-8 osób; ugotowany, doskonale nadaje się do zamrożenia i do przechowania nawet dość długo. Zatem:

1 królik
0,5 szklanki musztardy Dijon, lub innej, bardzo mocnej
1 butelka czerwonego wina
1 opakowanie śliwek kalifornijskich, dla bardziej wyrafinowanych smakoszy lepsze są polskie, bo bardziej aromatyczne, ale można też pomieszać oba rodzaje
2-4 łyżki oliwy do smażenia
sól, pieprz, czosnek, cebula

  1. Mięso posolić, popieprzyć, nasmarować musztardą;
  2. Najlepiej zostawić na noc w lodówce do zamarynowania;
  3. Obsmażyć na patelni, albo w odpowiednim garnku, aż mięso będzie rumiane;
  4. Jeśli było w garnku, zalać winem, dodać czosnek i bardzo drobno posiekaną cebulę;
  5. Przykryć i dusić ok. 1h, przewracając; sos powinien zgęstnieć;
  6. Dorzucić śliwki, poddusić jeszcze nieco, żeby uwolnić ich smak;
  7. Sprawdzić ilość sosu, jego smak, doprawić wg uznania, ew. dodać śmietany;
  8. Podawać z ryżem, ale lepiej z kładzionymi kluskami.

Może ten przepis brzmi nieco jesiennie, ale trudno. Jadłem go w upalne dni, choć wieczorem, i też był wyborny.

Georges Simenon opublikował około czterystu powieści. Zostały one sprzedane w nakładzie około pięciuset pięćdziesięciu milionów egzemplarzy. W przedmowie do „Paryskiego ekspresu” Bogusław Panek pisze: „Osobliwa była technika pisarska Simenona. Jedna powieść z cyklu o komisarzu Maigrecie powstawała w ciągu czterech-pięciu dni. Nad powieścią psychologiczno-obyczajowa spędzał od sześciu do jedenastu dni”.
W pracy nic nie mogło mu przeszkadzać; pił dużo mocnej herbaty i palił fajkę. Podobno dwa-trzy razy dziennie zmieniał przepocone koszule; najwyraźniej walenie w maszynę było jednak fizycznie wyczerpujące. Słynął także z kobiecych podbojów. Sam twierdził, że miał dziesięć tysięcy kobiet, jego żona, że tysiąc dwieście. Jego pisarstwo zapewniło mu bogactwo, ale nie uwolniło od nieszczęść – samobójstwo córki – i fobii (w obawie przed robactwem siedział tylko na plastikowym krześle). Jak pisze Paul Theroux: „Prowadził życie feudała, pana na włościach, gdzie wszystko toczyło się według jego upodobań. Ten rozmach robi wrażenie: oto człowiek, który mieszka z byłą żoną, obecną żoną i oddaną służącą, sypia z każdą z nich i znajduje czas, by zdradzać wszystkie trzy z prostytutkami, a do tego ciągle pisze. Strasznie się to podobało Henry’emu Millerowi”.

Może gdyby takie życie prowadził jego bohater, Kees Popinga, do niczego by nie doszło. No ale nie mielibyśmy „Paryskiego ekspresu”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.