Znamy się, bo jesteśmy w mainstreamie
il. Charles Demuth, „Two Women and Boats”, Rawpixel Ltd, www.flickr.com (CC By 2.0)

31 minut czytania

/ Literatura

Znamy się, bo jesteśmy w mainstreamie

Jakub Banasiak

Powinniśmy chuchać i dmuchać na autonomię pola. Nadal w nim bowiem funkcjonujemy. Jeżeli zrezygnujemy z autonomii, pole bynajmniej nie zniknie. To tylko my oddamy za friko niezależność silniejszym graczom – polemika z tekstem Agaty Sikory  „Czy my się przypadkiem nie znamy?”

Jeszcze 8 minut czytania

W „Dwutygodniku” ukazał się inspirujący tekst Agaty Sikory Czy my się przypadkiem nie znamy?”. Autorka definiuje w nim zasadniczą zmianę, jaka dokonała się w ostatnim czasie w sferze krytyki literackiej. Rozważania Sikory nie dotyczą jednak krytyki jako takiej (gatunku literackiego), ale czegoś zupełnie fundamentalnego: samych warunków jej funkcjonowania, jej środowiskowej, ale i szerszej – społecznej – cyrkulacji, dotyczących ją infrastruktur, ekonomicznych i kulturowych uwarunkowań, związanych z nią oczekiwań etc. 

Jestem zdania, że to samo można powiedzieć o wszelkich innych rodzajach krytyki: krytyce teatralnej, filmowej czy artystycznej (którą sam się zajmuję). Niewątpliwie coś pękło, coś się skończyło – i tym czymś, powtórzmy, nie jest ten czy inny zwrot w obrębie samej dyscypliny. Dlatego przystąpiłem do lektury tekstu Sikory z dużym zainteresowaniem, a może nawet nadzieją. Nareszcie ktoś wziął byka za rogi: tak, dzisiejsza krytyka, nie tylko literacka, znajduje się w punkcie zwrotnym! I trzeba przemyśleć ją na nowo – właśnie jako aktywność społeczną. 

Jednak im dalej w tekst, tym bardziej stawało się jasne, że charakter eseju Sikory nie jest reformatorski, lecz likwidatorski. I to w skali totalnej. Mianowicie Sikora przekonuje, że rację bytu straciła sama niezależność krytyki. Miało się to stać w wyniku ekspansji mediów społecznościowych, które zniosły podział na prywatne i publiczne – inaczej mówiąc, zniosły autonomię sfery kultury.

Sądzę, że takie postawienie sprawy to fundamentalny błąd – najpierw poznawczy, a w szerszej perspektywie również polityczny. Sikora bezbłędnie rozpoznała symptom schorzenia i fascynująco go opisała. Jednak postawiła błędną diagnozę, a co za tym idzie – zaproponowała nieadekwatną kurację. No właśnie: czy aby na pewno zaproponowała? Przesłanie tekstu Sikory – nie da się dziś ocalić niezależności krytyki, bo nie istnieje już autonomia kultury – jest raczej wyrazem bezradności. Jestem zdania, że to najgorsze, co możemy (my, ludzie zajmujący się kulturą) dziś zrobić: rozłożyć ręce. W obliczu wszystkich wyzwań i problemów, o których pisze autorka (i tu pełna zgoda) niezależność nigdy nie była tak ważna. Dlatego chciałbym – podobnie rozpoznając symptomy choroby – postawić nieco inną diagnozę, a w konsekwencji zaproponować inną kurację. I fakt, że robię to na forum publicznym, nie jest bez znaczenia. „Do gardeł start!”, pisze Sikora. No to zaczynam.

Czekając na meteor

Sikora za punkt wyjścia bierze inbę wokół debiutanckiej powieści Natalii Szostak „Zguba”. To właśnie wspomniany symptom – metafory tej używa sama autorka. Streśćmy więc inbę dla czytelności wywodu.

Natalia Szostak jest nie tylko pisarką (zaczyna nią być), lecz także – i chyba przede wszystkim – dziennikarką branżowego pisma „Książki” (Agora). I ma znajome z tej samej branży, a nawet z tej samej korporacji. „Zgubę” polecają więc na Instagramie dziennikarze i dziennikarki Agory, a pozytywną recenzję do „Książek” pisze uznana (Paszport „Polityki”) autorka Dominika Słowik. Następnie macierzysty tytuł Szostak uznaje „Zgubę” za jedną z najciekawszych powieści „wczesnej wiosny”. W międzyczasie „profesjonalne krytyczki z literaturoznawczym wykształceniem” nie zostawiają na książce suchej nitki (były to Bernadetta Darska, Karolina Felberg i Monika Ochędowska). Mimo to autorka „Zguby” jest jedną z bohaterek obszernego artykułu w „Vogue”, bierze też udział w celebryckiej sesji fotograficznej (pismo jest z nich znane). Tutaj jest już mowa nie o porach roku, ale „nowej klasyce”. I dokładnie w ten sposób Szostak została nową klasyczką – razem z Aleksandrą Zbroją, Weroniką Murek, Urszulą Honek i Emilią Dłużewską. Tyle że nie do końca, bo wtedy zaczęła się inba. Literacka bańka najpierw zrobiła jedno wielkie XD, a następnie zagotowała się z oburzenia. I dała temu wyraz w internetach. Zdaniem Sikory niesłusznie. Dlaczego? 

Tutaj przechodzimy do diagnozy. Ta postawiona przez Sikorę jest spektakularna: właśnie doświadczamy schyłku „ery kultury druku”, czyli epoki literackiej (ale przecież nie tylko) funkcjonującej od XIX wieku. Co jednak symptomatyczne, istotą Wielkiej Zmiany (tak ją roboczo nazwijmy) jest nie tyle początek nowej ery, ile zmierzch starej – i powrót do jeszcze starszej. 

O co tu chodzi? O powrót do Republique des Lettres, czyli kultury literackiej XVIII-wiecznych salonów. Życie intelektualne rozgrywa się tu „w sferze półpublicznej – w przestrzeniach prywatnych, na obiadach, w korespondencji, często krążącej w odpisach i tworzonej z myślą o większej publiczności niż tylko nominalny adresat”. Oczywiście ta większa publiczność mieściła się na łebku od szpilki. Dlatego w logice Republique des Lettres najważniejsze są relacje towarzyskie, indywidualne emocje, konwenans, a nade wszystko niewypowiedziane, choć czytelne dla wszystkich granice debaty. Jeśli kroiła się jakaś inba, należało zdusić ją w zarodku.

Dzisiaj, przekonuje Sikora, jest podobnie, tyle że naszą sferą półpubliczną – naszym salonem – są media społecznościowe. Tu też funkcjonują jedynie „znajomi i znajomi znajomych”, a (niemal) wszyscy są z branży. W salonie zaś nie wypada puścić bąka. Liczy się za to „towarzyski savoir-vivre”. 

I tego właśnie miało zabraknąć uczestniczkom i uczestnikom inby o „Zgubę”. Wszyscy zagotowali się tak, jakby istniało jeszcze coś takiego jak niezależność krytyki. Tymczasem ten szlachetny ideał, konstatuje melancholijnie Sikora, „jest na dłuższą metę nie do utrzymania”. Jak bowiem zachować niezależność, skoro stawki są głodowe, zatrudnienie prekarne, branżą trzęsą działy promocji, a państwo jest niewydolne? A każdy chce jakoś pożyć. Dodajmy do tego antropocen, dziadocen i fakt, że za miedzą trwa wojna. Dlatego nie ma sensu zarzucać tej czy innemu zdrady ideałów. Tych wszak już nie ma; nie ma już też złej literatury w dawnym rozumieniu tego słowa. Jest tylko „porażka, błąd, gafa osoby znajomej”. Nie mniej, ale i nie więcej. W tej perspektywie środowiskowe afery to jedynie kompensacja poznawczej bezsilności; walki toczone według nieaktualnego paradygmatu, powidok zgasłej już gwiazdy. Myślimy, że walimy w autonomiczne mechanizmy i teksty – a uderzamy w ludzi. Ludzi, którzy znają ludzi, którzy znają ludzi. W salonie robi się smród, a to się nie godzi. Więc nie oburzajmy się, bo nie ma powodu. Poza wszystkim, emocje i resentymenty są strasznie męczące. A my i tak jesteśmy wykończeni. 

Sikora bierze więc zamach najszerszy z możliwych: pisze o zmianie epoki, i to takiej liczonej w stuleciach, a nie dekadach. Jednak Wielka Zmiana, poza wszystkim, paraliżuje. To właśnie w tym sensie puenta Sikory jest wyrazem bezradności (zresztą autorka sama się do niej przyznaje). Skoro bowiem zmiany są tak głębokie, że zaczęła się nowa epoka, to nie możemy nic zrobić. Usiądźmy więc razem, niczym bohaterowie „Melancholii” Larsa von Triera, i wyczekujmy kresu – ale przynajmniej się nie kłóćmy. Meteor – neoliberalny kapitalizm – już tu walnął, tylko jeszcze nie wszyscy odczuli falę uderzeniową. Po co wasze swary głupie, wnet i tak skończymy w zupie. 

Autonomia i kapitał

Tyle o awersie Wielkiej Zmiany. Teraz rewers, czyli koniec „ery kultury druku”. W pełni zgadzam się z Sikorą, że warunki funkcjonowania krytyki są dziś inne niż choćby przed dekadą, a już na pewno dwiema. Jednak sądzę, że jest to zmiana stopnia, nie reguły. 

Kluczowa jest tu kwestia autonomii. Sikora rozumie ją w bardzo uproszczony sposób, i to biorąc poprawkę na gatunkowe wymogi publicystyki. Jest to wizja autonomii jako XIX-wiecznej skamieliny, która jakimś cudem przetrwała niemal dwa stulecia. Jakby od tamtego czasu nic się nie zmieniło – aż do dziś. Tymczasem nikt tak chyba nie twierdzi. Zmieniło się niemal wszystko, jednak nie zmieniły się generalne zasady funkcjonowania kultury w mieszczańskich społeczeństwach Zachodu. Ciągłość tę doskonale chwyta teoria pola produkcji kulturowej. Sformułował ją francuski socjolog Pierre Bourdieu na podstawie analizy życia literackiego XIX-wiecznej Francji („Reguły sztuki”, 1992, wyd. polskie 2001). To właśnie wtedy twórczość artystyczna zyskała autonomię, to znaczy stała się niezależna od dwóch dominujących wcześniej sił: państwa (akademia) i kapitału (sztuka komercyjna). Twórcy nowego rodzaju – jak Baudelaire czy Flaubert – ścierali się z jedną i drugą, ustanawiając nowy paradygmat. Autonomia wobec państwa wiązała się z wynalezieniem sztuki „czystej”, wartościowej wyłącznie ze względu na swoje wewnętrzne jakości; autonomia wobec kapitału zasadzała się na przekonaniu, że sztuka powstaje z pobudek innych niż ekonomiczne – Bourdieu mówi tu o „ekonomii na opak” pola kultury. 

Na straży autonomii pola stanęła nowa infrastruktura medialna i związane z nią figury społeczne: publiczny intelektualista (tu archetypem jest Zola), dziennikarka, w końcu krytyk. Figury niezależne. Ich rola jest fundamentalna. Pole jest bowiem autonomiczne dopóty, dopóki jest w stanie wytrzymać napór pól władzy, nie tracąc przy tym swoistości. Z drugiej strony zachowanie autonomii leży w najlepiej pojętym interesie dziennikarzy czy krytyczek – to dzięki niej mogą dystrybuować prestiż. Dlatego Bourdieu mówi o fenomenie „interesownej bezinteresowności” pola produkcji kulturowej. Zarazem socjolog zakłada, że całkowita autonomia – ale też całkowite podporządkowanie – to skrajności, w zasadzie niemożliwe do spełnienia. Jest tak dlatego, że przestrzeń społeczna to nie statyczna konstrukcja, lecz arena niekończących się walk o rozmaite stawki: symboliczne, finansowe, polityczne. 

Innymi słowy, pole stale fluktuuje, funkcjonujący w jego obrębie aktorzy zmieniają pozycje, pojawiają się nowe determinanty (na przykład radio czy media społecznościowe), zmienia się status dotychczasowych graczy, inna jest rola publiczności, inne rozumienie medium i podmiotu (przecież od kilku dekad nikt nie mówi o autonomicznym Ja), a w takt tych przewartościowań autonomia rośnie lub maleje. Niezmienne jest tylko rdzeniowe napięcie między autonomią a kapitałem i państwem. Sikora pisze, że ta relacja jest „paradoksalna”. Przeciwnie, jest samą kwintesencją nowoczesnego funkcjonowania kultury. Jego filarami są zaś autonomia i niezależność. Rozumiane jako siły strukturalne. Rzeźba społeczna Josepha Beuysa, postmodernistyczna powieść, teatr René Pollescha – to też są elementy autonomicznej sfery produkcji kulturowej.

Myślę, że Sikora zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę. Mimo to przerzuca pomost między XIX-wiecznym a współczesnym funkcjonowaniem autonomii. Oczywiście robi to po to, aby uprawomocnić tezę o schyłku jednej spójnej epoki – i powrocie do Republique des Lettres. Również w tym punkcie warto przywołać Bourdieu. Jego wizja życia intelektualnego sprzed XIX wieku znowu jest inna niż u Sikory, jednak tym razem na niekorzyść nowożytności. Mówiąc wprost: Republique des Lettres to pole produkcji kulturowej minus możliwość awansu; pole ograniczone do tych, którzy konsekrują się nawzajem – albo o to nie dbają, bo nie muszą dbać. Tu wszyscy, w mniejszym lub większym stopniu, są hegemonami, więc w gruncie rzeczy nie ma o co kruszyć kopii, sprawa i tak, prędzej czy później, wyjaśni się na proszonym obiedzie. Parcie kapitału ich nie dotyczy lub dotyczy w niewielkim stopniu. Parcie władzy też nie, bo to członkowie salonu są władzą. W epoce Republique des Lettres hierarchia artystyczna i finansowa pokrywały się, a pole kultury „wysokiej” było zależne od pola władzy – dlatego nie było to pole autonomiczne w nowoczesnym rozumieniu. Czujesz to? To społeczeństwo stanowe, synu. Nic na świecie tak nie pachnie.

Zguba w polu

Wśród wielu zalet teorii Bourdieu największą jest chyba elastyczność. Zresztą sam socjolog zachęcał, aby jego model twórczo modyfikować, każdorazowo dopasowując go do specyficznych uwarunkowań. Tak właśnie zrobili autorzy i autorka świetnego badania „Literatura polska po 1989 roku w świetle teorii Pierre’a Bourdieu” z 2014 roku. Ich zdaniem największy wpływ na pole literatury miały wtedy trzy pola władzy: ekonomia, media i edukacja. Szczególnie istotne – i specyficzne – było napięcie między polem literatury a polem mediów. Spróbujmy więc przeczytać inbę o „Zgubę” jako przykład walki stoczonej w polu produkcji kulturowej, a nie jako wyraz Wielkiej Zmiany. Kto odgrywał tu jaką rolę?

Zacznijmy od krytyki, wszak to o nią tu chodzi. Sikora zauważa, że choć „profesjonalne krytyczki z literaturoznawczym wykształceniem” jednoznacznie uznały „Zgubę” za nieudaną, to jednocześnie nie sproblematyzowały tego, co najważniejsze: medialno-rynkowych uwarunkowań debiutu Szostak. Zgadzam się, powinny były to zrobić, choćby tylko zarysowując ten kontekst. Jednak wcale nie to było najważniejsze. Dlatego z dalszym tokiem rozumowania autorki „Szczerości” się już nie zgadzam. Sikora twierdzi mianowicie, że profesjonalna krytyka napisała o książce Szostak wyłącznie ze względu na marketingowy hajp. Oczywiście Sikora nie sugeruje, że profesjonalna krytyka jest na pasku speców od promocji. Bo co to za pasek, skoro powieść została zdruzgotana? Najwyżej sparciały. Przewina miała tkwić w czym innym: debiut Szostak to banalna literatura popularna, czyli taki gatunek literacki, którym profesjonalna krytyka się nie zajmuje. A jednak się zajęła – według Sikory właśnie ze względu na intensywną akcję promocyjną.

Ja powiedziałbym inaczej: zajęła się, bo została zaatakowana. Mówiąc ściśle: została zaatakowana jej niezależność. Pierre Bourdieu mówi w tym kontekście o „kolaborantkach”. To takie przedstawicielki pola literackiego, które penetrują jego granice w interesie mediów. We wspomnianym badaniu pola literackiego po 1989 roku Grzegorz Jankowicz zauważa: „Gdy dana grupa społeczna – na przykład środowisko pisarzy i towarzyszących im naukowców (badaczy literatury), a także krytyków literackich – ma dobrze rozwinięty system dystrybucji prestiżu, wówczas media nie będą w stanie naruszyć jej autonomii”. I w tym przypadku to się udało: autonomia została zachowana. Warto to docenić, tym bardziej że Szostak ma silną pozycję w polu. Mimo to krytyczki zachowały się „interesownie bezinteresownie”. Mówiąc inaczej, wystąpiły w obronie autonomii, wykorzystując swoją niezależność. 

Warto dodać tu jeszcze słowo o popularnym jakoby charakterze „Zguby” – to ważny argument Sikory. Moim zdaniem spozycjonowanie się Szostak (recenzja Dominiki Słowik, wsparcie branżowych „Książek”, akces do „nowego kanonu” w towarzystwie uznanych autorek) świadczy o tym, że stawka była inna – znacznie wyższa. „Zguba” miała stać się wydarzeniem również, jeśli nie przede wszystkim, literackim (a nie tylko komercyjnym). Nie stała się, bo reguły gry o prestiż bynajmniej się nie zmieniły. W polu produkcji kulturowej to kapitały symboliczne są kluczowe. I nadal nie można ich ani kupić, ani zdobyć za sprawą narzędzi medialnych – przynajmniej na dłuższą metę. Dlatego sesja czy choćby sto sesji w „Vogue” nie znaczy nic w porównaniu z uznaniem niezależnej krytyki. Zresztą redakcja „Vogue’a” świetnie zdaje sobie z tego sprawę (wszak tak samo działa to w polu mody), a z pewnością zdaje sobie z tego sprawę szefowa działu kultury, czyli Anda Rottenberg. Jednak „Vogue” ma inne stawki: nie chce konsekrować, tylko konsekrację konsumować – dobrze opakowana kultura to świetny afrodyzjak dla reklamodawców z wyższej półki. Dzięki materiałowi o „nowym kanonie” siła pola medialnego w polu literatury niewątpliwie wzrosła. A uwzględnienie w nim Szostak – ważnej postaci pola medialno-literackiego – z pewnością nie zaszkodziło. Nie zaszkodziło „Vogue”. Jednak finalnie autonomia nie została naruszona – dzięki niezależnej krytyce.

Wspomnijmy w końcu o aktorze zbiorowym, czyli uczestnikach i uczestniczkach inby. Sikora jest zdania, że była to reakcja przesadna, a przede wszystkim nieadekwatna (funkcjonujemy już w nowej Republique des Lettres). Warto jednak zwrócić uwagę na jej argumentację. Mianowicie Sikora jest zdania, że problematyzowanie powiązań pomiędzy aktorami pola niczego nie rozwiązuje. Jak w popularnym memie: „A co, jeśli dowiem się, że ukradł pan milion dolarów? Właśnie się pan dowiedział, no i co?”. Sikora pisze natomiast tak: „Zdanie sprawy z zależności towarzyskiej czy profesjonalnej wcale tej zależności nie znosi”. Jasne, że nie znosi! Tylko co z tego? W ogóle walka z rozmaitymi nieprawidłowościami ich nie znosi.

Ale to nie wszystko. Sikora zupełnie wprost pisze, że rezygnacja z autonomii i niezależności sprzyja „kumoterstwu, nepotyzmowi, oportunizmowi. Tak, owocuje to promowaniem fałszywych objawień, skupianiem się na pozytywach raczej niż negatywach, a przede wszystkim milczeniem tam, gdzie przydałaby się krytyczna interwencja”. I co? I nic. Krytycznej interwencji ma nie być, ponieważ, jak twierdzi Sikora, problematyzowanie nieetycznych (niegdyś?) powiązań to jedynie „moralizm”, „unik”, sposób na wygenerowanie „emocjonalnej gratyfikacji”. Skąd Sikora to wie? Nie mam pojęcia, może ma jakiś XVIII-wieczny wziernik w dusze krytyczek i krytyków. Sama twierdzi, że jest tak z powodu globalnego kapitalizmu: moralizowanie na temat „prekarnych jednostek” jest nie na miejscu, ponieważ jednostki te nie są w stanie spełnić „anachronicznych standardów”. Czyli prekarne jednostki po prostu nie mogą nie angażować koleżanek z tej samej korporacji do promocji swoich książek?

Oczywiście, materialna kondycja artystów i artystek to fundamentalnie ważna sprawa, może dzisiaj najważniejsza, zajmujemy się nią w „Szumie” regularnie. Jednak będę się upierać, że można myć i nogi (dbać o standardy w polu), i ręce (demaskować przemoc kapitału w polu). A nawet więcej: w polu produkcji kulturowej tych pierwszych jest tym więcej, im mniej jest wpływów tego drugiego (nie jego samego! Jego wpływów, czyli możliwości ingerencji w autonomię pola). To właśnie dlatego autonomia jest niezbędna również dzisiaj. Kiedy zlikwidujemy agon, przemoc kapitału nie zniknie. 

Sikora kpi, że wiara w autonomię pola ma już tylko „niemal religijny” charakter, w domyśle: jest nieracjonalna, niemal sekciarska (w ogóle retoryka Sikory wobec oponentów jest godna uwypuklenia). Wydaje mi się jednak, że wyrazem wiary jest raczej przekonanie o istnieniu nowej Republique des Lettres. Jeżeli inba o „Zgubę” jest symptomem, to z pewnością nie Wielkiej Zmiany. Raczej trwałości autonomii pola. System immunologiczny zadziałał prawidłowo, krytyka dowiodła swojej niezależności. Oczywiście – powtórzmy – coś takiego jak pełna niezależność nie istnieje. Każdy jest od czegoś zależny, ja też. Jednak nadal jest jej na tyle dużo, żeby promocja bubla się nie udała. Mimo to Sikora zgłasza schyłek autonomii i niezależności. Dlaczego? Wydaje mi się, że najkrótsza odpowiedź brzmi tak: bo sama z nich zrezygnowała. 

Z prosektorium na agorę

Tekst Sikory ma jeszcze jedną warstwę: prywatną. Jest to świadoma metoda autorki: zderzenia własnych doświadczeń z analizą społeczną. W eseju „Czy my się przypadkiem nie znamy?” Sikora też ją stosuje, zszywając wizję Wielkiej Zmiany ze zmianą małą, czyli własną historią. Mówiąc wprost: Sikora dowodzi, że jej ścieżka zawodowa potwierdza schyłek ery kultury druku. Jednak koincydencja to nie wynikanie. To, że zmieniła się sytuacja zawodowa Sikory, nie znaczy, że zmieniła się cała epoka.

Dzięki wątkowi autobiograficznemu dowiadujemy się, że autorka „Szczerości” zaczynała w tyleż niszowych, co fundamentalnych dla pola „Nowych Książkach”. Sikora podkreśla, że autonomia krytyki literackiej była tam zwielokrotniona przez autonomię medium, a nawet – podoba mi się ten chwyt retoryczny – samego budynku redakcji. Więcej nawet: Sikora była tak autonomiczna względem innych jednostek, jak może być chyba tylko pracownica prosektorium. „Ja zresztą – deklaruje – zawsze wolałam pracować na tekstach trupów niż żywych ludzkich emocjach”. Sądzę, że to wiele wyjaśnia. 

Później była jeszcze „Twórczość” (też znakomicie ważna i autonomiczna do granic), aż w końcu pojawiły się one – media społecznościowe. Najpierw, chyłkiem, fejs (2008), potem Instagram (2010), a wraz z nim – najgorzej – #Bookstagram. W międzyczasie (2009) powstał „Dwutygodnik”, medium internetowe, jednak – jak zauważają autorzy i autorka przywoływanego badania – jakby wyjęte z epoki druku (struktura, działy, periodyczność, prestiż etc.). Jedną z jego wiodących autorek została Sikora. I nagle, po jednym z tekstów – negatywnej recenzji – się zaczęło. Lajki i flejmy, wyrażane wprost komentarze i szeptanka, a przede wszystkim – emocje! Zupełnie jawne. I wcale niemałe. Słowem, Sikora nagle przeniosła się z sanktuarium (prosektorium) autonomii wprost na wirtualną agorę, gdzie głos mógł zabrać każdy – i zabierał. Pisała jednak dalej, a w 2019 roku wydała „Wolność, równość, przemoc” (mocne 6,9 gwiazdki na Lubimyczytac.pl). Wtedy też „ze zdumieniem” odkryła, że „w zasadzie nie pisze się już prawdziwych recenzji rozumianych jako teksty wykraczające poza aprobatywne streszczenie książki”, że promocja jest sprzężona z publicznym wizerunkiem, że emocje wokół recenzji są przede wszystkim negatywne. Dlatego też zaniechała krytyki. 

Jeszcze raz: Sikora przedstawia transformację własnej pozycji w polu jako skutek Wielkiej Zmiany. Tej jednak nigdy nie było, reguły gry się nie zmieniły. Nie przestano też publikować recenzji negatywnych, dowodem „Dwutygodnik” (czy „Szum”). Nie znaczy to, że nie zmieniła się struktura pola. Zmieniła, bo zmienia się nieustannie (Marcel Reich-Ranicki nie byłby tak wpływowy, gdyby nie wzrost znaczenia telewizji). Sam na tych łamach ponad dekadę temu popełniłem dość nieporadny tekścik, który miał zdawać sprawę z tej zmiany. Jednak logika pola, mimo pojawienia się mediów nowego typu, pozostała ta sama.

Dlaczego więc Sikora zrezygnowała z krytyki? Tym razem najkrótsza odpowiedź brzmi: bo mogła. Zresztą wprost wynika to z jej tekstu: był to świadomy wybór, związany z jej temperamentem i ewolucją jej zainteresowań. A mogła go dokonać, ponieważ uzyskała już stabilną pozycję w polu. Zaprocentowały walki stoczone w imię autonomii i niezależność tytułów, w których publikowała – i nadal publikuje. Kumulacja kapitałów – symbolicznych, społecznych, finansowych – nastąpiła wraz z wydaniem książki w Karakterze (ważne narzędzie konsekracji w polu). „Wolność, równość, przemoc” została nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia, pojawiły się też „lepiej płatne zaproszenia”. A zatem salony, i to nie te XVIII-wieczne. Salony zaś, powiada Bourdieu, to wielkie łączniki między polami dla tych, którzy zdobyli już pozycję w swoim własnym polu.

Szczeniary i starzy

Wielka Zmiana w biografii Sikory to zatem nic innego jak typowy awans w polu produkcji kulturowej (wiem, bo sam przeszedłem podobny, jesteśmy zresztą rówieśnikami, choć nie znam Agaty Sikory tak bardzo, że nie jesteśmy nawet znajomymi na fejsie). Dokładnie na tym polega przejście od pewnej towarzyskiej samotności do zsieciowania, czyli „bycia częścią środowiska”. Specyfikę tego procesu dobrze oddają dwa fragmenty tekstu. 

Najpierw Sikora pisze, że w redakcji „Nowych Książek” nawet nie wiedziała, że komuś nie spodobała się jakaś negatywna recenzja jej autorstwa; a jeśli w końcu się o tym dowiadywała, to „mimochodem, pół roku po fakcie”. Jednak i tak było to nieistotne: liczyły się tylko dzieła i teksty (jesteśmy ciągle w erze druku!). „Ale nie oszukujmy się: to była czysta sztuka dla sztuki. Życie literackie toczyło się przecież gdzie indziej”. Właśnie tak: to była sztuka dla sztuki, rozumiana jako działalność bezinteresowna, czyli zwornik każdego pola produkcji kulturowej. Natomiast życie literackie toczyło się wprawdzie gdzie indziej, ale tylko dla Sikory. Dla reszty redakcji, nawet przemiłego Andrzeja Bernata, toczyło się tam, gdzie toczy się mniej więcej od końca XIX wieku: w siedzibach czasopism, w instytucjach konsekrujących, na salonach władzy, w wydawnictwach, w innych subpolach. Sikora w tym nie uczestniczyła nie dlatego, że autonomia redakcji „Nowych Książek” przypominała autonomię prosektorium, lecz dlatego, że była wówczas „heretyczką” (Bourdieu, a jakże) – nową w polu, która dopiero zaczyna grę w sztukę i jedyne, czym dysponuje, to pełna niezależność (również dlatego, że nie ma nic do stracenia). Niewykluczone więc, że to dlatego Sikora nawet nie wiedziała o reakcjach na jej teksty. Dla wydawców czy spadkobierców (pamiętajmy, że mówimy o trupach), a więc tych aktorów w polu, którym zależy na pozycji zmarłego twórcy, nie mogło być szczególnie istotne, w jaki sposób „szczeniara obeszła się z uznanym panem” („szczeniara” to lepsze niż „heretyczka”!). To samo dotyczyłoby zresztą żywych. Inaczej dziś: gdyby Sikora napisała negatywny tekst o jakimś ważnym trupku, z pewnością o reakcjach błyskawicznie dowiedziałaby nie tylko ona, ale też redakcja „Dwutygodnika” i wydawca Sikory, a także kilka innych ważnych osób. I nie chodzi wcale o media społecznościowe – kiedyś używano do tego telefonów. Tak, to tu toczy się życie literackie; pardon: walki w polu. Pole produkcji kulturowej zawsze było zsieciowane, nawet jeśli swego czasu tylko analogowo. Kto miał się znać, ten się znał.

I drugi fragment, dotyczący już współczesności. „Zaczęłam dostawać zaproszenia – pisze Sikora – od ludzi kultury, z którymi nie zetknęłam się osobiście (wkrótce odkryłam, że część z tych zaproszeń koreluje z promocją ich najnowszej książki), sama też wysyłałam zaproszenia do kogoś, kto napisał coś szczególnie interesującego”. Znam to! Też dostaję dużo zaproszeń (za dużo, instytucje sztuki ciągle preferują papier) i odzywam się do osób, które napisały coś ciekawego – zamawiam u nich teksty albo zapraszam na seminarium czy do jakiegoś panelu dyskusyjnego (jeśli tylko mogę). Najciekawsze jest jednak to, że ci ludzie odpisują. I zazwyczaj się zgadzają! Znowu: gdyby to samo zrobił „szczeniak”, reakcji w większości przypadków albo by nie było, albo byłaby odmowna. Wielka Zmiana nie ma tu nic do rzeczy: to nasza pozycja w polu się zmieniła. Działa to zresztą w obie strony. Leszek Miller powiedział kiedyś, że kiedy przestał być premierem, poczuł się, jakby stracił namagnesowanie, a opiłki metalu – związani z nim ludzie – odpadały od niego jeden po drugim. Świetna metafora utraty pozycji w polu władzy. I każdym innym. 

Sikora podsumowuje wątek osobisty gorzką konstatacją. „Innymi słowy – pisze – podczas gdy w kulturze druku można było sobie budować «nazwisko» na tekstach, w multimedialnych realiach cyfrowego kapitalizmu tworzy się już markę «osobistą», której teksty są tylko składową”. 

Tyle że to nieprawda. Albo inaczej: zawsze miało miejsce jedno i drugie, tylko to pierwsze robiło się najpierw, a to drugie – dopiero po stoczeniu szeregu walk i uzyskaniu pozycji w polu. Takich graczy Bourdieu nazywa, niestety, „starymi”. Fun fact: to dlatego nawet obcy ludzie odpisują nam na mejle, a za udział w panelu dostajemy „1200 złotych, które z trudem mogę dostać za pisany dwa tygodnie pogłębiony esej”. Jednak – znowu – to nie skutek Wielkiej Zmiany, lecz własnego awansu i związanych z nim przywilejów. To dzięki nim można i pisać, i zasiadać w jury, i brać udział w panelach. Stawka rośnie, więc rośnie też cena za niezależność. W takiej sytuacji można oczywiście zrobić „unik”, jak definiuje swoje pożegnanie z krytyką Sikora. Niewykluczone, że sam go robię w swoim polu. Jednak nie warto przy tym grzebać samej idei autonomii kultury i jej fundamentu: środowiskowej niezależności. W szczególności nie warto robić tego dzisiaj. Sikora pisze, że nie jest w stanie czytać jako autonomicznych tekstów tych autorów i autorek, które „jakoś zna”. A zna już tak zwanych wszystkich. W porządku. Ale to nie znaczy, że stara dobra niezależność nie ma dziś racji bytu.

Kuracja

Andrzej Marzec w świetnej książce „Widmontologia” (zasłużone 7,7 gwiazdki na Lubimyczytac.pl) zdefiniował późną nowoczesność jako epokę „filozofii funeralnej”. Współczesną teorię, zauważa Marzec, przenika poczucie schyłku, fiaska, straty. Stąd rozmaite wizje końca (koniec historii, koniec sztuki, koniec metafizyki…), a także predylekcja do reanimowania postaw i estetyk z minionych epok – zamiast tworzenia wizji nowej przyszłości. Ale to wszystko jest tylko symptomem tego jednego, najważniejszego końca: końca ideologii, tej maski neoliberalnej hegemonii. Skoro bowiem jest już po końcu czasów, nic nie da się zrobić. 

Może przesadzam, ale motyw schyłku „ery kultury druku” (do pary z idealizacją XVIII-wiecznej logiki życia kulturalnego) widzę w podobnej perspektywie. Nie wiem, czy Sikora naprawdę wierzy w Wielką Zmianę, jednak powracające w jej tekście figury melancholii, bezsilności, rozczarowania czy rezygnacji – są aż nadto wyraźne. I w gruncie rzeczy dotyczą tylko jednego: potęgi kapitału. To znacznie szerszy problem. O ile bowiem pole kultury doskonale rozpoznaje próby ingerencji we własną autonomię ze strony władzy politycznej (i walczy z nimi), o tyle ciągle ma problem z ingerencjami władzy ekonomicznej. 

Sikora, powtórzmy, też to dostrzega, jednak – na co wskazuje cały jej wywód – nie wierzy w możliwość ocalenia niezależności krytyki przed kapitałem. Dlatego zamiast poważnego tonu w jej uwagach na temat władzy ekonomicznej pobrzmiewa ironia: „Jeśli naprawdę zależy nam na jakości literatury, może lepiej walczyć o godziwe stawki za pisanie albo – o zgrozo! – dochód gwarantowany?”. Dodam, że fraza ta padła po uwagach na temat „moralizmu” i „emocjonalnej gratyfikacji” fanów autonomii. Chcecie moralnej krucjaty? Walczcie o dochód podstawowy! 

Jasne, powinniśmy to robić. Jednak przede wszystkim powinniśmy chuchać i dmuchać na autonomię pola. Nadal w nim bowiem funkcjonujemy. Jest inne niż przed półwieczem, a nawet niż przed dekadą, ale jest. Jeżeli zrezygnujemy z autonomii, pole bynajmniej nie zniknie. To tylko my oddamy za friko niezależność silniejszym graczom. Niech będzie – jej resztki. Wiem, to opcja minimum. Jednak innej kuracji – niebędącej fantazją – nie znam. Bo być autonomicznym to być podmiotowym w sferze publicznej. Zrodzonej w nowoczesności.

A jeśli jednak ulegniemy wizji Sikory i postawimy krzyżyk na autonomii i niezależności? W najlepszym razie roztopimy się w mamałydze salonowych (fejsowych) pogaduszek, gdzie każdy każdemu siostrą. Jednak coś czuję, że Republique des Lettres XXI wieku to nie będzie powrót do „wielozmysłowej przyjemności płynącej ze wspólnego przeżywania słownego performansu”. Również tym razem ucieczka w sen o przednowoczesnej idylli nic nie da. Nasz koszmar śni się bowiem na jawie: jest nim sama rzeczywistość. A to feler, westchnął seler.