U samych podstaw literackiej jakości „Pająków pana Roberta” stoi precyzyjnie ustawiony dystans. Narrator, a zarazem autor – to niekiedy niepotrzebne rozróżnienie zostaje tu mocą tego samego zabiegu zniesione – używa w odniesieniu do siebie trzeciej osoby i formy grzecznościowej, która stanowi wyrazisty początek charakterystyki jego postaci. Początek bliski końca, bo wiele więcej się nie dowiemy. Oto pan Robert, mieszkaniec chatki, oczytany badacz pająków, przyjaciel pana Michała, ojciec dwóch zaglądających niekiedy do chatki synów.
Pracowicie wyłożone we wstępie zadanie, jakie pan Robert stawia przed swoją książką, polega na ponownym złączeniu oddzielonych od siebie radykalnie nauk przyrodniczych i humanistyki – za pomocą tytułowych pająków. Złączeniu, które powracałoby do wspólnych dawnych źródeł obu dziedzin ludzkiego myślenia, do metody rodem z pism Arystotelesa i Malebranche’a. Fragmenty ich dzieł – rozsiane po rozdziałach jako motta i cytaty – są kolejnymi ważnymi elementami szkieletu stylistycznego książki. Negatywnym bohaterem staje się natomiast jeszcze we wstępie Zbigniew Herbert, który w eseju „Piekło owadów” ośmielił się wydrwić postać wielkiego XVII-wiecznego przyrodnika Jana Swammerdama, a także możliwość udziału „palca Bożego” w anatomii wszy. Na dodatek, o zgrozo, pomylił łątkę z jętką.
Robert Pucek, „Pająki pana Roberta”.
Czarne, 128 stron,
w księgarniach od czerwca 2014Po lekturze „Pająków pana Roberta”, pełnych najdrobniejszych i zarazem najbardziej istotnych szczegółów z życia rozmaitych gatunków, czytelnik podzieli to uczucie zgrozy już bez cienia ironii. Jeśli zaś chodzi o palec Boży – wątek religijny, i wiara w przenikającą świat obecność stwórcy leży u samego podłoża przekonań pana Roberta, ale ten temat w żadnym momencie nie wydobywa się powyżej poziomu najbardziej istotnych badań – i zachwytu – nad małymi żyjątkami zamieszkującymi chaty i trawy. Jest natomiast w tej niewielkiej książce kilka miejsc, z których jednoznacznie wynika, że jeśliby Robert Pucek zamiast o pająkach napisał książkę o ludziach, przenikające istoty boskie światło widać byłoby nieco mniej. Ucieczka od ludzi właśnie w świat przyrody daje tu w każdym razie literacko znakomite efekty.
Pająk topik zanosi pracowicie do umieszczonego pod pływającym na wodzie listkiem kokonu pęcherzyki powietrza z powierzchni; samiec nasosznika, zbliżając się do samicy, trzęsie głowotułowiem w dziwacznym godowym tańcu; samiec Pisaura mirabilis przynosi jej prezent – zwykle zawiniętą w sieć muchę – który ona konsumuje w trakcie długiej kopulacji; zaś pajęczęta z gatunku lejkowca labiryntowego żywią się zamienionym w zupę trupem własnej matki. Powaga szczegółu pozostaje niezakłócona. Rytm świata naturalnego toczy się jednostajnie, niezmiennie przez wieki i epoki. Powtarzalność barw, horyzonty stale wytyczone pagórkami, zimowe lokalne komitywy rozmaitych zwierzątek, i kuna, która co dzień o wpół do dziesiątej schodzi z dachu sąsiedniego niezamieszkałego domu – wszystko to „sprawia panu Robertowi przyjemność”. Ta prosta konstrukcja, powtarzana wielokrotnie na 128 stronach książki, pozwala uciec od tłumaczeń i uzasadnień, a zarazem w prosty sposób przelać przyjemność także na czytelnika.
Największą przyjemność ma jednak czytelnik z samego języka, usytuowanego nieco ponad pajęczym światem, choć wciąż blisko niego. Oto na przykład słowo „wylinka” wymienione w jednym akapicie trzy razy w formie dopełniacza liczby mnogiej „wylinek” przekształca ciąg prostych zdań w swoisty poemat, zwieńczony u końca akapitu nie mniej urokliwą formą mianownika „wylinki”. Pan Robert świadomie wymienia też rozmaite polskie nazwy. Pojawiają się tu między innymi kłębosze, wilkosze i wałęsaki, w roli pajęczych gatunków, ale też w roli czule wyginających język ciągów zgłosek. Większość polskich nazw nie odpowiada łacińskim dwuczłonowym i nie określa precyzyjnie granic gatunkowych. Jak podkreśla pan Robert, nie należy jednak lekceważyć nazw zwyczajowych, a próby tłumaczenia łacińskich określeń na siłę kończą się zwykle zabawnymi tworami w rodzaju zyzusia tłuściocha (Steatoda bipunctata).
Upragnione przez autora połączenie humanistyki i nauk przyrodniczych – rozdzielonych sztucznie i boleśnie myśli o świecie człowieka i myśli o świecie pająka i kuny – odbywa się tu zatem nie, jak u Malebranche’a czy Kartezjusza, na poziomie filozofii, pytań o przyrodę zadawanych jako pytania o jej przyczyny i warunki możliwości, albo pytań metafizycznych w rodzaju „Czyż dusza nasza nie jest pająkiem, który tka nasze ciało?”; ale – dokładnie jak przystało na współczesną literaturę – na szczeblu najwyższym, właśnie na poziomie samego języka. Powrót do świata staje się w sposób konieczny u początku powrotem do słowa.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).