„Przypomnij, kiedy będę leciał przez życie ślizgiem!” – prosi Knap w utworze „Jutro mam dzień”. I ślizga się tu, właśnie na tej płycie. Ale nie tylko dlatego, że młody raper płynie przez kolejne leniwe beaty z gracją Kendricka Lamara. „Lecę, chwila, spadam” to apoteoza hedonizmu i sybarycki hip-hop pełną gębą. Nie znajdziecie na tej płycie ani rozliczeń z przeszłością, ani blokerskiego wkurwu, ani błyskotliwych metafor rap-inteligenta. Jest za to lato, imprezy, joint i smak pierwszego łyku Perły. A skoro nie ma przeszłości, to może jest jakiś widok na jutro? Nie, ponieważ Kuba robi to tak, jakby jutra miało nie być.
To o tyle ważne, że mówimy o debiucie. A pierwsze albumy w przypadku rodzimych hip-hopowców są często niepozbawione tremy żółtodzioba, który usiłuje ogarnąć cały świat jednocześnie. Raperzy są na nich nazbyt spięci, poważni, dosłowni, no, może jedynie Łona wybronił się swoim ironicznym podejściem do świata. Zwróćcie jednak uwagę na pierwszoligowców. Oni najlepsze płyty nagrali dopiero po kilku latach obecności na scenie. Tede, O.S.T.R., Ten Typ Mes, Zeus, Bisz, Sokół, Eldo... Na ich tle album Knapa wyróżnia się selekcją tematyki. Warszawiak nie ma ambicji, by na jednej płycie pożenić jednocześnie humor, nostalgię, nastroszenie, społeczny komentarz oraz wyrażenie własnego zdania na sto najpopularniejszych wśród raperów tematów, począwszy od biedy, na krytyce naszego społeczeństwa skończywszy. On portretuje wyłącznie swój prywatny mikrokosmos. Jak w moim ulubionym filmie „Sprzedawcy”, dość słusznie opisanym przez jednego z recenzentów słowami „piekło to my”. Kuba Knap nie chce narzekać na otaczającą go rzeczywistość, nie hejtuje ludzi dookoła, bo wie, że to on sam jest swoim największym sprzymierzeńcem i wrogiem.
Kuba Knap „Lecę, chwila, spadam”,
Alkopoligamia 2014Historie rapera mogłyby się przytrafić wszędzie – o wielu rodzimych hip-hopowych krążkach mówi się, że są uniwersalne, ale rzadko kreacja jest tak swobodnie osadzona we współczesności. „Lecę, chwila, spadam” jest stuprocentowo wydestylowane z sosu polskiej beznadziei. Jeśli dla innych prawica to synonim nadziei lub ideologicznego zacietrzewienia, u Knapa prawica jest tą częścią ciała, którą dotyka śpiącej obok dziewczyny, w dodatku w bliżej niezidentyfikowanym mieszkaniu („Zbyt dziabnięty”). Moralizatorstwo? „Lubię jak jest źle, lubię jak jest brudno, lubię kiedy rano czuję się jak gówno” – przekonuje w „Nie ma szans”. Rzeczywistość Kuby Knapa to przedłużenie snu o życiu z hip-hopu, a właściwie dla hip-hopu. Jeszcze jedna fajka, mach z jointa popity piwem. Takie opowieści słyszeliśmy na płytach z amerykańskiego Południa, Paryża, Berlina. Ta rozgrywa się w Warszawie.
To o tyle ciekawe, że na „Lecę, chwila, spadam” kompletnie nie czuć przynależności Kuby Knapa do jakiegokolwiek miejsca na Ziemi. Dziś jest tu, jutro może obudzić się w zupełnie innym mieszkaniu – kogo to obchodzi? Poprzez swoje cudowne olewactwo i płynącą niemal z każdego wersu bezpretensjonalność Knap staje się mimowolnie jedną z ciekawszych twarzy na rodzimej scenie. Niepewność debiutanta równoważy bezczelną nawijką („Kuba Knap, jedyny raper, który mówi mi, co mam robić”), a powolne flow dobrze komponuje się z melodyjnymi beatami, pod którymi – poza głównym bohaterem płyty – podpisali się nieco mniej znani producenci: Wrotas, FEN, Eggison... Wszystko jest jednak utrzymane w spójnym, letnio-funkowym stylu.
Nic dziwnego zatem, że album wydała Alkopoligamia, wytwórnia Tego Typa Mesa, chodzącego pomnika wyluzowanego rapu i bezwzględnie jednej z najważniejszych postaci polskiej sceny. To ta sama wrażliwość, to samo przepalone oko, leniwie spoglądające na otoczenie. Jeśli szukacie polskiej wersji laidbackowego, radosnego hip-hopu do odprężenia, to album dla was. Dziwne? Tak, w Polsce naprawdę można robić takie brzmienia. Wzorem amerykańskich kolegów po fachu, Knap też bywa nieco seksistowski, rapuje o tym jednak w tak uroczym stylu, że łatwo mu to wybaczyć.
Czy zatem Ten Typ Mes może bać się, że jego podopieczny przeskoczy mistrza? Spokojnie, jeszcze nie teraz. W lekkim potoku słów Knapa nieco brakuje efektownych punchline'ów, wersów, które mogłyby służyć za motta na koszulkach. Spowiedź wesołego obiboka jest nieco zbyt rozwlekła (album trwa blisko półtorej godziny!) i monotonna. To nie jest facet, który wpadnie z butami i poprzestawia układ sił na polskiej hip-hopowej scenie. Inna sprawa, że Kubie raczej na tym nie zależy.
Jest jednak Knap tym, który przypomina o korzeniach muzyki hip-hopowej. Gatunku, wychodzącego od swobodnych, ulicznych rapowanek o przysłowiowym uchu od śledzia, pełnych luzu, pogody i pozytywnej energii. Takiej, jaka bije z „Lecę, chwila, spadam”. Ten krążek to świetne remedium na wszystkowiedzący, mentorski hip-hop spod przyblokowej budki z piwem. Jasne, Kuba Knap też mógłby opowiedzieć wam co nieco o życiu. Ale jeszcze nie dzisiaj. Teraz woli otworzyć kolejną butelkę Perły, która za tak gęstą lokację produktu na płycie powinna zapłacić mu spore pieniądze. Zdrówko, chłopaku!