Oceany i komputery
Władysław Komendarek, fot. archiwum prywatne

Oceany i komputery

Olga Drenda

El-muzyka to specyficzny dla Polski fenomen. Muzyka syntezatorowa była naturalnym środowiskiem dźwiękowym Polaków w ostatniej dekadzie PRL-u. Ignorowana w III RP nigdy nie straciła wiernych słuchaczy

Jeszcze 3 minuty czytania

Od kiedy prowadzę stronę Duchologia, często dostaję wiadomości z rozmaitymi muzycznymi i telewizyjnymi znaleziskami sprzed lat. Jednym z powtarzających się wątków są czołówki z programów edukacyjnych TVP: „Sondy”, „Kwantu”, „Przybyszy z Matplanety”. Schyłek epoki wyścigu kosmicznego obfitował w odwołania do wszechświata, nowych technologii i wszechobecnego ducha „szoku przyszłości”, którym najlepiej dawała wyraz muzyka wykonywana na instrumentach klawiszowych.

Malowane okładki longplayów, na nich czasem nieporadnie nakreślone komputery, globy, dłonie w odcieniach błękitu i zieleni. Archiwalne nagrania telewizyjne, zapewne nadawane kiedyś w drugim programie telewizji, zanim jeszcze do Polski dotarło pojęcie prime time – czterdziestominutowe recitale, podczas których muzyk siedzi w studio w otoczeniu rolandów i moogów, a wokół kłębi się dym, lśni chłodne światło reflektorów. Tytuły w rodzaju: „Przez pryzmat kryształu” (Krzysztof Duda), „Tajemnice horyzontu” (Władysław Komendarek). Telewizja Edukacyjna, czyli obowiązkowy wczesnopopołudniowy wypełniacz czasu po zajęciach szkolnych, przygody Pi i Sigmy z nieco niepokojącą czołówką autorstwa syntezatorowej grupy OMNI i z wokalem Andrzeja Zauchy, kasety Jeana-Michela Jarre'a podsłuchane u starszego rodzeństwa, a Tangerine Dream u taty. Wszystkie te „elektroniczne” wspomnienia powtarzały się często w relacjach osób dorastających w latach 80. Klasyka syntezatorowa była częścią dźwiękowego środowiska młodych Polaków od dziecka, a zapoznanie się z nią nie wymagało szczególnych wtajemniczeń: wlewała się w uszy zewsząd, płynąc z mediów publicznych, winyli i taśm.

Kilka lat temu świat przeżywał fascynację nowo odkrytymi brzmieniami klasycznej muzyki elektronicznej z lat 70. i 80. Artyści tacy jak Emeralds, Oneothrix Point Never czy Stellar Om Source zaczęli produkować rozbudowane kosmiczne suity, często komputery zamieniając na syntezatory analogowe. Zjawisko to zbiegło się z rozkwitem muzycznej blogosfery, gdzie zaczęto udostępniać wydobyte z niepamięci nagrania z kaset i płyt winylowych. Doceniono pod ściśle muzycznym względem nagrania, które traktowano dotychczas jako użytkową konfekcję na potrzeby radia i telewizji, czyli library music (często komponowaną przez obdarzonych świetną wyobraźnią i warsztatem twórców, wartą poznania niezależnie od swojego ilustracyjnego kontekstu), czy twórców bliskich progresywnym odmianom rocka i newage’owej elektroniki. Cieszyli się oni dotychczas etykietą koturnowo nadętych, teatralnych przybyszów z lamusa.

Na fali analogowej retromanii powstawały nie tylko całkiem nowe dzieła (brzmiące niemal jak stare) i ukazywały się reedycje. Czasami wręcz fabrykowano znaleziska z lat 70. „Science of the Sea” fikcyjnego kompozytora i oceanografa Jürgena Müllera jest takim niszowym żartem, który pod względem muzycznym brzmi jak przekonujące nagranie z epoki, mogące równać się z wydawnictwami Ashra czy Cluster. Przetaczająca się nostalgiczna fala przeoczyła jednak fenomen dość specyficzny dla Polski – żywotną scenę syntezatorową, która nigdy nie straciła wiernych słuchaczy ani nie stanęła w miejscu. Scena el-muzyki, bo pod taką nazwą funkcjonuje ten gatunek, nieustannie produkowała nowe wydawnictwa, aktualizując się na bieżąco o nowe zjawiska z kręgów „elektroniki do słuchania”, czyli ambientu czy downtempo.   

Jak mówi dziennikarz radiowy i specjalista od tego gatunku, Jerzy Kordowicz, pojęcie „el-muzyka” stworzyli autor „Ucieczki z tropiku” Marek Biliński i Czesław Niemen, zafascynowany wówczas możliwościami syntezatorów, a od czasów albumu „Katharsis” podążający konsekwentnie w kierunku awangardowej elektroniki. Nazwa przyjęła się na antenie radiowej Trójki, gdzie Kordowicz przez wiele lat prowadził audycje dla wiernej i zaangażowanej grupy słuchaczy: „Klasycy syntezatorów”, lista „Top Tlen”, „Nastroje el-muzyki” i wreszcie „Studio el-muzyki”, które zniknęło z anteny w 2010 roku. Słuchaczy tego ostatniego programu witały głosy, przeplatające się na tle łagodnego, kosmicznego ambientu i dobrze wprowadzające w rodzaj wyobraźni, któremu sprzyjają dźwięki el-muzyki. „Nie zawsze kierujemy się rozumem (…). Muzyka elektroniczna, sekwencyjna, wariacyjna jest szczególnie predestynowana do tego, żeby wyrażać élan vital, pęd życia”. Ten staromodny, poetyzujący wstęp dobrze oddaje klimat el-muzyki, która istnieje gdzieś na przecięciu prog-rockowej wyobraźni i praktyczności library music. Progresywny rock dał jej zamiłowanie do rozbudowanych suit i do technologicznego filozofowania, podróży w wyobrażone światy albo w głąb własnej fantazji, a z muzyki użytkowej wzięło się ilustracyjne potraktowanie tematów i opisowe tytuły, kierujące myśl słuchacza w stronę określonych obrazów i emocji.

Psychodeliczna wrażliwość i nadrealizm były z kolei rezultatem popularności kosmische Musik spod znaku Tangerine Dream i Klausa Schulze, którzy poczynając od lat 80., wielokrotnie koncertowali w Polsce i innych krajach Bloku Wschodniego, ciesząc się masową popularnością. Posthipisowskie ideały Ery Wodnika, które leżały u podstaw muzyki kosmische, zawitały do Polski z kilkuletnim opóźnieniem w stosunku do reszty świata, przyjęły się jednak z powodzeniem. Muzyka elektroniczna wpasowała się w ówczesnego ducha czasów, w zainteresowanie psychologią, kulturami Dalekiego Wschodu i nowymi prądami w filozofii i duchowości, ezoteryką i UFO, życiem bliżej natury (z czego dworował sobie Paweł Śpiewak w słynnym eseju z 1987 roku o „ubranych w wełny” i chodzących po domu boso japiszonach).

Jednocześnie utopia technologiczna powoli przepoczwarzała się w dystopię: o powszechnej komputeryzacji, uprzemysłowieniu i podboju kosmosu wciąż mówiono z optymizmem i nadzieją, ale już za chwilę rozwój cywilizacyjny miał zwrócić się przeciwko jego twórcom. Połowa lat 80. to w końcu katastrofa wahadłowca Challenger, Czarnobyl i śmierć 2500 osób w katastrofie w zakładach chemicznych Union Carbide w indyjskim Bhopal. El-muzyka ma w sobie więc i idealizm, i lęk epoki. Ten drugi w miarę upływu czasu będzie dochodzić do głosu coraz wyraźniej (podobnie jak w pokrewnym gatunku, progresywnym rocku). W 1996 roku Władysław Komendarek nagra „Fabrykę sformatowanych mózgów”, a klimatolog, astronom i kompozytor Przemysław Rudź opublikuje kilka wydawnictw zainspirowanych dorobkiem (i krytycznym duchem) Stanisława Lema.

Świat el-muzyki to przede wszystkim kosmos, oceany i komputery, elektronika podporządkowana lirycznej refleksji. Syntezatory służące malowaniu poetyckich pejzaży dźwiękowych to rozwiązanie pojawiające się już na pierwszej elektronicznej płycie Czesława Niemena, „Katharsis”. Od lat 80. powstają liczne wydawnictwa, które można określić mianem muzycznych wersji malarstwa Beksińskiego i Siudmaka. W takich wizjach specjalizuje się zwłaszcza jeden z najbardziej oryginalnych, osobnych twórców związanych z nurtem el-muzyki, Władysław Komendarek (Gudonis), związany niegdyś z progresywną grupą Exodus (a ostatnio współpracujący m.in. z Tomaszem Makowieckim). O tym, jak duże zapotrzebowanie na muzykę elektroniczną panowało wśród różnych pokoleń może świadczyć fakt, że Komendarek dwukrotnie zaprezentował swoje kosmiczne eposy na festiwalu w Jarocinie (w 1985 i 1986 roku). Ponieważ specyfiką gatunku są kompozycje instrumentalne, liryczna wrażliwość el-muzyków objawia się oprawie graficznej wydawnictw, a przede wszystkim w tytułach. Marek Biliński, pamiętany za swoją „Ucieczkę z tropiku”, zatytułował swój pierwszy album „Ogród Króla Świtu”, a wśród jego utworów można znaleźć „Kosmiczne opowiadania” czy „Gwiezdne oranżerie”; Artur Lasoń zadebiutował „Wonnym krzykiem barw”, a Robert Kanaan zaprezentował m.in. „Sen wiewiórki”.

Kompozytorzy muzyki syntezatorowej cieszyli się sławą w wyjątkowo wiernej i zaangażowanej fanowskiej niszy, pozostawali jednak aktywni również gdzie indziej, komponując często dla artystów estradowych lub występując w bardziej popowych konfiguracjach (czego najbardziej wyrazistym przykładem jest Sławomir Łosowski, znany z Kombi i Dyskoteki Pana Jacka), a także dla radia i telewizji. Marek Biliński stworzył muzykę do filmów o Wesołym Diable i użyczał swoich kompozycji programom TV, można usłyszeć je m.in. w czołówce „Koła Fortuny”. Utwory Krzysztofa Dudy znalazły się w programie „Sonda” (obok zakupionych w bibliotece Sonoton próbek library music; zarówno nagrania z programu, jak i kompilację Dudy wydała niedawno GAD Records).

Zaangażowanie wszechstronnych kompozytorów w nurt klasycznej elektroniki jest bardzo charakterystyczne. Wspomniany Krzysztof Duda tworzył zarówno muzykę sakralną inspirowaną chorałem gregoriańskim, jak i przeboje w duchu producenta disco Giorgio Morodera (perełką jest „W stylu punk” z udziałem tajemniczej Joli Rados, zdecydowanie bliższy Daft Punk niż punkowi).

W latach 80. el-muzyka należała do codziennego otoczenia dźwiękowego. Wystarczyło włączyć telewizor. W nowej Polsce zeszła do podziemia. O ile Władysław Komendarek i Marek Biliński wydawali swoje pierwsze albumy nakładem Polskich Nagrań czy Poltonu, to po roku 1989 nagrania z nurtu el-muzyki nie cieszyły się zainteresowaniem wielkich wytwórni. Ukazywały się więc w małych firmach lub były wydawane własnym sumptem przez artystów (z pewnymi wyjątkami, jak projekt MEDUSA Ireneusza Dregera, który w czasach popularności elektronicznej world music anonsowano jako „polską odpowiedź na Deep Forest i Vangelisa”). Elektroniczny underground prezentowano więc na żywo, podczas wydarzeń takich jak Nocne Czekanie na UFO i Bliskie Spotkania z Muzyką Science Fiction, organizowane przez muzyka i ezoteryka Artura Lasonia, a od kilku lat także na Ambient Festivalu, który co roku odbywa się w Gorlicach (tegoroczna edycja z udziałem Richarda Pinhasa i Andrew Lagowskiego rozpoczyna się 18 lipca).

Najważniejszą trybuną el-muzyki pozostała jednak przede wszystkim radiowa Trójka za sprawą audycji Jerzego Kordowicza, ewenementu ze względu na skromny potencjał komercyjny gatunku. Jego programy unaoczniały ciekawe zjawisko – fakt, że klasyczna muzyka elektroniczna pozostała w Polsce wyjątkowo żywotna. To tam można było usłyszeć kompozycje młodszego pokolenia el-muzyków – Mikołaja Hertela, Daniela Blooma (znanego przede wszystkim z filmowych ścieżek dźwiękowych) czy Konrada Kucza (który nagrywał także z Gabrielą Kulką). Gdy Polskie Radio podjęło decyzję o zakończeniu nadawania audycji, słuchacze zareagowali protestami.

Dziś zwolennicy klasycznej elektroniki przenieśli się do Internetu. Sieć jest zrozumiałym i naturalnym środowiskiem dla el-muzyki, której zawsze bliskie były technologiczne wizje i fantazje. Rozbudowana blogosfera i sieciowe stacje radiowe sprzyjają pielęgnowaniu tej na pierwszy rzut oka niemodnej fascynacji. Głębsze spojrzenie ujawnia jednak, że wydawałoby się archaiczny nurt jest w rzeczywistości inspirującym nowym lądem: wystarczy wspomnieć, że reedycja muzyki z „Sondy”, wydana w zeszłym roku, wyprzedała się błyskawicznie.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.