Dni Józefa Tkaczuka
Sylwester Braun, ps. Kris, Sprzedaż kwiatów na placu Bankowym, 1993, Muzeum Warszawy

19 minut czytania

/ Sztuka

Dni Józefa Tkaczuka

Olga Drenda

W Warszawie lat 90. najmocniej uwidocznił się apetyt na życie, na doświadczenia, na nowości, na konsumpcję, na dzieła sztuki, papiery wartościowe, tofu i hot dogi. Było to bałaganiarskie, drapieżne, prestiżowe, ale przede wszystkim fotogeniczne

Jeszcze 5 minut czytania

 

Kiedy zaczęłam prowadzić stronę Duchologia na Facebooku, czyli prawie dokładnie dziesięć lat temu, doskwierał mi brak zdjęć z czasów transformacji ustrojowej – tych dotyczących codzienności, ujęć zwyczajnych miejsc, z różnych części Polski. Szukałam pozornie nudnych kadrów, podobnych do tych, jakie krążyły na pocztówkach Krajowej Agencji Wydawniczej i w przewodnikach krajoznawczych z epoki Gierka, zachęcających do odkrywania nowych województw czy przemierzania kraju świeżo wybudowanymi drogami. Była to w dużym stopniu praca analogowa; dzisiaj znacznie więcej można znaleźć w archiwach online. Nie brakowało reporterskich, narracyjnych ujęć z pierwszych kampanii wyborczych, z rozmaitych wydarzeń politycznych czy protestów – ta duża historia zajmowała istotne miejsce w pamięci. Dziury w archiwach wizualnych splatały się wtedy mocno z powierzchownością relacji i wspomnień, na które trafiałam w źródłach pisanych i mówionych. Większość pytanych skupiała się na przełomie 1989 roku, który ustawiał całą opowieść: „było tak, a potem pstryk i zrobiło się po nowemu”. Im więcej udawało mi się odkopać zdjęć, nagrań wideo, ilustracji, tym bardziej pamięć się niuansowała, a relacji pojawiało się stopniowo więcej, inaczej brzmiących.

Obrazy pomagają kształtować wspomnienia, dlatego tak mi zależało, żeby odnaleźć jak najwięcej materiałów pochodzących bezpośrednio z epoki – choć musiałam uważać na pułapki. Na początku lat 90. wciąż korzystano ze starego zasobu ilustracji publikowanych na pocztówkach czy w wydawnictwach poświęconych miastom i regionom, tak jakby gierkowski optymizm „drugiej Polski” nigdy się nie kończył. W rzeczywistości kadry te dawno przestały być aktualne, kwiaty na klombach powiędły, a jubileuszowe murale blakły – aby do nich dotrzeć, trzeba było wykonać więcej pracy. Nie brakowało, owszem, „czarnego reportażu”: na łamach archiwalnych tygodników wciąż można było znaleźć smutek wsi, szpitala, starości, błoto nowych osiedli z lapidarną opowieścią w tle. Te z końca lat 80. bywają zresztą szczególnie przygnębiające.

Co jednak z banalną codziennością, z wyglądem ulic i sklepowych witryn, z drobnym prywatnym handlem w oficynach i podwórkach, z czekaniem na autobus? Niestety – wszyscy z konieczności oszczędzali kliszę. Starając się załatać dziury w pamięci, posiłkowałam się amatorskimi nagraniami VHS, materiałami z Polskiej Kroniki Filmowej, wreszcie – zdjęciami wykonywanymi przez zagranicznych miłośników kolei, którzy przyjeżdżali do Polski zobaczyć wciąż działające parowozy, studentów z Zachodu zadziwionych witrynami sklepowymi w Krakowie i Łodzi czy przez emigrantów, którzy odwiedzali rodzinne miejscowości. Na ogół w nawiązaniu kontaktu pomagał szczęśliwy traf – szperanie w internecie, polecenie od znajomego, przypadkowo znaleziona wzmianka. Interesowała mnie cała Polska, dokuczała mi więc trochę dominacja materiałów z Warszawy. 

Anna Biała, Protest przeciwko zaostrzeniu prawa do aborcji na skwerze pod Sejmem, 29 września 1990, Agencja Wyborcza

W objęciach Ronalda

Błysk, mat, kolor. Fotografia i Warszawa lat 90.

kuratorka: Karolina Puchała-Rojek, Muzeum Warszawy, do 19 lutego 2023

Kiedy odwiedziłam wystawę „Błysk, mat, kolor” w Muzeum Warszawy, poświęconą fotografii z lat 90., zrozumiałam (choć nie bez pewnego smutku), że po prostu wszystkie obiektywy musiały być przez jakiś czas zwrócone na stolicę. Owszem, wszędzie coś się działo, coś ważnego, specyficznego dla tej chwili – we Wrocławiu byli skini i krisznowcy, w Katowicach dworzec, postapokaliptyczny hangar dla wszelkich wykluczonych, w Szczecinie szmugiel i buty na wielkiej platformie – ale esencję przemian, na dobre i na złe, uosabiała stolica. To tu najszybciej można było zarejestrować nowe problemy społeczne, które spadły na Polskę lawinowo – reporterzy interwencyjni, często wywodzący się jeszcze ze starej szkoły fotografii prasowej, kontynuowali więc swoją pracę, a zapotrzebowanie rosło wykładniczo, bo nieszczęść przybywało z każdym miesiącem nowego ustroju. Ale też w Warszawie najmocniej uwidocznił się apetyt na życie, na doświadczenia, na nowości, na konsumpcję, na dzieła sztuki, papiery wartościowe, tofu i hot dogi. Było to bałaganiarskie, drapieżne, prestiżowe, ale przede wszystkim fotogeniczne. Prowizoryczne stoiska handlowe i tymczasowe bazarki tworzyły się w każdym polskim mieście, ale nie było tam Pałacu Kultury w tle – a taki kontrast wydawał się bardziej godny zdjęcia niż, na przykład, zestawienie z blokiem w Będzinie albo domem kultury w Częstochowie. 

Gotowe kadry dla poszukujących ilustracji „zderzenia starego z nowym” same prosiły się przed obiektyw. Tu były wszechobecność, zagęszczenie, przepychanie się, dynamika i tymczasowość. Tadeusz Rolke obserwował to zamieszanie w samym sercu stolicy z refleksem, czujnością i zainteresowaniem, kojarzącymi się też z jego starszym cyklem o hamburskim targu. Kobieta na kolorowej sofie na łysej ziemi pod „Emilią”, sprzedawca z połciami surowego mięsa sprzedawanymi prosto z samochodu – w oczach fotografa wprawionego w opowiadaniu o Polsce odbiorcy zagranicznemu te zwyczajne dla roku 1992 scenki nabierały waloru obrazów z nowo odkrytej planety. Miały w sobie tę niebywałość (choć były to wtedy przecież widoki powszednie), którą na gorąco łapali w swoich piosenkach Max i Kelner. Herosi punka zorientowali się, że do nowych realiów najbardziej pasuje samoróbkowy hip-hop. 

zmieniamy orły na brony orły łyse na orły w koronie
zmieniamy nazwy placów i ulic ale czy mentalnie też się zmieniamy
wideo sex-shopy sat am telewizja
nowe merce beemy nowe audi i porsche
siekierą na ulicy chłop rąbie cielaka
na przystanku rosjanki sprzedają staniki z przyczajki są też zapiekanki
ale mamy zahut
(Max i Kelner, „mamy zahut”)

1. Krzysztof Miller, Wietnamczycy handlujący na Stadionie Dziesięciolecia, 23.04.1996, Agencja Wyborcza.   2. Tadeusz Rolke, Sprzedaż szynki konserwowej z samochodu, z serii Jutro będzie lepiej, 1990.   3. Chris Niedenthal, Handel w blaszanym kontenerze, tzw. szczękach, w rejonie Dworca Warszawa-Śródmieście, ok. 1993.   4. Robert Gutowski, Kantor wymiany walut, Pasaż Wiecha, lata 90. 

Polska uczyła się reguł kapitalizmu w sposób tyle entuzjastyczny, ile bezwzględny. Zaradność pierwszych drobnych przedsiębiorców (która opierała się w największym skrócie na zasadzie, że to, co nie jest zabronione, jest dozwolone), którzy korzystali z liberalnego prawa wprowadzonego przez ministra Wilczka w grudniu 1988 roku, stopniowo rozbijała się o rozmaite rafy wolnego rynku. Okazywało się, że pomysł i inicjatywa to za mało. Na bieżąco opowiadał o tym film „Kapitał, czyli jak zrobić pieniądze w Polsce” Feliksa Falka z 1990 roku: bohater swoje kolejne niefortunne próby inwestorskie wiąże z działalnością, którą widzimy również na zdjęciach z wystawy. Próbuje szczęścia w małej gastronomii, punkcie ksero, branży matrymonialnej, by w końcu wrócić do pracy akademickiej. Wystawa „Błysk, mat, kolor” rejestruje ten heroiczny okres drobnej przedsiębiorczości już w jego wraczejącej fazie, poprzez typologie budek z fast foodem (kiosk Kami to nie to samo co jugokiosk K67!), lokalnych mutacji McDonalds’a, porzuconych przyczep Niewiadów, fotografowanych przez Łukasza Gorczycę. 

Reguły z podręczników marketingu wdrażano w latach transformacji z niemal karykaturalną dosłownością, dzisiaj budzącą konsternację: jak można było tak przekonująco udawać entuzjazm? Widocznie trzeba było naprawdę w to wierzyć. To dobrowolne przykrawanie się do gotowego formatu, czyli gorliwe naśladowanie wzorców Zachodu – tak jak wyobrażano go sobie w Polsce (dzisiaj widzimy, że był to Zachód cokolwiek nierealny, jakby podpatrzony w kinie), dokładniej opisuje Magda Szcześniak w swojej książce „Normy widzialności”. Pokazane w Muzeum Warszawy sesje fotograficzne dla nieistniejącego już dzisiaj centrum handlowego Bogusz Center, autorstwa Władysława Lemma, który jeszcze w czasach PRL zdobywał doświadczenie w kreatywnej fotografii komercyjnej, pokazują, jak dosłowne bywało to naśladownictwo i że najpewniej za wzorcowy uznawano popularny wówczas serial telewizyjny „Capital City”. Z kolei zachwycony możliwościami, jakie daje nagle łatwiej dostępny barwny film, weteran polskiej fotografii Edward Hartwig dostrzegł, że kluczem do rozumienia prestiżu były imitujące Zachód szklane tafle nowych budynków i żywe kolory podstawowe. Dzięki oku mistrza fotografii widzimy, jak masowo posługiwano się tym wizualnym „przepisem na sukces”. We wspomnianych podręcznikach dla początkujących rekinów sprzedaży powtarzano na przykład, że kolor czerwony w restauracjach McDonald’s miał wzmagać chęć na większe zamówienia. Wierząc w te reguły niczym w zaklęcia, czerwień aplikowano wszędzie, podobnie jak ciepły odcień żółtego – jakby wielki Ronald McDonald z reklamy pod Smykiem, utrwalony na zdjęciu Hartwiga, rozpylił nad miastem apetyczne chemtrailsy.

1. Edward Hartwig, Aleje Jerozolimskie, reklama restauracji McDonald's przed domem towarowym Smyk, 1992-1993, Muzeum Warszawy.   2. Edward Hartwig, Dom handlowy Bogusz Center przy ulicy Złotej, 1992-1995, Muzeum Warszawy.   3. Władysław Lemm, Sesja reklamowa dla firmy Centertel, 1992, G. Lemm_FAF

Witamy w mieście dealerów

już pod kolumną zwaną zygmunta kręcił się tłumek junków
czekali na towar i to było widać po nerwowości w ich ruchach
potem pod katedrą zobaczyłem żebraków chorych na aids i rumuńskie dzieciaki
dalej przy rynku kilku leszczyków wyłudzało szmalec od młodszych chłopaków
elegancka warszawa wyszła z kościoła, tłumek turystów rozgląda się dokoła
na rynku elegancja, hortex i krokodyl, można łyknąć full lub obszatkować lody
wycieczka japończyków stłoczona robi zdjęcia, jak to funkcjonuje, nie mają pojęcia
przejażdżka dorożką kosztuje pół miliona, więc kupuję dzieciakom gazowego balona
żona chce zobaczyć w galerii obrazy, nie chcą nas wpuścić, bo jesteśmy z lodami
(max i kelner, „starófka”) 

Kontrasty to zużyty chwyt. Kojarzą się z kiczem fotografii podróżniczej, kiedy ktoś jedzie do dalekiego kraju i zestawia oczywiste ekstrema typu „luksus i bieda”. To również pułapka w pisaniu o czasach transformacji w Polsce – bardzo łatwo jest popaść w takie proste narracje, zwłaszcza gdy zaczynają współbrzmieć z naszymi własnymi sympatiami politycznymi. Wolę się więc skupić na tym, co z czasem wypada z kadru, co zostaje pominięte lub nie pasuje do opowieści, więc z niej znika. Gdy pisał o tym, jak nauka zapominała o swoich własnych odkryciach albo ignorowała przypadki, które odbiegały od jakiejś generalnej zasady, Oliver Sacks posługiwał się czasami okulistyczną metaforą scotoma – mroczków. Miejsca przesłonięte przez mroczki zapełniają się wtedy nową treścią, spójną z opowieścią. Tak mogło stać się także z całym zasobem fotoreportażu interwencyjnego, społecznego, którego wiele przykładów pokazano w Muzeum Warszawy. Znaczna część pochodzi z „Magazynu”, bardzo wówczas znaczącego dodatku do „Gazety Wyborczej”, kontynuującego tradycje czasopism ilustrowanych takich jak „ITD”. Również w tym przypadku fotografia była wizytówką, marką pisma, miała uwidaczniać najbardziej dotkliwe problemy społeczne. Później formułę tę zaczęła stosować również „Polityka”. Obecność tych zdjęć na wystawie prowokuje kilka pytań: skoro obrazów tych było tak wiele i w wysokonakładowej prasie, to dlaczego dzisiaj często pada zarzut, że „nikt nie mówił” o bezdomności, ubóstwie czy strajkach rolników, hutników, kobiet? Ale też: może dokumenty te wydają się dzisiaj odkryciem właśnie dlatego, że mówią o tak powszechnej części życia, nie ukrytej, lecz toczącej się otwarcie?

1. Arkadiusz Astrachancew, Sceny podczas antyprezydenckiej i antyrządowej demonstracji Solidarnoėci, plac Trzech Krzyży, 18 maja 1993.   2. Jacek Łagowski, Przejście podziemne przy rondzie Dmowskiego, druga połowa lat 90.   3. Sylwester Braun, ps. Kris, Pod Kolumną Zygmunta III Wazy, 1993, Muzeum Warszawy.   4. Sylwester Braun, ps. Kris, Rynek Starego Miasta, 1993, Muzeum Warszawy. 

Wykluczenie i społeczne tabu związane z wirusem HIV, młodzież bez perspektyw, eksmisje, bezdomność, bieda – fotoreporterzy mieli dużo pracy z rejestrowaniem na bieżąco kolejnych problemów, które stwarzała nowa rzeczywistość. Nie kontrastowały, ale współistniały z wciągającym zgiełkiem kolorów, żywiołem drobnego biznesu i apetytem na konsumpcję. Zdjęcie Anny Musiałówny, na którym przechodnie mijają leżącego na środku chodnika człowieka, przypomina, że natężenie i skala strasznych zjawisk uczyniły je na pewien czas powszednimi, a wręcz niewidzialnymi. W takim świecie bardzo szybko kształtują się reakcje defensywne, takie jak obojętność i wycofanie – niekoniecznie z czyjejś złej woli, lecz z poczucia bezradności. To dla mnie jeden z obrazów kluczy do tej strony transformacji, rodzaj memento – bo przecież ze względu na moją pracę łatwo mi dać się uwieść pokusie traktowania tematu lekko czy nostalgicznie – obok nieobecnych na wystawie, ale wspomnianych w katalogu dokumentalnych prac Wojtka Wieteski z cyklu „Jestem z Polski”. Na jednym ze zdjęć widnieje kosz na śmieci, z którego wystają nogi zamarzniętego psa. Trudno jest sfotografować zjawisko tak rozproszone i wielowymiarowe jak społeczna anomia, i te dwa zdjęcia mogą być najtrafniejszą jej ilustracją, jaką dysponujemy. Być może z takim kluczem da się dotrzeć do miejsc przesłoniętych przez mroczki, które wypełniły się z czasem prostą narracją o propagandzie sukcesu i jawnym wykluczeniu. Materiały dokumentalne z lat transformacji wskazują na sytuację bardziej złożoną, ale też na bardziej bolesną diagnozę: krzywda była wciąż na widoku, również w mediach – tylko ludziom zobojętniała. 

Nie wiem, czy komuś udało się sfotografować reklamę z hasłem „Witamy w Warszawie – mieście dealerów”, która w 2001 roku zawisła w hali Dworca Centralnego. Co prawda zaraz później na billboardzie dopowiadano, że chodzi o konkretny model samochodu, ale komentarz do ówczesnej rzeczywistości napisał się sam. W Muzeum Warszawy można za to zobaczyć zdjęcia Marii Zbąskiej, w latach 90. celebrowanej jako wschodząca gwiazda polskiego fotoreportażu (dziś pracuje głównie jako reżyserka), czy Anny Musiałówny, znanej wcześniej z łamów „ITD”. Obie fotografki zainteresowały się jednymi z największych tabu lat 90., czyli ludźmi uzależnionymi od heroiny i nosicielami wirusa HIV. Był to temat budzący wówczas powszechny strach, a nawet fizyczną agresję. To poczucie osamotnienia i marginalizacji udało się oddać w fotografiach. 

Zdjęcia Zbąskiej i Musiałówny są bardzo bezpośrednie i pozostawiają widza bezradnym. Fotograficzne trendy tamtych czasów – naturalistyczny kolor u Musiałówny, mocne ziarno u Zbąskiej – wyostrzają krawędzie rzeczywistości. Fotoreportaż PRL-owski w swoich najbardziej konfrontacyjnych chwilach rejestrował trwanie w beznadziei, marazm, burą homeostazę; w postkomunistycznej Polsce pojawiło się też nowe zjawisko, do którego nie sposób było szybko się przystosować – bezlitosna konkurencja, w której stawką często było życie. Rzeczywistość widziana od tej strony jest zimna i trudno uznać to za celową stylizację, za epatowanie. Zdjęcia Zbąskiej i Musiałówny ukazują czystą bezwzględność, świat rozpadu, odrętwienia, letargu. 

xxx xxxAnna Musiałówna, z serii Żebracy, ok. 1995

Warszawa i ja

uciekłem z domu zabrałem pieniądze
chciałem przeżyć jeden prawdziwy dzień
puste boisko wrześniowe słońce
anteny trzypiętrowych bloków
13 godzin poza domem
ławka i samotny park
późnym wieczorem wróciłem z powrotem
nie mogę znaleźć tego czego szukam
(Partia, „Adam West”)

Sama w latach 90. byłam w Warszawie tylko raz, z wycieczką klasową. Interesowały nas głównie sklepy na Ścianie Wschodniej, wjechanie na taras Pałacu Kultury, możliwość zakupienia kaset Kayah, Heya i K.A.S.Y. oraz fast foody. Polacy i Polki z 49 województw zasadniczo obchodzili się wtedy bez Warszawy. Ona osiągnęła już wyższą gęstość, leżała daleko, a może wręcz istniała tylko w telewizji. Żeby tu przyjechać, potrzebny był ważny pretekst. Wycieczka szkolna, odbiór prestiżowej nagrody, udział w teleturnieju, rzadka choroba, badanie wzroku albo słuchu sprzętem niedostępnym gdzie indziej. Dlatego nie wracałam do Warszawy przez następne dziesięć lat. Kolejna wyprawa trwała trzy godziny (pomiędzy pociągami), w ciągu których musiałam odnaleźć wykładowcę prowadzącego u nas gościnny kurs, zdobyć wpis do indeksu, a po udanym przedsięwzięciu zjadłam pierwsze w życiu tofu w budce pod halą KDT. Był to dość istotny moment. Dla tofu zrezygnowałam z wystawy o Oskarze Hansenie.

W międzyczasie wyobrażałam sobie Warszawę jako miasto subkultur, gdzie można kupić wszystkie płyty, o których pisał w „Brumie” Rafał Księżyk (w sklepach Hey Joe i Czeskim Centrum), gdzie ludzi obchodzi sztuka współczesna i gdzie naprawdę można kupić ubrania, które poza tym istniały tylko jako widmowe kody z kształtującego moje odzieżowe preferencje magazynu „Elle” (pamiętam doskonale: Marta Ruta, Odzieżowe Pole, Teresa Seda, Zielony Kot; w Katowicach tego nie było). Albo jako miasto, po którym można się włóczyć i przeżyć „jeden prawdziwy dzień”, jak w piosence Partii „Adam West”. Lokalne miejscówki nosiły nazwy wynoszące je do mitologicznej rangi. Vlepkarze wlepiali swoje prace na końcu tramwaju, śmieszki podpisywały się w imieniu najsłynniejszego woźnego Polski, Józefa Tkaczuka. 

Piotr Welk, Wesoąe miasteczko Cricoland na placu Defilad, ok. 1994Piotr Welk, Wesołe miasteczko Cricoland na placu Defilad, ok. 1994

Niedenthal

kuratorki: Anna Brzezińska i Katarzyna Puchalska, Dom Spotkań z Historią, Warszawa, do 13 czerwca 2023.

Coś z tego świata symulakrum zauważam na zdjęciach Chrisa Niedenthala z 1999 roku – obrazy zjadają tu przestrzeń. Olbrzymie portrety na reklamach zajmują większość miejsca. Kolor jest wściekle żywy, a aparat rejestruje przekrzykujące się nawzajem pragnienia i obietnice w postaci ciuchów i kosmetyków, których i tak nie mogłabym sobie kupić: wielkie sylwetki, lśniące makijaże.

Kontrkulturowego żywiołu (opisanego trafnie przez wspomnianego Rafała Księżyka w książce „Dzika rzecz”) na wystawie w Muzeum Warszawy znajdziemy mimo wszystko niewiele – być może należałaby mu się osobna wystawa. Subkultury w sekcji fotoreporterskiej wystawy reprezentują głównie zdjęcia z Dnia Wagarowicza. Więcej paradoksu, absurdu, niewiarygodności, która nieodmiennie towarzyszy wyobrażeniu – a może marzeniu – o latach 90., trafia się w ciekawej części poświęconej zbiorom z archiwów prywatnych. Wielka nadmuchana małpa na Pałacu Kultury, słoń na placu Zamkowym, Cricoland, graffiti, zaćmienie słońca („następne będzie może za sto lat!”) – wszystko to na amatorskich zdjęciach zyskuje walor reportażu z bardzo dziwnego i ciekawego świata. Tę ciekawość obserwatora widać zwłaszcza wśród zdjęć Sylwestra Krisa Brauna – żołnierza i fotografa powstania warszawskiego, który po wojnie wyemigrował z Polski i ponownie przyjechał dopiero w latach 90. Udało mu się trafić kadr za dziesięć punktów, ujmujący najlepiej warszawski Zeitgeist: zaabsorbowane lekturą punkujące dzieciaki pod Kolumną Zygmunta, na której widnieje napis JÓZEF TKACZUK.