Wtręty
Cdd20 Pixabay License

16 minut czytania

/ Media

Wtręty

Olga Drenda

Blogowy lot brał się chyba częściowo z lekcji popkulturalnego absurdu lat dziewięćdziesiątych, z tych samych źródeł, co yass i Łyżka Czyli Chilli, co strategia „zlewu” Kazika i El Dupy

Jeszcze 4 minuty czytania

Otrzymałam prestiżową nagrodę w kategorii esej, więc zaczęłam mówić o sobie: eseistka. To wspaniałe uczucie; po pierwsze, pozwala jakoś konkretniej się zdefiniować i umiejscowić w sytuacji, w której robiło się wiele rzeczy związanych z pracą w słowie, ale trudno było znaleźć dla nich wspólne pudełeczko. Równie zadowolona i na właściwym miejscu czułam się chyba tylko wtedy, gdy jeden z moich zleceniodawców użył w odniesieniu do mnie słowa „myślicielka”. Co to był za prestiż! Po drugie, to zdefiniowanie umieściło mnie w mojej ulubionej kategorii, to znaczy: pozostałe. Większość rzeczy, które w życiu robiłam i które mnie interesują, wydają się do niej pasować. Ale też awans na eseistkę sprawił, że poczułam się trochę, jakbym znalazła się w zacnym towarzystwie swoich ulubionych autorów i dzieł z pogranicza nauki i gawędy non-fiction, obok „Papierowego bandyty” i „Antropologii codzienności”.

Nieprzypadkowo powołuję się właśnie na te tytuły. Są one bowiem tak samo gęste, jak i zwięzłe. Napakowane treściami jak w dobrej sałatce jarzynowej, takiej z majonezem (może być wegański), a przy tym znacznie łatwiej strawne. Zawsze mówię, że to moje dzieła wzorcowe. „Papierowy bandyta” Janusza Dunina to książka, która pozwala wierzyć, że osobliwości mogą stać się sposobem na życie i że można z powodzeniem pasjonować się zbieraniem i archiwizacją wydawnictw przez nikogo już niechcianych i traktowanych jak szrot zupełny, widzieć w nich coś godnego uwagi, dokument, śledzić specyfikę gatunku, a co jeszcze lepsze – przekazywać tę fascynację innym. Owszem, dzisiaj literaturę brukową, „książkę-ulicznicę” bada niejeden zawodowiec, wyszła ich antologia („Papierowi bandyci”), a ich estetyka doczekała się hołdu w postaci okładki „Króla” Szczepana Twardocha – ale to dzisiaj; wyobraźmy sobie, że dzisiaj ktoś wydaje podobną antologię poświęconą korespon­dencji typu spam, broszurkom reklamowym dyskontów, clickbaitowym stronom internetowym…

Akurat Roch Sulima by mógł przecież, bo druga z moich ksiąg założycielskich właśnie problematyce z tych rejonów jest poświęcona, traktując ją wnikliwie, a przede wszystkim serio. Jest więc tam „Wprowadzenie do semiotyki…”, ale „śmieci”, jest „Semantyka libacji alkoholowej”, jest rozległa analiza ikonosfery ogródka działkowego. Sulima wędruje jak Walter Benjamin, ale nie pasażami, lecz po zupełnych opłotkach i marginaliach, przypominając postać Józefa Tkaczuka, bohatera nieco sytuacjonistycznych w duchu graffiti, czy „pierwszą wiosnę płonących syren”, gdy pałuby porzuconych pojazdów FSO podpalano w transformacyjnym karnawale. Tak, to Dunin i Sulima ostatecznie przekonali mnie, że można się poświęcić zawodowo kategorii pozostałe i badać – by posłużyć się pięknym wyimkiem z Sulimy – „pozostałości cywilizacji starych rajstop” (co poniekąd uczyniłam w „Wyrobach”).

No i tak odbiegłam na dłuższą chwilę w bok, na eseistyczną modłę zresztą, bo chciałam przecież powiedzieć, że nim dotarła do mnie ta przełomowa literatura, byłam już gotowa na esej. Gotowa, bo miałam internet i to on, a konkretniej blogosfera, stał się moim nauczycielem eseistyki. Do świata Blog.pl wkroczyłam na początku nowego milenium, kiedy to dziennikarze drukowanych mediów starali się jeszcze oswoić nowe określenie tak zwanego internetowego pamiętnika (ang. ­weblog), zazwyczaj robiąc to, niestety, za pomocą topornych gier słownych z użyciem wyrazu „blaga”. Tymczasem tak zwani early adopterzy już wywijali lingwistyczne akrobacje, jakby to medium było dla nich stworzone. Jeszcze utożsamiano internet naturalnie z krótką formą, jak zwięzły mail, jak lakoniczność czata, jak LOL i :). Nie były to jeszcze czasy rozlewnych popisów krasomówczych. Pisano za zasłoną częściowej anonimowości, frajdy autokreacji, za pomocą polecanych linków, doboru pseudonimu, skromnych możliwości graficznych, na jakie pozwalał ówczesny interfejs – przecież nawet nasze nicki były skrótowe, często pozbawione samogłosek, pisane małymi literami, jak wszystko wówczas (co dzisiaj dla odmiany stanowi kamień obrazy: „specjalnie piszę cię małą literą”, dodaje przejęty internauta, chcąc kimś demonstracyjnie pogardzić).

To, co pisaliśmy, to były miniaturki, pakieciki zwięzłe i upakowane, w jednym zdaniu sto skojarzeń. Jan Gondowicz, sztandarowy nasz eseista, który w jednym ze swoich tekstów zachwycał się zwięzłością Szwejkowskiej frazy, pisał o Hašku, że stosuje „szybkie sztychy”. Blog.pl był areną szybkiego sztychu właśnie, mrugnięć okiem, odwołań do ulubionych tekstów piosenek, do zakamuflowanych cytacików z literatury, do filozofów. Zwyk­liśmy byli tam prześcigać się w intertekstualnych pigułkach. Popularnym terminem było, na przykład, „mieć pretensje do znawstwa”, a tu oczywiście KMWTW: takież pretensje miała bohaterka „Dziennika 1954”, Bogna, a Tyrmandowski dziennik był dla nas wzorcowym dziełem – wówczas, przyznaję, czytanym bezkrytycznie, ale też powszechne oko bardziej ceniło cynizm, elitarny przekąs i szorstki, rozczarowany światem sarkazm niż głośno artykułowane postulaty sprawiedliwości i równości (i nie mam nam tego za złe, wszak byliśmy jakoś bliscy generacji nic). Albo, trochę antycypując reaktywowanie staromodnych grepsów młodzieżowych, tak jak to robią dzisiejsi newschoolowi raperzy, pisaliśmy, stylizując się na wapniacki slang: „nie kumam bazy” (jak lata później Belmondo), ale jednak dodając przy tym intertekstualne mrugnięcie: „…ani nadbudowy”.

Blogowy lot brał się chyba częściowo z lekcji popkulturalnego absurdu lat dziewięćdziesiątych, z tych samych źródeł, co yass i Łyżka Czyli Chilli, co strategia „zlewu” Kazika i El Dupy, z anarchistycznych korzeni street artu, ale też z insiderskiego humoru wczesnego internetu i z net artu. „Lemur / nokto­widzenije Kryszak-Roshiego” zespołu Kury mógłby być dla nas tekstem wzorcowym, choć anarchistyczny żywioł spotykał się tu z introwertyczną naturą komputerowca. Ale też trochę, mimo­wolnie, próbowaliśmy mówić Masłowską, w końcu to ona wyznaczała wtedy reguły gry.

Takie miniaturki, mocno okadzone przy tym dymem z jointa, serwował komiks „Pvek”. Moja późniejsza sąsiadka, bardzo bliska mi do dzisiaj Natalia, czyli fns (pozwolę sobie posługiwać się na ogół naszymi ówczesnymi nickami), prowadziła, prócz bloga bazowego, stronę, o której pisał później socjolog Marek Krajewski: „co-dzis-mam-na-sobie blog”, antycypując ­szafiarki, choć było to raczej jak gra tekstowa typu MUD w szafiarskim świecie, gdyż bez zdjęć, same słowa i ceny, a stroje na ogół na wagę. Clanah pisała o zwyczajnym życiu zapracowanej dziewczyny, ale uskuteczniając przy tym takie wygibasy gramatyczno-neologizmowe, jakby ostry nóż mistrza sushi żwawo płynął przez rybę. Jednak mistrzynią tej mikroeseistyki stała się dla mnie nieodżałowana Anna Zawadzka, tragicznie zmarła malarka i kuratorka, którą miałam zaszczyt poznać od strony literackiej, z blogów the-tamagochis-child i lycra. Ten ostatni nosił podtytuł: rekreacja autokreacja; autorka, wówczas studentka Akademii Sztuk Pięknych, wcielała się tam w rolę egzystencjalistki Filipinki (jak w piosence „Filipince nudno” Ludmiły Jakubczak), nieco cynicznej i zepsutej. Używała sformułowań takich jak „podejść ultrachytrze” albo „bezinteresowność tych zakupów nieco mnie wzruszyła” – to o szmince i bieliźnie.

Kiedy założyłam swojego kolejnego bloga i postanowiłam nazwać go, z tak lubianą przez nas celową, pretensjonalną pensjonarskością „Schludny blog”, Anna pierwsza złożyła mi gratulacje: „Tym razem przesadziłaś”. Nie mogła wyrazić się lepiej. Ale też, jak i ona, byłam wówczas na studiach i los chciał, żeby kilka kursów prowadził u nas wybitny eseista właśnie, Dariusz Czaja. To „Konteksty. Polska sztuka ludowa”, magazyn, który współredagował, wypracował sobie specyficzną szkołę culture writing (taką literaturę, czyli teorię, lecz strawną, najbardziej lubię czytać po angielsku) i pisania antropologicznego, ale z gawędziarskim zacięciem, bez całkowitego wycinania autora i jego erudycji, dając mu szansę nieco się powozić. Jakże mi się to podobało! Bałam się akademickiej dyscypliny, wiedziałam, że mam skłonność do popadania w ekwilibrystykę i freestyle. Ale może przez to powiązanie, przez doskonały kompromis, praca antropologa skojarzyła mi się na dobre z tym rodzajem wolności. Oczywiście antropologia kultury to nauka jak inne, precyzyjna, ale można ją uprawiać i – co w naszym kontekście ważne – popularyzować również i tak. Przyjemnie się porozłazić, lecz nie nadmiernie.

Wikipedia mówi, że esej ma naturę hybrydową, że jest dygresyjny, oparty na locie skojarzeń, że stanowi popis możliwości autora, a wreszcie że tkwią w nim groteska i ironia oraz „różnego rodzaju wtręty”. I to podobało mi się zarówno w „Seman­tyce libacji alkoholowej”, jak i w moich ulubionych blogach, które co prawda ściśle kryteriów eseju nie spełniały, tworząc raczej hybrydę hybrydy, jednak w miniaturze prezentowały esencję tego ducha, który można znaleźć w dobrym eseju. Powiedzmy, u wspomnianego wcześniej Gondowicza; jak on pięknie pisał nie tylko o Szwejku czy o Borgesie, ale i o królikach (pięknem eseju jest też to, że pozwala, czy wręcz zachęca, do pisania o wszystkim). Albo taka Renata Lis, choć ona akurat obiera inną strategię, bo jej książki są obszerniejsze, a fraza zamaszysta: jak ona pięknie, mówiąc po internetowemu, offtopicuje! Jak zakręca, zawija, mnoży wtręty, a przy tym nigdy nie gubi wątku i wraca do wyjściowego tematu. To dyscyplina myśli godna podziwu. Jest w niej coś ze sportów, które wymagają utrzymywania równowagi przy dużej szybkości i adrenalinie, jak gry typu ilinx w klasyfikacji Rogera Caillois (zabawa służąca upojeniu i panowaniu nad napięciem zarazem), jak jazda na deskorolce albo surfing, albo łyżwy. Choć może łyżwy nie, bo się ich trochę boję.

Blogosfery wczesnych lat milenium już nie ma. Literatura internetowa zmieniła się i wyspecjalizowała, jakby każde medium miało sobie właściwy gatunek literacki. Twitter na przykład to królestwo aforyzmu, co zapewne jest główną przyczyną, dla której unikam tego medium; aforyzm wodzi na manowce, obiecuje mądrość w swojej zwięzłości, podczas kiedy na ogół jedynie ładnie brzmi i wygląda. Na eseistykę miejsca tam nie ma. Esej, nawet według definicji, jest w końcu niekonkluzywny, więcej otwiera, niż zamyka, jego właściwością jest zachęcanie, zajawianie: „ja nie powiem ci wszystkiego, musisz poszukać sobie sam”, i to robisz.

Facebook z kolei, choć wiele obiecywał literaturze, najbardziej nośny okazał się na potrzeby przemawiania z wysokości. Trudno jest oprzeć się tej pokusie nawet świetnym skądinąd autorom, jakby medium przejmowało nad nimi władzę i wyposażało ich w ton kaznodziejski. Niektóre statusy na Face­booku, obserwacje z komunikacji miejskiej, manifesty, połajanki, mają w sobie coś z eseistycznego ducha, ale też siłę, która ducha tego znosi, mianowicie pretensjonalność, rozlewność, niesmaczną bezdyskusyjność, głos jakby przemawiający ex cathedra do kmiotka poczciwego: tylko spróbuj się ze mną nie zgodzić! Jest w tym rodzaj szantażu i odbiorcy poddają się mu, przytakując: „w punkt”, „w sedno”.

Tekst pochodzi z książki „Prognoza niepogody. Literatura polska w XXI wieku”, która ukaże się 19 sierpnia 2020 roku nakładem Wydawnictwa Czarne. „Dwutygodnik” jest partnerem merytorycznym książkTekst pochodzi z książki „Prognoza niepogody. Literatura polska w XXI wieku”, która ukazała się 19 sierpnia 2020 roku nakładem Wydawnictwa Czarne. „Dwutygodnik” jest partnerem merytorycznym książkZresztą aktualna etyka mediów społecznościowych też nie sprzyja temu, co w eseju ja akurat zawsze lubiłam najbardziej, czyli radosnej żonglerce odniesieniami, która czyniła zeń jednocześnie gatunek „dla kumatych”, ale przede wszystkim zachęcający do zakumania; fakt, że w dobrym eseju czuje się pióro pasjonata – obojętne, czy pasją są samochody Syrena, czy muzyka wczesnobarokowa – sprawia, że próg wejścia obniża się, a czasami jakby wręcz nie istniał. Obecnie jednak mamy raczej klimat na sprowadzanie do parteru, a znawstwo (czy pretensje do niego) w oglądzie moralistów internetowych podśmierduje elitarnością.

To domaganie się dosłowności i trend antyironiczny przyniosły skutki chwilami dobre, bo może łatwiej jest publicznie wyrazić jakieś dręczące uczucie i pozwolić upiorom zginąć w dziennym świetle, zamiast chodzić z pokerową twarzą – jednak niesie to ze sobą pokusę wejścia w rolę popsujzabawy, kogoś, kogo pamiętamy z lat przedszkolnych: w środku radosnej wrzawy oznajmiał grobowym tonem, że TO NIE JEST ­ŚMIESZNE. Takie psucie szyków pod płaszczykiem dbałości o standardy etyczne debaty przysparza być może wiele satysfakcji psującemu. Popsujzabawa udaje, że nie rozumie konwencji, że nie rozumie żartu. Eseista tymczasem musi się trochę popisywać (tu znowu wyczuwam pewne pokrewieństwo ze światem rapgry), ale w ten sposób zaprasza, zachęca, rozwija wręcz czerwony dywan przed czytelnikiem: „wejdźże do mojego świata, wędrowcze”. Kaznodzieja musi tymczasem zostać na facebookowej ambonie.

Na szczęście mamy memy. Mem się szantażom moralnym nie kłania, idzie swoją drogą, w poprzek, zaskakuje. Nie wiem, jak wpada się na pomysł na mem, ale musi to być wspaniałe uczucie. Zwłaszcza gdy to dank meme, mem absurdalny. Dank memes miewają eseistyczną naturę w swojej specyficznej memo­cepcji: potrafią doprowadzić do bólu brzucha (ze śmiechu), ale też zachęcają do tego, byś pomyślał, czytelniku, co cię tak rozbawiło. Na przykład twórczość Rozdzielczości Chleba, memy spod znaku ZUSWave: trzeba przecież rozplątać warstwy skojarzeń, retronowoczesność wczesnych wersji ­Windowsa i „pałaców ZUS-u”, instytucji, która jakby – w stereotypowym spojrzeniu – na zawsze miała utknąć gdzieś w mgiełce nieudolnego milenijnego optymizmu. To żarty piętrowe torty tyle o tym, jak sobie wyobrażano nowoczesność, ile o tym, jak nomadzi internetu wyobrażają sobie świat wielkich instytucji. Albo wszystkie memy zawierające żarty z Hegla. Albo te z greatest crossover in history. Niektóre memiczne fanpage’e wydają się czerpać jakoś odlegle z eseistycznej postawy. Czy wszystkie te, w których pozostaje miejsce na swobodny lot i zanurkowanie w jakiejś dziedzinie, te poświęcone barokizacji budowli gotyckich albo królikom w sztuce – nie mają w sobie czegoś z gondowiczowskiego ducha? (Specjalnie nie piszę o takich znawcach sztuki, którzy nie kojarzą mi się z poczuciem humoru, choć naprawdę chciałam wspomnieć, nieco heretycko, że przecież mówisz „esej i malarstwo”, myślisz „Zbigniew Herbert”).

Może najbardziej pozwala na to Instagram, gdzie punktem wyjścia jest obraz, jak w memie, ale czasami z komentarzem dopełniającym tekstowy moodboard. Powiedzmy, jak u użytkownika @cosmoderna, który odwiedza opuszczone ośrodki wczasowe czy zabytki epoki wielkiego betonu, dopisując do nich literackie miniaturki z pogranicza fikcji i niefikcji; czy u użytkowników, którzy wyciągają z rzeczywistości jakiś osobliwy element: pranie (@praniepranko), ogrodowe wanny (@wanna_z_dzialki), porzucone kanapy z poetyckim komentarzem do nich (@kanapypolskie). Jeśli przyjmiemy, że poza czystą taksonomią literacką eseistyka to pewna postawa, na którą składają się ciekawość, gotowość, erudycja – nie jako szpan, lecz jako dobro, którym można się podzielić – i wreszcie nieco wodzirejska fantazja, i szeroki margines dla wtrętu (jakie piękne to słowo), to możemy uznać, że jest to wielce demokratyczne medium.

Czy mem może mieć zatem coś wspólnego z esejem? „A jak najbardziej, jeszcze jak”, żeby zacytować pewnego wielce memetycznego papieża. Ale czy esej może stać się memem? Oby któryś z moich, choćby wycinkowo, kiedyś nim został.