Teraz wszyscy (no prawie) obleczemy swoje profile w tęczowe oprawki, może nawet wywiesimy na balkonach kolorowe flagi (co faktycznie byłoby efektowne, gdyby stało się masowe), wszyscy będziemy LGBTQ+, niektórzy nawet bardziej, a inni wręcz mądrzej, bo umieszczą postulaty mniejszości w błyskotliwym, choć zapewne oderwanym od realiów, dyskursie zaawansowanej politycznej rozkminy (że będą chcieli tym zarządzać, to przecież jasne). Tęczowa flaga stanie się sztandarem opozycji antypisowskiej, antyfaszystowskiej, antysadystycznej, proeuropejskiej, samorządowej, liberalnej, lewicowej, akademickiej, artystycznej, mieszczańskiej i boomerskiej. Jednym słowem, tylko pod tęczą, tylko pod tą flagą pedał jest pedałem, a Polak demokratą. Można powiedzieć: wreszcie. Można powiedzieć: jak miło.
Tylko czemu znowu trzeba było wsadzić dzieci do aresztów, rzucać dziewczynami o bruk, dusić chłopaka, dławić kolanem, przyciskać do ziemi, ciągnąć, gonić i szarpać, żeby coś dotarło do zakutych łbów? Czy naprawdę takie obrazy i takie opowieści są zawsze konieczne, żeby szanowni państwo pojęli, o co chodzi? Czy trzeba zobaczyć znęcanie, żeby zrozumieć, że solidarność albo jest bezwarunkowa, albo nie ma jej wcale? Dlaczego nie wystarczyło posłuchać postulatów, przyjąć do wiadomości, że komuś na nich zależy, a w zasadzie chodzi tylko o to, żeby innym było wolno to, co wolno mnie? Dlaczego ten proces uzyskiwania przez nie-ja oczywistych, niezbywalnych praw człowieka zawsze musi być taki bolesny i mozolny? Przez obojętność, sceptycyzm i mnożące się obiekcje pseudoliberalnego mainstreamu?
Czyżby dlatego, że nie-ja, czyli ten, co wypowiada te postulaty, jest dziwny? Facet, a maluje paznokcie, używa wulgaryzmów, nie szanuje uczuć, robi głupie miny; a ta kobieta jakaś taka butna i ma ten głos za głośny, tak dziwnie akcentuje, po co oni z tą Waginą Matką Boską paradowali, po co te prowokacje, te pomniki, te włosy ogolone albo zapuszczone, sami są sobie winni i te ich akcje to tylko szkodzą, a nie pomagają. I nie ma co drażnić teraz, kiedy chodzi o sądy, o Konstytucję, o koalicję, o wybory, o media, o resorty, o stołki, o niewiadomoco. Był taki rysunek w „New Yorkerze”: król wychyla się z zamkowego balkonu i widząc wściekły tłum z widłami i pochodniami, mówi: „Czy nie moglibyście protestować bardziej uprzejmie, tak żebym mógł to zignorować?”. A przepraszam, to nie król, to – jak ich nazywa Kornelia Sobczak – Cesarze Debaty Publicznej z Królestwa Prawdy Leżącej Pośrodku.
Czyli trzeba było znowu powtórzyć sobie ten scenariusz, bo przecież graliśmy go tylko tysiąc osiemset pięćdziesiąt trzy razy: pozbawiona praw kasta społeczna postanawia się upomnieć o prawa. Społeczeństwo uznaje to za niedorzeczne i sprzeczne z tradycją. Kasta grzecznie prosi i cierpliwie tłumaczy. Niektórzy dają się przekonać, choć większość dalej to wyśmiewa i neguje. Działania władzy wobec kasty zaczynają być niejednoznaczne – jedni nazywają je prześladowaniami, inni egzekwowaniem prawa. Kasta dalej argumentuje, odwołuje się do empatii, do uniwersalnych wartości i do zdrowego rozsądku. Przekonuje coraz więcej ludzi, ale pojawiają się politycy, którzy na niechęci i niepewności jeszcze nieprzekonanych chcą ugrać swój polityczny interes. Napięcie rośnie i prawa człowieka, które chciałaby mieć kasta – wedle pierwszej wersji scenariusza – stają się pretekstem do wojny, pogromu, konspiracji, powstania, kontrrewolucji czy innych okropieństw. W ich wyniku kasta zostaje albo unicestwiona, albo prawa sobie wywalcza, albo też zostają jej one przyznane na skutek humanistycznej refleksji towarzyszącej lizaniu ran i grzebaniu zabitych.
Wedle alternatywnego zakończenia zaś w sytuacji wojny symbolicznej prawa człowieka stają się przedmiotem debaty publicznej, która najczęściej grzęźnie w miejscu. Kasta nie odpuszcza i w poczuciu bezsilności oraz beznadziei sięga po środki prowokacyjne, choć z reguły bezprzemocowe: performanse w przestrzeni publicznej, obywatelskie nieposłuszeństwo, manifestacje uliczne. Część społeczeństwa jest już dawno przekonana, część – zniesmaczona nieuprzejmością i nieodpowiednią, jej zdaniem, estetyką protestów, część – wroga. Pojawia się ważny polityk, który podsyca tę wrogość, nakręca strach, dyskontuje niesmak, dając władzy, policji i wrogiej części społeczeństwa przyzwolenie na przemoc. Jej ofiarą padają z reguły młodzi i bardzo młodzi ludzie. Kwestia kasty i praw człowieka schodzi na drugi plan wobec nadużycia władzy, prawa, konstytucji i brutalności policji, ale też pojawia się szansa, bo dotychczasowe interesy polityczne, które desperacko potrzebują nowej energii, da się teraz pseudonimować solidarnością z kastą.
I to właśnie wtedy wchodzimy my – niechętni wszelkim ekstremizmom, czciciele środka, wielbiciele dobrego smaku i umiaru, polityczni wyjadacze, przemądrzali stratedzy, liberalni komentatorzy – cali na tęczowo. Mamy w zanadrzu swoje ulubione gry w historyczne skojarzenia – bo z historii lubimy tylko anegdoty, cytaty i właśnie skojarzenia, a nie wnioski – więc zaraz komuś przypomną się zdarzenia z komisariatu na Jezuickiej, a to Moczar i marzec, a to (nie daj Boże) fraza „Któż dzieci tak bije?”. Może nawet przypomni się Stonewall, ale to trzeba by wiedzieć coś więcej, a niby skąd. Nie ta tradycja.
Zanim jednak wszyscy przyobleczemy się w tęczę, zanim zadeklarujemy się jako sojusznicy i sojuszniczki osób LGBTQ+, schowajmy do kieszeni dobre rady, oceny, uprzedzenia, wyobrażenia, normy, mniemania i gusta, zwłaszcza na temat „niepotrzebnych prowokacji” i „przesadnego radykalizmu”. Odmieńczość to wyzwanie, piękne i trudne. Łatwiej to zrozumieć, kiedy się pomyśli, że wszyscy jesteśmy dziwni, a ta nasza „nowa” flaga jest właśnie o tym. I nikogo nie obraża, wprost przeciwnie.
Chyba że nie chodzi wcale o sojusz z odmieńczością, tylko o władzę. Wtedy nie tylko obrazi, ale może i zje.