Nie potrafię się zatrzymać
fot. Mikołaj Długosz

23 minuty czytania

/ Literatura

Nie potrafię się zatrzymać

Rozmowa z Wandą Lacrampe

Znajoma, szykując kawę, powiedziała wiele lat temu: „Pamiętaj, jak się dużo wkłada, to się dużo wyjmuje”. Tak mniej więcej jest z tymi kwerendami – trzeba bardzo dużo z siebie dać, żeby coś znaleźć – mówi dokumentalistka pracująca przy książkach, filmach i wystawach

Jeszcze 6 minut czytania

ALEKSANDRA BOĆKOWSKA: Autorki, dla których robiłaś kwerendy, mówią, że masz chwyt buldoga.
WANDA LACRAMPE: Raczej zamieniam się w psa gończego. Szukam do skutku, uparcie. Czasem trwa to kilka lat. Tak było na przykład z procesem podziemnej organizacji młodzieżowej, w którym w 1952 roku Jacek Kuroń uczestniczył jako delegat ZMP. Kuroń sam o tej sprawie opowiadał. Anna Bikont i Helena Łuczywo, które pisały jego biografię, chciały wiedzieć więcej. Podały mi nazwę organizacji – Wyzwolenie Polski, tak zapamiętał ją Kuroń. Przewertowałam mnóstwo książek o konspiracji młodzieżowej, nigdzie tego nie było. Ale w Archiwum Akt Nowych znalazłam raporty Ministerstwa Oświaty i kuratorium do Prezydium Rady Narodowej. Tam wreszcie, dzięki nazwisku przewodnika drużyny harcerskiej, zidentyfikowałam prawidłową nazwę organizacji – Polonia – i kluczowe fakty: że działała w szkole przy Otwockiej pod auspicjami księdza z bazyliki praskiej, daty aresztowania chłopców.

W opasłej biografii Kuronia ta historia zajmuje pół strony. 
Prace nad książką trwały z przerwami cztery lata. Ja znalazłam ten dokument, kiedy była już prawie gotowa do edycji. Szkoda, bo to, co znalazłam, umożliwiało dotarcie do akt procesowych.

Na czym polega twoja praca?
Robię kwerendy do książek, rzadziej wystaw czy filmów. Pracowałam między innymi przy „Sendlerowej” Anny Bikont, „Tancerce i Zagładzie. Historii Poli Nireńskiej” Weroniki Kostyrko, stałej ekspozycji w Pawilonie Józefa Czapskiego w Krakowie, francuskim serialu dokumentalnym „Zagłada Żydów Europy”. Czasem chodzi o zbadanie jednego wątku, czasem jakiegoś okresu z życia bohatera, bywa, że współpracuję z autorką przez cały czas powstawania książki, z innymi umawiam się na kilka miesięcy. Nie ma reguły.

Od czego się zaczęło?
Od spotkania w kawiarni z Teresą Torańską. To był wrzesień 2008 roku, z grupą znajomych wracaliśmy z festiwalu filmów żydowskich, usiedliśmy pogadać w Green Caffe przy hotelu Forum. Teresa robiła wtedy dla „Gazety Wyborczej” cykl „Sprawiedliwi Wśród Narodów Świata” i zaproponowała mi współpracę. Podawała mi nazwiska, a ja w archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego wyszukiwałam informacje.

Miałaś doświadczenie w robieniu kwerend?
Miałam doświadczenie w szukaniu informacji, natomiast pracy w archiwach uczyłam się na bieżąco, metodą prób i błędów. Pomagało mi, że dobrze znam historię.

Przez wiele lat przygotowywałam dokumentacje do programów telewizyjnych, potem dla dziennikarzy w „Przekroju”. Od 1981 roku pracowałam przez 20 lat w TVP. Byłam wydawcą programów, więc szukałam informacji dla prezenterów, żeby mogli przygotować się do rozmów z gośćmi. Robiłam też, z przyjaciółką Ewą Czarnecką, cykle filmowe – o artystach, pisarzach, kobietach dwudziestolecia i programy monograficzne o systemach prezydenckich, historii dyplomacji, mody, farmacji, fotografii… Miałam życzliwe znajome w Instytucie Brytyjskim i Instytucie Francuskim, więc dostawałam stamtąd materiały, których normalnie nie wypożyczano – albumy malarstwa, wnętrz itp. To było bardzo ciekawe i kształcące. Gdy w 2001 roku wyrzucili mnie z telewizji, rozpaczałam, bo myślałam, że to koniec pracy. A okazało się, że najciekawsze dopiero przede mną.

Wkrótce trafiłam do „Przekroju”, gdzie kierowałam archiwum. Robiłam przeglądy zagranicznej prasy, researche do artykułów, czasem tłumaczyłam teksty. A potem spotkałam Teresę. 

Pracowałaś z nią ponad cztery lata.
Po „Sprawiedliwych” poprosiła mnie o kwerendę o Irenie Sendlerowej – zamierzała napisać o niej książkę i o rodzinie Michała Bristigera. Przeprowadziła z nim obszerną rozmowę do zbioru „Śmierć spóźnia się o minutę”, ale początkowo miała to być książka o nim i jego matce Julii Bristigerowej. To się nie udało, nie chciał być łączony z matką. Mógł długo mówić o muzyce, ale na temat matki i ojca – nie chciał. Nie interesowały go korzenie. Ja zaś, jak wciągam się w kwerendę, to nie mogę przestać. Zrekonstruowałam mu całą, rozrzuconą po Kresach, rodzinę. On grzecznościowo napisał: „Dziękuję”.

Jak rekonstruowałaś?
Znalazłam w internecie zdjęcie, na którym pięcioletni Michał siedzi na kolanach dziadka. Dziadek Herman Press był aptekarzem w Jagielnicy koło Tarnopola. Wiedziałam, że Żydzi po wojnie tworzyli księgi pamięci dla każdej miejscowości. Zaczęłam szukać, okazało się, że oprócz tych wydawanych w latach 40., 50., 60. i 70. w internecie powstały research groups, tworzone przez ludzi z trzeciego już czy czwartego pokolenia, głównie ze Stanów i z Kanady. Wstawiają stare zdjęcia, karty pocztowe, listy, dokumenty, artefakty, relacje. Jeżdżą do tych miejscowości, robią dokumentację na bieżąco. To swoją drogą niesamowite zjawisko, że po tylu latach każda najmniejsza miejscowość ma swoją research group – korzystałam z tego w późniejszych kwerendach. Można tam bardzo dużo znaleźć, w tym wypadku – wyszukać ludzi, którzy pamiętali jeszcze dziadka Michała.

O ojcu wiedzieliśmy, że był adwokatem we Lwowie i nazywał się Nuta Brystygier. Umarł, gdy Michał miał dziewięć, może dziesięć lat, czyli na początku lat 30. Zaczęłam od szukania nekrologów. Pierwszy znalazłam w „Chwili” – to był syjonistyczny dziennik wydawany we Lwowie po polsku. Następne w krakowskim „Nowym Dzienniku” i w prasie PPS-owskiej. Miałam więc już tropy, którymi mogłam podążać, by skompletować dossier. Ważne było też to, gdzie nekrologów nie było, na przykład w piśmie Związku Polskich Adwokatów we Lwowie. A on był przecież znanym adwokatem, kandydatem partii Hitachdut do Sejmu. To sporo mówi o zgodnym współżyciu narodów w II Rzeczpospolitej. Przy tej pracy padają wszystkie mity, jakie wkładano nam do głów, albo potwierdzają się przypuszczenia. 

Rozmowa Torańskiej z Bristigerem to głównie opowieść o jego losach wojennych. Musiałaś przewertować włoskie archiwa?
Tyle, ile było możliwe w internecie. Nie jeździłam do Włoch. Ale też, zupełnie przypadkiem, dotarłam do fotografii z tamtego czasu. Wychowawca mojego syna Antoniego z gimnazjum przy Raszyńskiej nazywał się Rafał Fanti – tak jak ludzie, którzy pomogli Michałowi w Bolonii. Okazało się, że to jego rodzina. Dostarczył Teresie zdjęcia do książki.

Często zdarza się, że znajdujesz coś, czego nie szukałaś?
Bywa, że robiąc nowe kwerendy, znajduję coś, co pasowałoby do już skończonych. Weronice Kostyrko do tej pory podsyłam czasem jakieś drobiazgi o Poli Nireńskiej. Raz, nie szukając, trafiłam na dokumenty dotyczące rodziny mojego syna.

Szukałam wiadomości o pierwszej żonie drugiego męża Ireny Sendlerowej. Stefan Zgrzembski przed wojną nazywał się Adam Celnikier. Przeglądając jego teczkę studencką w archiwum Uniwersytetu Warszawskiego, zobaczyłam, że w którymś momencie zmienił status na „żonaty”. Tym tropem pojechałam do Milanówka, gdzie jest filia Archiwum Państwowego w Warszawie i księgi meldunkowe. To cenne źródło, można sprawdzić nie tylko, kto mieszkał pod danym adresem, ale też skąd przybył i dokąd wybył. Wiedziałam, że Zgrzembski mieszkał przy Bałuckiego 18. Szczęśliwie księga zachowała się – w Warszawie, która była spalona, to nie jest oczywiste. Otwieram, patrzę: Partum. Andrzej Partum był moim partnerem, ojcem Antoniego. Wszystko tam było: jego ojciec, matka, siostra, gosposia, daty urodzenia, adresy, skąd przybyli i dokąd się wyprowadzili. Niesamowity zbieg okoliczności, żeby w milionowym mieście tak trafić.

No i znalazłam też nazwisko pierwszej żony Celnikiera. Dzięki temu odnalazłyśmy jej córkę w Stanach, to było przydatne.

fot. Mikołaj Długoszfot. Mikołaj Długosz

„Sendlerową” ostatecznie napisała Anna Bikont. Jak trafiają do ciebie autorki?
Z Anią znamy się od lat, bo przyjaźnię się z jej siostrą Marysią Kruczkowską. Zanim była Sendlerowa, zaczęły się prace nad biografią Jacka Kuronia. W tej sprawie zadzwoniła do mnie Helena Łuczywo, bo zobaczyła w Archiwum Akt Nowych, że w metryczkach bardzo wielu teczek, które przegląda, powtarza się moje nazwisko. Ania poleciła mnie Marcelowi Łozińskiemu, gdy robił film „Tonia i jej dzieci”, on z kolei Krystynie Zachwatowicz, gdy pracowała nad wystawą w Pawilonie Czapskiego. Weronikę Kostyrko znałam z wakacji w Dębkach. Magda Budzińska z wydawnictwa Czarne, gdzie ukazały się „Sendlerowa” i „Jacek”, skierowała do mnie Monikę Sznajderman, Małgosię Czyńską i Agnieszkę Metelską. Znów Ania poleciła mnie Irenie Grudzińskiej-Gross, która przygotowuje biografię Aleksandra Weissberga-Cybulskiego. Ależ to jest ciekawa kwerenda!

Opowiedz.
Odtwarzam jego wojenne losy. On w „Wielkiej czystce” z fotograficzną pamięcią opisał sowieckie więzienia i działanie ówczesnego systemu. Spędził w ZSRR całe lata 30. Pojechał tam jako zaangażowany komunista. Był wybitnym fizykiem, pracował w Ukraińskim Instytucie Fizyczno-Technicznym w Charkowie, współpracował z przemysłem ciężkim. Aresztowano go w 1937 roku i pewnie zginąłby, gdyby nie pakt Ribbentrop-Mołotow. W 1940 roku był w grupie więźniów, którą NKWD – na mocy paktu – przekazało Niemcom. Urodzony w 1901 roku w Krakowie, mieszkał potem z rodzicami w Wiedniu i po anschlussie Austrii stał się obywatelem Trzeciej Rzeszy. Trafił do więzienia na zamku w Lublinie, a potem dostał nakaz osiedlenia się w Krakowie.

I tu zaczyna się moja praca. Zagadkowe jest to, że tak fenomenalnie opisał pobyt w ZSRR, a o okresie niemieckim ani dudu, nie zostawił żadnych wspomnień poza tym, co pisał w listach do przyjaciół. Układam więc puzzle porozrzucane w wielu miejscach.

Narodowe Archiwum w Krakowie ma kilka oddziałów – przy Siennej, Grodzkiej, Orzeszkowej. W archiwum Urzędu Miasta przeglądałam księgi meldunkowe. Jeden dokument prowadził do następnego i odtworzyłam jego krakowską drogę: Starowiślna, Św. Gertrudy, Zielona. Sprawdziłam, czyje to były mieszkania, kogo miał za współlokatorów, kim byli sąsiedzi. Obfotografowałam te miejsca.

Z Zieloną była śmieszna historia. To ważny adres, bo po pierwsze, to adres jego zamieszkania, a po drugie, siedzibę miała tam prowadzona przez jego przyjaciół firma, w której Weissberg robił podczas okupacji spektakularne interesy. Tyle że nikt nie wiedział, gdzie to jest. Wzięłam więc wielki plan Krakowa i znalazłam – het, za obozem w Płaszowie. Dojechałam jakimiś autobusami, a tam domki na obrzeżach osiedla, wokół pole, słowem – wygwizdów. To nie mogło być tam. Dopiero potem zobaczyłam w internecie, że Zielona to była okupacyjna nazwa ulicy Sarego łączącej Gertrudy z Dietla, w samym centrum miasta. A ja po tych polach ganiałam!

W internecie dużo znajdujesz?
Od internetu zaczynam kwerendę i poruszam się po nim dość sprawnie. Nauczyłam się odtwarzać losy przez wyszukiwarki Yad Vashem, Jewish Gen i Jewish Record Index. Tam znajduję świadectwa, które po wojnie złożyli bliscy ofiar, można dzięki temu dowiedzieć się, gdzie ktoś zginął, czasem odszukać rodzinę. W amerykańskim Holocaust Memorial Museum są dokumenty i zdjęcia. Te archiwa stają się coraz bardziej dostępne, wszędzie trwa intensywna digitalizacja. Gdy zaczynałam, nie było tak komfortowo jak teraz.

Co zabawne, kiedy odchodziłam z telewizji, nie umiałam obsługiwać komputera. Zgłoszenia emisyjne przygotowywały mi miłe panie sekretarki. Do dziś jest mi wstyd, gdy to wspominam. Dopiero gdy pojawiła się perspektywa pracy w „Przekroju”, wiedziałam, że nie mogę nawet się przyznać, że nie mam pojęcia o komputerze. Przeszkoliła mnie koleżanka córki, a z czasem przyszła wprawa.

Teraz, jak tylko dowiaduję się, co będę robić, natychmiast stukam w internecie. Przy Weissbergu, zanim odtworzyłam krakowską drogę, znalazłam na stronie Muzeum Powstania Warszawskiego relację profesor Ewy Teresy Skrzypczak, której babcia ukrywała Weissberga w kamienicy przy Smolnej 18, gdy uciekł z Krakowa do Warszawy. Pojechałam do niej z Michałem Januszańcem – kolegą mojego syna, który pomaga mi, gdy potrzebny jest materiał filmowy, i nagraliśmy z nią wywiad. Irena prezentowała go potem swoim studentom w Princeton.

Wywiady to też część twoich zadań?
Nieczęsto, ale zdarza się. Przy Kuroniu przeprowadziłam chyba ze 40 rozmów, między innymi z jego kolegami z czasów szkolnych, z harcerstwa, z drużyny walterowców, z ZMP. To wynikło pewnie z tego, że wiedziałam, jak ich znaleźć. Mówią o mnie, że jestem powsinogą – znam mnóstwo ludzi z różnych środowisk. Mam trzy siostry, a każda z nich ma swoich znajomych. To wydatnie zwiększa mój kapitał społeczny. Trochę żartuję, ale zupełnie poważnie mogę powiedzieć, właściwie powtórzyć za kimś, że w Polsce mamy wysoką kulturę przyjaźni. Ewa Bieńkowska napisała po śmierci naszej koleżanki Wiktorii Krzemień, że w niestabilnym, rozchwianym świecie związki przyjacielskie stanowią jedyną i najważniejszą stałą. Ja się z tym zgadzam. Mam 70 lat, a jestem w ścisłym kontakcie z przyjaciółkami z podstawówki.

Znajomości i przyjaźnie przydają się w tym, co robię, jednak w największej mierze moja praca polega na czytaniu, wertowaniu książek, dzienników, raportów, akt, szukaniu zdjęć – słowem, odnajdywaniu udokumentowanych śladów.

Jak długo odtwarzałaś krakowską drogę Weissberga?
Jeździłam do archiwów krakowskich cztery razy. Dwa razy na tydzień, raz na trzy tygodnie, raz na jeden dzień. Pracowałam od 9 do 19. Większość oddziałów zamykano o 15.30, ale Sienna była czynna do 19, więc popołudnia zawsze spędzałam tam. Potem przychodziła sobota i niedziela, mam w Krakowie wielu przyjaciół, ale z nikim się nie widywałam, bo jak jestem zakręcona kwerendą, to niczego innego nie chcę wiedzieć. Nie interesują mnie wystawy i premiery, choćby były najciekawsze. Chodziłam więc w weekendy do biblioteki wojewódzkiej przy Rajskiej czytać wszystko, co kiedykolwiek ukazało się na temat okupacji w Krakowie. To było nawet trochę frustrujące, bo przeczytałam, nie wiem, 40 czy 70 tytułów, głównie wspomnień i nikt, ani słowem, nie napomknął o Weissbergu. Wzruszający pamiętnik Haliny Nelken, w którym opisuje, jak – jako nastolatka – zakochała się w nim, znalazłam w internecie.

Wracasz po dniu, kiedy czytałaś 10 godzin i nic nie znalazłaś, i co?
I nic. Padam jak zwierzę. Nie mam siły na refleksję.

Zastanawiałaś się, jaka jest proporcja rzeczy przeczytanych do znalezionych?
Ciężko to przeliczyć. Czasami długo szukam i nie znajduję. Nie udało mi się na przykład odtworzyć losów sióstr Poli Nireńskiej. Znalazłam świadectwa w Yad Vashem i nic ponadto. Przy okazji tej samej kwerendy trafiłam w ŻiH na informację, że po wojnie w Centralnym Komitecie Żydowskim zarejestrowała się jedna z kuzynek Poli. Dla rodziny w Izraelu to było szokujące, bo świadectwa w Yad Vashem mówiły, że zginęła. Próbowałam jej szukać różnymi sposobami, pomagał mi zaprzyjaźniony archiwista z Gdańska, ale nie udało się. Przepadła.

fot. Mikołaj Długoszfot. Mikołaj Długosz

W latach 70. mieszkałam w Paryżu u Loli Jagodzińskiej, swoją drogą – niesamowitej osoby – i ona, szykując kawę, powiedziała któregoś dnia: „Pamiętaj, jak się dużo wkłada, to się dużo wyjmuje”. Tak mniej więcej jest z tymi kwerendami – trzeba bardzo dużo z siebie dać, żeby coś znaleźć.

A co, jeśli znajdujesz bardzo dużo, a autorka lub autor wykorzystuje tylko trochę?
Nie mam nigdy pretensji do autorów, bo ich bardzo szanuję.

Kiedy robiłam dokumentację dla Marcela Łozińskiego, spędziłam wiele miesięcy w IPN. Bohaterka jego filmu Tonia Lechtman była żydowską komunistką – urodzona w Łodzi, potem wyjechała do Palestyny, lata 30. i wojnę przetrwała we Francji i Szwajcarii. Po wojnie przyjechała do Polski, pracowała w Piekarach Śląskich przy organizacji szpitala, aż w 1949 roku została aresztowana pod zarzutem szpiegostwa. Pięć lat siedziała w stalinowskim więzieniu. Zaprzyjaźniła się z kobietami z celi. Marcel chciał zrobić o nich film już w latach 70., wtedy jednak nie było to możliwe. Wrócił do tego pomysłu po blisko 40 latach, chciał opowiedzieć tę historię z perspektywy ich dzieci. Jednak nie wszystkie się zgodziły, więc zdecydował się na historię o Toni.

Ja znalazłam w IPN protokoły przesłuchań. Przepisałam je wszystkie ręcznie. Wtedy jeszcze nie można było robić zdjęć, więc jeździłam z zeszytem i dopiero potem przepisywałam do komputera. To był ogrom spraw, a Marcel wziął z tego niewiele. Ania Bikont mówiła mi potem, że bał się, że będę zła. Ale ja nie mam poczucia, że napracowałam się na próżno. Bo po pierwsze, dowiedziałam się wielu rzeczy, poszerzyłam swoją wiedzę, a to jest dla mnie główny napęd do tej pracy. Po drugie, poszerzyłam wiedzę o archiwach, a to przydaje się w kolejnych kwerendach.

Co ze znalezionych rzeczy przyniosło ci największą satysfakcję?
Podczas pracy nad Sendlerową, jeszcze dla Teresy Torańskiej, wpadłam na oryginalne dokumenty z getta warszawskiego. Tym większe to było odkrycie, że w opisie inwentarza nawet o nich nie wspomniano. Odnalazłam je w Archiwum m.st. Warszawy w zespole „Spuścizna dr Mikołaja Łąckiego”. Łącki był zastępcą komisarycznego burmistrza Warszawy Juliana Kulskiego, szefem stołecznej służby zdrowia. W jego spuściźnie znajdowały się oryginalne pisma warszawskiego Judenratu dotyczące transportów Żydów z okolicznych miejscowości do warszawskiego getta w okresie kwiecień – czerwiec 1941 roku. Na firmowym papierze, z pieczęciami itp. Co więcej, do pisma przewodniego dołączone były spisy. Na tzw. podaniowym papierze ktoś, może sam dr Mikołaj Łącki, wpisał ręcznie zielonym atramentem nazwy kilkunastu małych miejscowości i podał konkretne liczby nowo przybyłych Żydów.

Kolejną wielką gratką było odnalezienie w AAN, w zespole Komendy Głównej AK, czterech meldunków polskiego kontrwywiadu tzw. Dwójki na temat Aleksandra Weissberga. Weissberg miał dużą skłonność do konfabulacji, więc nigdy nie było pewności, co jest prawdą, a co zmyśleniem. Raporty polskiego wywiadu potwierdziły niektóre ważne fakty znane wcześniej tylko z listów do przyjaciół.

Pytałam kilku autorek, jak się z tobą pracuje. Poza tym że chwalą, mówią, że wysyłasz tysiące maili ze wszystkim, co znajdziesz.
To prawda, działam superimpulsywnie. Nawet moje dzieci mówią, żebym przestała spamować. Ale na koniec podsumowuję to wszystko, wyciągam z dokumentów najważniejsze rzeczy. Niedawno pomyślałam, że już nie będę spamować. Profesor Joannie Tokarskiej-Bakir napisałam, że wyślę dopiero gotowy materiał, żeby nie burzyć jej spokoju tym mailowym ping-pongiem. A ona: „Wysyłaj wszystko, bo to jest ważne”. No więc wysyłam.

Ta impulsywność wynika u mnie z tego, o czym już mówiłam – że jak zaczynam szukać, to nie potrafię się zatrzymać. Na wystawę w Pawilonie Czapskiego szukałam materiału filmowego, który miał być ilustracją dla jego życiorysu. Jeździłam do Wytwórni Filmów Dokumentalnych, tam było wtedy tradycyjne archiwum z szufladkami i fiszkami – z tego wybierałyśmy, co chcemy obejrzeć. Na szczęście robiłam to z Ewą Czarnecką, która mnie pilnowała. Ona już w naszych telewizyjnych czasach była tą osobą, która przez 20 lat mówiła: „Stop, wyjdź już z tej biblioteki”. To jest jej wielka zasługa. Sama pewnie zgubiłabym się w tych kasetkach i nie dotrzymała terminu. Taką mam naturę, że wszystko mnie wciąga.

Jakie cechy czy umiejętności, poza ciekawością i cierpliwością, musi mieć dobry researcher?
Trzeba dobrze znać historię. Na przykład IPN jest fantastycznym źródłem informacji, pod warunkiem że umie się czytać te dokumenty. Trzeba się na tym znać, czuć dany okres historyczny, żeby weryfikować, co jest fałszywką, co oficer sobie wymyślił albo dopisał.

Ja długo miałam wybitnie dobrą pamięć. To się na pewno przydaje, choć kwerendy są dla pamięci dużym obciążeniem – zawsze jest ogrom materiału – dat, nazwisk, szczegółów, nad którymi trzeba zapanować. Dlatego na poważnie mogę robić jedną. Te, które trwały kilka lat, dotyczące Sendlerowej, Kuronia czy Weissberga, działy się z przerwami. Inaczej nie dałabym rady.  

Jak wyglądają twoje relacje z autorkami?
Ja podziwiam wszystkie osoby, z którymi pracuję. Wszystkie są bardzo profesjonalne, supermetodyczne, zdyscyplinowane, odpowiedzialne, zaangażowane. Nie mam takiej, która robi to na zimno. To mnie z nimi łączy, bo ja też mam emocjonalny stosunek do bohaterów. Gdy zabieram się za kwerendę, zaczynam żyć ich historiami.

Wielką przygodą było móc pracować z panią Krystyną Zachwatowicz. Miałam szczęście być w domu państwa Wajdów, widzieć, jak oni wzajemnie się szanują, kochają, przyjaźnią. No i zobaczyć ją przy pracy. Pawilon Czapskiego to przecież szalone przedsięwzięcie – supernowoczesne, multimedialne. Ona wspaniale zawiadywała ogromnym zespołem ludzi, potrafiła doskonale porozumieć się ze stolarzem i z magikiem od najnowszych technologii.

Wszystkie te spotkania pionizują i motywują do pracy.

Motywuje cię też chęć pogłębiania wiedzy. To wynika z twojej historii rodzinnej? Dorastałaś w domu, w którym działa się historia.
Zastanawiałam się, skąd wzięła się moja pasja do historii. I tak, absolutnie mam to z domu, po ojcu Edwardzie Ochabie. Jeszcze w podstawówce czytałam biuletyny PAP-owskie z tłumaczeniami z prasy zagranicznej i przeglądem wydarzeń, wtedy to było redagowane na świetnym poziomie. Nasłuchiwałam, co się dzieje, o czym mówią rodzice. Oni zresztą nie chronili nas przed informacjami, nie było zamykania drzwi, ściszania głosów, żadnego „dzieci, wyjdźcie z pokoju”. W okresie Marca ’68 puszczali wodę z kranu, ale nie ze względu na nas.

W mojej pracy więcej niż historii politycznej PRL jest badań związanych z Zagładą. To mnie interesuje nie tylko ze względów poznawczych. Chodzi też o przywracanie pamięci, o przywracanie zgładzonym ludziom imion i nazwisk, przypominanie, że istnieli. W książkach Teresy Torańskiej, Anny Bikont, Weroniki Kostyrko wszyscy mają imiona i nazwiska. Dla mnie to bardzo ważne.

Obciąża cię waga tematów, którymi się zajmujesz?
Nie. Pięć lat temu na potrzeby serialu „Zagłada Żydów Europy” w reżyserii Williama Karela dla francuskiej telewizji szukałam oryginalnych zdjęć i dokumentów ilustrujących Zagładę. Korzystałam z ogromnych zbiorów fotografii Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, które znajdują się w IPN, a także online z archiwów niemieckich, brytyjskich czy amerykańskich.

Przypomniałam sobie wtedy bohatera filmu „Wybór Zofii”, który wiesza sobie na ścianie fotografie z Zagłady. I nagle zobaczyłam w nim siebie. Trochę jak lekarz, który pracuje z ciężko chorymi, nauczyłam się pracować z materiałem w taki sposób, że mnie to nie obciąża. To jest po prostu moja codzienność.

Myślisz czasem o własnej książce?
Czasem. Ale nie wiem, czy mam do tego charakter. Bywam bardzo pewna siebie, potrafię pójść, gdzie nikt nie pójdzie, i wyrzucona drzwiami wrócić oknem. Ale bywam też bardzo niepewna i tak jest z pisaniem. Kilka osób, których zdanie cenię, chwaliło moje teksty, namawiają mnie do pisania. Ale czym innym jest napisać tekst, jakieś wspomnienie, a czym innym zbudować książkę.

Może kiedyś…