Słowa to mój żywioł
„Ogród rozkoszy ziemskich”, Hieronim Bosch

22 minuty czytania

/ Sztuka

Słowa to mój żywioł

Rozmowa z Anną Pięcińską

Tłumaczenie sztuki na słowa to nieustanne potyczki z frazą. Zdania muszą być krótkie, proste i trzeba unikać zwrotu „na obrazie widzimy” – mówi audiodeskryptorka dzieł sztuki

Jeszcze 6 minut czytania

ALEKSANDRA BOĆKOWSKA: Co musi umieć osoba pisząca audiodeskrypcję dzieł sztuki? 
ANNA PIĘCIŃSKA: Powinna jak najwięcej wiedzieć o obiekcie, który opisuje, rozumieć go. Nie wystarczy samo oko, musi być wsparte wiedzą. O epoce, o tym, dlaczego pojawiają się wtedy w sztuce określone motywy, o sposobie malowania, technikach nakładania farby czy łączenia elementów. Nie chodzi o to, żeby wszystko wysypywać w tekście, ale bez tego zaplecza pisze się bardzo płasko.

Poza tym dobrze jest nieustannie trenować wyobraźnię multisensoryczną, żeby umieć poruszać się między sferami różnych zmysłów. Można na przykład napisać, że stok góry jest jak spływająca gorąca czekolada – to nie oddaje charakteru skały, ale pozwala poczuć, powąchać, dotknąć. Czasem trzeba szukać nieoczywistych punktów odniesienia, bo one pobudzają wyobraźnię. Kolejna przydatna rzecz, nie tylko zresztą w audiodeskrypcji, to świadomość, co naprawdę znaczą słowa i jak ich precyzyjnie używać. Opis obiektu muzealnego nie powinien być dłuższy niż 3600 znaków, czyli cztery minuty głośnego czytania.

Skąd pani to wszystko wie?
Słowa to mój żywioł. Zawsze powtarzam, że studia na polonistyce nauczyły mnie słuchać słów, a historia sztuki – patrzeć. Studiowałam polonistykę w Lublinie, potem w Warszawie europeistykę i historię sztuki. Teraz kończę pisać drugi doktorat, o puttach – małych aniołkach latających po renesansowych i barokowych obrazach. Śmieję się, że 3600 znaków to zabójstwo, ale mam wrodzoną dyscyplinę słów. Staram się, żeby było jak u Norwida – odpowiednie dać rzeczy słowo.

Jak to się stało, że zajęła się pani audiodeskrypcją?
Z najczystszego przypadku. Jedna z profesorek historii sztuki zaprosiła mnie na ćwiczenia, które nie były przeznaczone dla mojego roku, bo uznała, że mogą mnie zainteresować. To były zajęcia praktyczne o jasnych i ciemnych stronach funkcjonowania historyka sztuki w zawodzie; jakieś sześć czy siedem lat temu. Tam poznałam Roberta Więckowskiego z Fundacji Kultury bez Barier i po raz pierwszy usłyszałam, czym jest audiodeskrypcja i że można opisywać słowami dzieła sztuki. To mnie absolutnie zachwyciło. Napisałam próbny tekst i od tamtej pory brzęczało mi w głowie, że mogłabym się zainteresować tym na poważnie.

Anna Pięcińska

Audiodeskryptorka od kilku lat współpracująca z Fundacją Kultury bez Barier. W pracy łączy wiedzę i doświadczenie, które posiadła dzięki studiowaniu filologii polskiej oraz historii sztuki. Oprócz pisania audiodeskrypcji wykłada na Uniwersytecie Warszawskim. Naukowo interesuje się semantyką, teorią przekładu i badaniami nad humorem w języku i sztuce. Kiedy nie pracuje, jeździ po świecie i nałogowo zwiedza muzea albo żegluje i uczy żeglarstwa. 

Wkrótce potem, w 2016 roku, zatrudniono mnie na kulturoznawstwie w Uniwersytecie w Szczecinie. Dostałam zestaw najdziwniejszych i najdzikszych przedmiotów – chyba wszystkich, których nikt nie chciał wykładać. Wśród nich znalazł się „Przekład kultur”. Przeczytałam syllabus i zdecydowałam, że w taki sposób na pewno tych zajęć nie poprowadzę. Postanowiłam nadać im sens, więc ich osią uczyniłam przekład intersemiotyczny, w tym audiodeskrypcję. Zrobiliśmy wtedy świetną rzecz w Muzeum Narodowym w Szczecinie: pierwszą na Pomorzu wirtualną wystawę. Pokazaliśmy siedem czy osiem obrazów włoskich, hiszpańskich i niderlandzkich mistrzów, a że nie mogliśmy mieć oryginałów – trudno przecież na zawołanie ściągnąć jednocześnie do Polski płótna Rembrandta, Andrei Mantegni i Murilla – to uznaliśmy, że przełamiemy wzorokocentryzm. Nikt, również osoby widzące, nie oglądał dzieł, wszyscy doświadczali ich w przekładzie na słowa i muzykę. Pracowałam ze wspaniałymi studentami, absolwentami szkół muzycznych, którzy wysłuchali tych obrazów i do każdego stworzyli ścieżkę dźwiękową. Napisali audiodeskrypcje. Pokonując nieśmiałość, wysłałam wtedy maila do Roberta Więckowskiego z pytaniem, czy mógłby je przeczytać. A on, chociaż jest człowiekiem bardzo zajętym, poświęcił mi swój czas, a potem sam się do mnie odezwał.

Ze zleceniem?
Tak. Chodziło o audiodeskrypcje dla Muzeum w Łazienkach Królewskich. Do tej pory są tam szafeczki, zegary i tapety, o których mówię „moje”. Wtedy też po raz pierwszy usłyszałam od Roberta: „Nie widzę tego”. On jako osoba słabowidząca weryfikuje te opisy. Mam mnóstwo radości, kiedy mówi: „Bez poprawek”. Kiedy mówi: „Nie widzę tego”, a zdarzyło się tak dwa razy, poprawianie jest wyzwaniem. Trzeba wyrugować z umysłu pierwotne tłumaczenie i spojrzeć na obiekt inaczej.

Wtedy chodziło o, przepraszam za wyrażenie, gównianą szafeczkę. To prześliczny XVIII-wieczny mahoniowy mebelek, autentyczna królewska toaleta o kształcie szafki. Wysuwa się z niej szufladę, szuflada ma dziurę, w którą wstawiano nocnik. Żeby skorzystać z tego urządzenia, należało siąść twarzą do szafeczki, skorzystać z nocnika, a potem nakryć nocnik mahoniową pokrywą. Było tam jeszcze trochę ozdobnych elementów, na przykład rozsuwane drzwiczki z delikatnych listewek żaluzjowych i dekoracyjna attyka. Nie mogłam jednak napisać „attyka”, bo audiodeskrypcji nie można przeterminologizować. Gimnastykowałam się więc, znaki leciały, a przekaz robił się nieprzejrzysty. Wreszcie, z pomocą Roberta, uzgodniliśmy satysfakcjonującą wersję.

Od tej pory stale współpracuję z Fundacją Kultury bez Barier. Pisałam teksty na zamówienie między innymi Muzeów Narodowych w Warszawie, Lublinie i Gdańsku, dla POLIN, dla Muzeum Ziemi Średzkiej w Koszutach, Muzeum Okręgowego w Lesznie, Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym, Muzeum Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze, Stowarzyszenia Folkowisko w Gorajcu, Fundacji Archeologii Fotografii i Narodowego Archiwum Cyfrowego. Audiodeskrybowałam obrazy, grafiki, rzeźby, ikony, meble, elementy uzbrojenia, talerze, koronkowe czepeczki, kielichy mszalne, antepedia, zdjęcia, stroje ludowe, przedmioty rytualne, kenkarty, dokumenty przesiedleńców, szafy grające, zegary, lustra, no i – jak już wiemy – królewską toaletę. 

Opisuje pani całe kolekcje czy wybrane obiekty?
Gdyby wszystkie obiekty, które są na wystawach, były audiodeskrybowane, to żylibyśmy w raju, ale do tego jeszcze długa droga. Zazwyczaj dostaję zlecenia na kilka, a jeśli jest bardzo dobrze, to na kilkanaście obiektów.

Jedzie pani oglądać?
Przeważnie dostaję zdjęcia. Muszą to być zdjęcia w dobrej rozdzielczości, najlepiej kilka, żebym mogła obejrzeć obiekt z różnych perspektyw. Powinnam dostać informacje, których nie wypatrzę sama: o rozmiarach, o datowaniu, ale też ciekawostki – jak obiekt został pozyskany do kolekcji lub jak coś zostało zrobione, skręcone, jaką ma fakturę. Jeśli dostaję od kuratora dobrze przygotowany opis, to moja praca jest znacznie łatwiejsza. Jeśli gorzej, dzwonię do zleceniodawców i dopytuję albo szukam sama.

Ma pani wpływ na wybór obiektów?
Raczej nie, choć ostatnio pracowałam dla Muzeum Narodowego w Lublinie i miałam wielką frajdę, bo pozwolono mi wziąć udział w wybieraniu. Zaproszono mnie do obejrzenia kolekcji i podpowiadałam, które obiekty są wyrazistsze w słowie. Niektóre łatwiej jest wysłowić. Na przykład abstrakcję trudno, bo z natury jest asemantyczna. Jeśli ja ją usłowię, napiszę, że plama przypomina ucho, to w umyśle odbiorcy powstanie obraz ucha. Ciągle zmagam się z tym, nie mam jeszcze na abstrakcję dobrego pomysłu. W Lublinie pozwolono mi niemal poszorować nosem po abstrakcji, dzięki czemu dobrze poznałam jej fakturę. Nie musiałam więc kombinować, do czego obraz jest podobny, tylko mogłam napisać, że jakiś fragment jest jak piasek poruszony falą na plaży, a inny jak kleiste, gęste błoto, w którym odciska się dłoń. Taki plastyczny opis wydaje mi się w przypadku abstrakcji lepszy niż opowiadanie, co widać na obrazie. Swoją drogą, robiąc audiodeskrypcję, trzeba pozbyć się odruchowego zwrotu „na obrazie widzimy”.

Dla Muzeum Narodowego w Lublinie opisywałam płótna Tamary Łempickiej na wystawę, która będzie tam w marcu. Ona malowała też obrazy niefiguratywne – między innymi „Kompozycję abstrakcyjną w oranżu”. Audiodeskrybując ją, napisałam, że obraz emanuje ciepłem, ale nie zdołałam ustrzec się porównania do widoku na polskie pola z lotu ptaka.

Co jest w tym złego?
Taki opis trafi do kogoś, kto widział i stracił wzrok. Natomiast są przecież osoby niewidome od urodzenia. Jedna z nich powiedziała mi kiedyś, że jeśli słyszy, że na obrazie jest las, wodospad i wysoka góra, to ona tego nie widzi.

A piasek poruszony falą na plaży zobaczy?
Musimy zakładać jakiś próg wspólnego doświadczenia pojęciowego. Do odbioru audiodeskrypcji zawsze niezbędna jest wyobraźnia, a osoby, które kiedyś widziały, mogą się odwołać do przechowywanych w pamięci doświadczeń wzrokowych.

Jest to zresztą przyczynek do szerszej refleksji zarówno nad edukacją osób z dysfunkcjami wzroku, jak i nad nauczaniem ludzi widzących. Chodzi o to, żeby przełamywać wzrokocentryzm. Żeby także osobom, które widzą, pozwalać na przykład dotykać obiektów. Wśród osób widzących pokutuje mit, że gdy się traci wzrok, to widzenie dłońmi przychodzi deus ex machina. Nie, tego trzeba się nauczyć. Miałam okazję być na stażu w Muzeach Kapitolińskich, uczestniczyłam tam w projektowaniu ścieżki zwiedzania dla osób niewidomych. Byłam przeszczęśliwa, bo mogłam w majestacie prawa dotknąć „Umierającego Gala”. Ta rzeźba zawsze ogromnie mnie wzruszała. Marmur w dotyku wydawał się ciepły, bardzo ludzki. Próbowałam w ten sposób oglądać również „Amora i Psyche”. Spotkałam wtedy niewidomą rzeźbiarkę. Dotykała rzeźb, a potem potrafiła pokazać, w jakiej pozycji stoją Amor i Psyche. Ja mogłam sobie pomacać, ale niewiele w wyniku tego w moim umyśle powstawało. Czułam gładkość marmuru, wyszlifowanie, ale nie potrafiłam sobie zwizualizować samej rzeźby.

W Ankonie od 20 lat działa Muzeum Dotykowe „Homer”. Zostało założone przez niewidome małżeństwo pasjonatów: Alda Grassiniego i Danielę Botegon, którzy od początku zaplanowali, że będzie można tam dotykać wszystkich dzieł. Warto wybrać się tam w opasce na oczach i spróbować dotrzeć do obiektów w nowy sposób. Nie jest to łatwe.

Zawsze trzyma się pani tych 3600 znaków?
Zazwyczaj. Postawiłam weto przy „Sądzie Ostatecznym” Hansa Memlinga w Muzeum Narodowym w Gdańsku – miałam wtedy opisać zarówno awers tryptyku, jak i portrety zleceniodawców na odwrocie dzieła. W sumie to w zasadzie pięć osobnych scen. Nijak nie potrafiłam ich upchnąć w wyznaczonym limicie znaków. Z kolei przy innym tryptyku – „Ogrodzie rozkoszy ziemskich” Hieronima Boscha, który opisywałam dla Mazowieckiego Instytutu Kultury na wirtualne zajęcia o znanych obrazach – nie udało mi się wynegocjować ani znaku więcej. Musiałam się ścieśnić i już.

W takich sytuacjach jest mi żal możliwości uświadomienia komuś, jak piękny i złożony jest obiekt, który opisuję. Ale może to jest zła perspektywa. Przyjaciel zapytał mnie kiedyś, jak długo oglądam dzieło sztuki. Ja akurat oglądam długo – przyglądam się szczegółom z bliska, odchodzę, by złapać szerszą perspektywę, zazwyczaj znajduję jakiś detal, który wprawia mnie w ekstazę. Wiem jednak, że gdy ja tak kontempluję, przez salę przechodzą dwa tuziny ludzi. Zbadano, że zwiedzający Luwr na oglądanie dzieł przeznaczają średnio osiem sekund. A taki opis na 3600 znaków to jednak cztery minuty gadania.

Poza tym tłumaczenie w ogóle, a zwłaszcza takie, które przekracza granice systemów semiotycznych, zawsze jest interpretacją, a ta z definicji jest wybiórcza. Ograniczenie długości audiodeskrypcji wymusza zatem konieczność zachowania równowagi między tym, co mnie zafascynowało, a tym, co jest potrzebne do zrozumienia dzieła.

Ma pani obiekty, które lubi opisywać, i takie, które mniej?
Najprościej mi opisać taki obiekt, przy którym sama zatrzymałabym się w muzeum. Dlatego bardzo lubię opisywać obrazy. Przyjemnym wyzwaniem są portrety, bo z nich trzeba wydobyć osobowość sportretowanego człowieka, a to wymaga czasem sporej gimnastyki. Opis „owalna twarz, długi nos, dołek w brodzie” niczego nie załatwia. Trzeba dodać coś, co powie słuchającemu, czy ta osoba jest piękna czy niepiękna, pozwoli wyobrazić sobie jej nastrój. Zatem poza rejestrem cech fizycznych muszę znaleźć klucz do bohaterki czy bohatera. Ostatnio opisywałam obraz z lubelskiej kolekcji, który przedstawia trzy mocno starsze panie podczas nabożeństwa. Kobiety wyglądają jak kupki sukien – poowijane materiałami, chustami, płaszczami, ale mają bardzo wyraźnie zaznaczone rysy świadczące o starości, poorane twarze. Siedzą pod filarem. Jedna przysypia, druga jest pogrążona w modlitwie, a trzecia wciąga tabakę, ma szelmowską minę i wygląda na figlarkę. Opisywanie tych postaci i ich emocji sprawiło mi wielką frajdę.

Zresztą obrazy w ogóle są mi najbliższe i najłatwiej mi się je opisuje. Lubię też tkaniny – stroje, ale też na przykład antepedia szyte czasem z ofiarowanych na ten cel przez damy kiecek i spódnic. W Muzeum Okręgowym w Lesznie trafił mi się czepeczek z 1910 roku. Zrobiony z tiulu, haftowanego ręcznie białą nicią bawełnianą składa się z trzech elementów: z denka, czyli główki przylegającej do włosów, okapu – doszytego z tyłu ozdobnego pasa materiału, oraz ryżek, czyli drobno marszczonych falbanek ułożonych nad czołem w kształt korony. Wszystko ślicznie, ale jak się do tego zabrać? Dostałam jedno zdjęcie, opis kuratora, ale musiałam zrozumieć, jak to wszystko jest mocowane, jak jest robiona falbanka nad czołem. Znalazłam w internecie film pokazujący, jak się szyje takie nakrycia głowy i czepeczek kopkę udało się należycie opisać.

Czyli opisy wymagają researchu?
Czasem tak. Najwięcej informacji znajduję w internecie. Mam też biblioteczkę wyposażoną w parę dobrych książek, więc jeśli internet zawodzi, to grzebię w książkach. Kiedyś dla prowadzonej przez Fundację Kultury bez Barier platformy „Czytanie obrazów” opisywałam ursynowski mural poświęcony serialowi „Alternatywy 4”. Oglądałam ten serial dawno, więc żeby zidentyfikować postaci z muralu, spędziłam dziewięć godzin, oglądając „Alternatywy 4” na nowo.

Są też takie obiekty, o których nie piszę, bo zupełnie ich nie rozumiem. Na przykład w Szreniawie jest Muzeum Narodowe Rolnictwa i Przemysłu Rolno-Spożywczego. Znaczną część ekspozycji stanowią tam rozmaite maszyny, których konstrukcji nie pojmuję. I nie wystarczyłyby mi oczy, by te obiekty dobrze poznać. A zatem nie znalazłabym dobrych słów, by je opisać. Można nie kochać audiodeskrybowanego obiektu, ale rozumieć go trzeba.

Czego więc pani nie lubi?
Zdarzają się obiekty, które widzę, ale one nie rozmawiają ze mną. Raczej nie zatrzymałabym się przy nich, zwiedzając muzeum. Na przykład elementy dawnego uzbrojenia. Opisując je, muszę znaleźć własną ścieżkę dostępu, muszę się ich nauczyć, czegoś się o nich dowiedzieć. Ale czasem niezależnie od tego, ile bym się dowiedziała, po prostu brakuje flow. Mogę taki obiekt opisać i pewnie ktoś, kto nie zna wszystkich moich tekstów, nie poczuje różnicy. Ale to nie będzie mój obiekt. Z audiodeskrypcją jest tak jak z każdym tłumaczeniem. Nie ma czegoś takiego jak przekład, który nie ujawnia tłumacza. Zatem choć staram się, by opisy były jak najbardziej obiektywne, to jednak ja jestem w tych tekstach.

Gorzkimi łzami płakałam, opisując filmy awangardowe dla jednej z galerii sztuki współczesnej. To były krótkie formy, najdłuższa miała 12 minut, ale były nieme, zupełnie nieme, a na ekranie nic się nie działo. Przez pięć minut topniał płatek śniegu. Albo na białej planszy pojawiały się w równych rządkach szare kropeczki, które robiły się troszeczkę większe, potem troszeczkę mniejsze i plansza przesuwała się o dwa centymetry w lewo. Trwało to sześć minut. To był naprawdę szczyt boleści. Powiedziałam potem Robertowi: „Filmy nie”. Krótko mówiąc, największy problem mam z obiektami, które nie gadają same. Na przykład z wieloma przykładami sztuki współczesnej. Kiedy zaczęto mówić o sztuce dla sztuki i oderwano ją od jej tekstowych podstaw, czyli na przykład od opowieści biblijnej czy mitologicznej, to okazało się, że potrzebuje ona słów w dwójnasób. Intencja stworzenia danego obiektu bywa bowiem niekiedy tak mocno ukryta w meandrach umysłu twórcy, że dopóki się nie pojawia opowieść, dzieło jest tak nieprzejrzyste, że po prostu niedostępne.

Ja nie padam na kolana w zachwycie przed sztuką współczesną, ale też jej nie odrzucam. Dzielę sztukę na dobrą i po prostu nędzną. Sasnala czy Abakanowicz mogłabym opisywać. Kiedy robiłam audiodeskrypcję dla otwartego niedawno w Gdańsku Nomusa, nie miałam problemu z „Kawiorową patriotką” Agaty Zbylut – sukienką skonstruowaną z kibicowskich szalików. Ale, przyznaję, były tam prace, które wydawały mi się rzeźbieniem w nicości. I dlatego znacznie więcej w moich audiodeskrypcjach było komentarzy kuratorskich niż opisu obiektów jako takich.

Być może zresztą jestem nieobiektywna, bo zdecydowanie wolę oglądać Rembrandta. Dlatego uważam, że powinien istnieć rynek wyspecjalizowanych audiodeskryptorów.

To jest intratna praca?
Najwięcej za tekst dostałam 220 zł brutto. Nie jest to więc spektakularne źródło dochodów. Przy czym nie jest tak, że można zrobić 300 audiodeskrypcji w ciągu miesiąca, nawet gdyby ktoś chciał tyle zlecić. Ja najwięcej pisałam dziennie pięć. Chodziło o kolekcję Fundacji Archeologii Fotografii. Ale pięć tekstów w ciągu dnia to już na akord. Na podstawowym poziomie byłam zmęczona fizycznie – przy pracy mam przed sobą dwa komputery: na jednym piszę, a na drugim oglądam – powiększam, odsuwam, przysuwam. To praca, która mocno angażuje oczy, umysł, ale też bardzo często emocje.

Nie wiem, czy to w ogóle można nazwać rynkiem. W przetargach na usługi dostępnościowe wciąż podstawowym kryterium jest cena. Ktoś, kto proponuje 30 zł od tekstu, zawsze ma większe szanse od kogoś z doświadczeniem. Bo przecież koń, jaki jest, każdy widzi. Obraz, jaki jest, każdy opisze. A to nieprawda. Ponadto tworzenie audiodeskrypcji to nie tylko pisanie tekstu, ale też weryfikowanie go przez osobę z dysfunkcją wzroku, sprawdzenie pod względem merytorycznym i redakcyjnym, wreszcie nagranie przez lektora. Usługi dostępnościowe powinny być wykonywane na najwyższym poziomie, bo jeśli są byle jakie, stają się kolejnym przejawem niedostępności i lekceważenia potrzeb osób z niepełnosprawnościami. Dlatego powinien istnieć taki rynek jak w środowisku tłumaczy przysięgłych. Powinniśmy pracować pod nazwiskiem, żeby zleceniodawcy mogli zapoznać się z naszym dorobkiem i także na tej podstawie, a nie tylko ceny, wybierać audiodeskryptora. Proszę sobie wyobrazić, że w większości instytucji, dla których pisałam, nie pojawia się moje nazwisko. Pierwszy raz pojawiło się w Narodowym Archiwum Cyfrowym. Aż zadzwoniłam, żeby podziękować.

Zainteresowanie audiodeskrypcją jednak rośnie.
Tak jak rośnie świadomość obecności wśród nas osób z niepełnosprawnościami i rozumienie tego, że taka osoba może być pełnoprawnym odbiorcą koncertu, filmu czy sztuki. Weszły w życie ustawy, które wymagają dostępności od wszystkich instytucji publicznych. To się ożywia, ale ciągle działa jak turbina Kowalskiego za czasów PRL-u: tu skrócimy, tu złożymy, coś się uda. Ciągle zdarza się, że gdzieś powstaje niemal pionowy podjazd, choć lepiej byłoby przeskanować wnętrze, zrobić wirtualne zwiedzanie, nagrać audiodeskrypcję i opis w języku migowym. Ale projekt jest na podjazd i nie można inaczej wydać pieniędzy. W niedawno wyremontowanym muzeum spytałam o pasy z guzkami, które ułatwiają poruszanie się osobom niewidomym. Nie ma, bo nie zostały uwzględnione w kosztorysie. Nie można po prostu dokleić, bo podłoga jest na gwarancji. Potem trzeba będzie napisać nowy projekt, ogłosić nowy przetarg. Myślę, że w wielu instytucjach wciąż pokutuje myślenie o dostępności w kategoriach tworzenia rzeźby z gliny – podoklejamy, przylepimy i jakoś będzie.

Domyślam się, że audiodeskrybowanie nie jest pani jedyną pracą.
Nie jest, ale sprawia wielką frajdę. Mam jeszcze trochę zajęć na uniwersytecie. Jestem nauczycielem z genów, pasji, powołania. Pisanie audiodeskrypcji jest więc trochę pod prąd mojej osobowości. To introwertyczne, wsobne zajęcie okazało się przeciwwagą dla ekspresji nauczycielskiej. Paradoksalnie fakt, że siedzę w fotelu we własnym domu, w sterylnych warunkach, dobrze robi mojemu umysłowi.

Zgaduję, że dobrze robi też żeglowanie.
Żeglarstwo jest moją ogromną pasją. Żegluję już 30 lat i tam też się spełniam jako nauczyciel. Jestem od wielu lat instruktorem żeglarstwa. Prowadzę też jachty na morzu i mam z tego mnóstwo radości. To przestrzeń mojego życia, która nauczyła mnie, że zaplanować można sobie co najwyżej zrobienie herbaty. Ta świadomość wiele ułatwia. Na morzu człowiek dowiaduje się, iloma nieistotnymi drobiazgami zajmuje się na co dzień i jak one potrafią być rozdmuchane. Na morzu te problemy zaczynają nabierać właściwej wagi. Żeglowanie czyści i sprząta umysł, daje gotowość na zawirowania życiowe.

W ramach ćwiczeń wyobraźni opisuje sobie pani podczas rejsu widoczki?
Nie. Chłonę je, wyciszam się albo zmagam z żywiołem. Ale nie pracuję.

Gdy ktoś pyta panią o zawód, to co pani odpowiada?
Na wizytówce, którą mocno przemyślałam, mam napisane: językoznawca, historyk sztuki, żeglarz. To są chyba najsilniej definiujące mnie etykietki.

Bez feminatywów?
Bez.

Czemu?
Bo jestem tradycyjnym językoznawcą. Rozumiem feminatywy, ale ich nie czuję. Czasem po przyjacielsku ścieram się na ten temat z koleżankami. Moim zdaniem feminatywy póki co nie ułatwiają życia, o czym miałam się okazję przekonać, prowadząc rejsy. Pływaliśmy w parze z kolegą – on na jednym jachcie, ja na drugim. Mamy takie same uprawnienia, bardzo podobne doświadczenie. On wchodzi na jacht i jest bogiem, a ja udowadniam, że nie jestem wielbłądem. Oczywiście czasem kończy się tak, że moja załoga mówi po rejsie: „Z tobą wszędzie, nie chcę pływać z żadnym mężczyzną”. Ale na wejściu to mężczyzna ma dużo większy kredyt zaufania, dużo większe możliwości. Ja muszę się mocniej poprzepychać. Wystarczy, że jestem kobietą. Jakbym była jeszcze kapitanką, to mogłabym się ubrać w minispódniczkę, założyć czapeczkę i pozować do zdjęcia.

Ma pani dzieła marzeń, które chciałaby opisać?
Ojej, nie mamy tyle czasu. Lista jest bardzo, bardzo długa.

Cykl tekstów o kulturze dostępnej powstaje we współpracy z Krakowskim Biurem Festiwalowym, operatorem programu Kraków dla Wszystkich.

Kraków dla Wszystkich