Pierwszy raz
Zachełmie, 1989 , fot. MOs810 / CC BY-SA 4.0

Pierwszy raz

Aleksandra Boćkowska

Poszliśmy głosować. Bardzo wcześnie. W komisji siedziało wiele osób, które same nie wiedziały, jak się zachować, kto co może powiedzieć, co wypada, a co nie – opowieść o 4 czerwca 1989 roku

Jeszcze 3 minuty czytania

4 czerwca 1989 na Zbigniewa Kamińskiego głosowało w Kutnie prawie sześćdziesiąt cztery tysiące osób (siedemdziesiąt procent wyborców), między innymi maturzysta Jacek. To było jego pierwsze głosowanie w życiu. Świadectwo maturalne odebrał 1 czerwca.

Ze względu na jakość stopni nie pokażę tego świadectwa. Wtedy inne wartości były cenione bardziej.

Wybory? Nie miałem na to czasu. Byłem młodym człowiekiem, który konstruuje swoją tożsamość. Dla mnie w tym momencie pewne rzeczy stanowiły priorytet. Ważna była drużyna. Byłem instruktorem centralnej szkoły zuchowej w Oleśnicy Śląskiej, dokąd co roku przyjeżdżały tysiące nauczycieli nauczania zintegrowanego i przekazywaliśmy im metodykę zuchową. Byłem też mocno zaangażowany w harcerstwo na terenie miasta. Organizowaliśmy wyjazdy z dzieciakami do Zuzinowa, do lasu. W 1988 roku w wakacje jednego dnia przyjechali kurierzy z Komitetu Wojewódzkiego PZPR z plakatami na 22 lipca i trzeba było na każdym drzewie powiesić, sznurkiem z dołu i z góry obwiązać, żeby plakat nie spadł, a dwa dni później, w niedzielę, harcerze zorganizowali mszę polową na polanie w środku lasu.

Toczyło się podwójne życie. Chyba nikt nie zdawał sobie sprawy, że tak wiele się zmieni.

Maturę z polskiego pisałem o Kolumbach. Jako dodatkowy przedmiot zdawałem PNOS, czyli propedeutykę nauki o społeczeństwie, bo obawiałem się egzaminu z historii. Pamiętam, że były trzy zagadnienia: partia przewodnią siłą narodu, nacjonalizm, szowinizm. Komisja była dość egzotyczna – nauczyciel, który pełnił wysokie funkcje w Komitecie Powiatowym PZPR, nauczycielka głęboko wierząca i przewodniczący. Ona stała przy kwiatach, ten z partii przy oknie, a ja mówiłem do przewodniczącego.

Dom Spotkań z Historią na Karowej 20 w Warszawie zaprasza do świętowania 30. rocznicy wyborów 4 czerwca 1989 roku. W programie koncert, wystawa, debaty, pokazy filmów, warsztaty dla dzieci, musical „Pożaru w burdelu”, wspólne śniadanie na Placu Defilad. Szczegółowy program obchodów na stronie DSH.

Mówiłem to, co musiałem, a trudność polegała na tym, że nie wiedziałem, co będzie najbardziej stosowne. Z perspektywy czasu i mojego doświadczenia myślę, że nie było wtedy żadnej dobrej odpowiedzi albo każda była dobra.

To był konformizm.

Większość osób z mojego otoczenia raczej adaptowała się do warunków. Myślę, że wtedy najważniejsza była rodzina i trzymanie się razem, to, żeby realizować swoje cele, marzenia, aspiracje. Oczywiście możliwość osiągania jakichś wyrafinowanych celów była ograniczona. Teraz jeździ się za granicę, wtedy jeździło się na działkę. Dzisiaj nie ma problemu, żeby pojechać nad morze, wtedy jeździło się do domków nad jeziorem trzydzieści kilometrów stąd. A jednak ludzie wiedli udane życie, jakościowo bogate.

Nie chciałbym być zbyt stanowczy w swoich wypowiedziach, ale sądzę, że dzisiaj jest podobnie. Gdy rozmawia się z ludźmi, to oni mówią o swoich problemach i radościach, o tym, że komuś się udało kupić taniej karkówkę, bo była w promocji w biedronce, a nie o zamachu na Trybunał Konstytucyjny. Na pewno nie tak często, jak się niektórym zdaje. Małe problemy przysłaniają wielkie idee.

W takim mieście jak Kutno było niewiele osób, które na szerszą skalę uczestniczyły w projektowaniu zmian. Nasz sprzeciw polegał na tym, że w ukryciu, a Polak potrafi, robiło się różne rzeczy, które nie były dozwolone, ale nikt nie biegał za nami z latarkami, nikt nie wyłapywał, że ludzie szli do kościoła.

Pani mówi, że 3 maja były duże uroczystości z okazji rocznicy uchwalenia konstytucji, na mszę na placu Wolności przyszedł tłum, wyglądało to jak wiec Solidarności. Możliwe, że nawet tam byłem, jeśli byli harcerze. Ale nie pamiętam. Do tej pory tak jest, że na wydarzeniach organizowanych pod auspicjami Kościoła zbiera się dużo ludzi, traktują to jak sposób spędzania wolnego czasu, możliwość spotkania znajomych albo pokazania się innym. Wtedy być może dochodził element manifestacji przekonań czy też pójścia na fali, zgodnie z psychologią tłumu. Nie wiem, czy to była manifestacja zbiorowego myślenia przeciwko systemowi.

Pewnie, było ileś osób ideowych, które w przeciwstawianiu się systemowi znajdowały sens życia. Być może z jednej strony kierowała nimi chęć kontestacji, nonkonformizm, odwaga prezentowania swoich poglądów, z drugiej niemożność odnalezienia niszy, w której mogliby się zrealizować.

Ja realizowałem się w harcerstwie, ważna była drużyna. Za chwilę miałem zdawać na studia, które wtedy jeszcze w obiegowym przekonaniu stanowiły przepustkę do lepszego, godziwszego życia. Wiedziałem, że chcę pracować z młodzieżą, być nauczycielem, ale nie wiedziałem czego – sam byłem przeciętnym uczniem. Zdawałem do Bydgoszczy na pedagogikę opiekuńczo-wychowawczą, ale się nie dostałem. Może i dobrze, bo byłbym potencjalnym bezrobotnym. Poszedłem do studium nauczycielskiego w Płocku, potem pracowałem w szkole wiejskiej i uzupełniałem wykształcenie na studiach magisterskich.

W domu nie rozmawiało się o polityce.

Pod nami mieszkali aktywni działacze Solidarności, sąsiad był internowany w stanie wojennym, wkrótce potem zmarł. W klatce obok do dziś mieszka były oficer. Kiedy już można było, bo nowy system pozwolił na emancypację, spotykały go ostre komentarze.

Rodzice nie politykowali. Obydwoje pracowali na kolei, mama w restauracji Wars na dworcu. Przez Kutno przejeżdżał pociąg relacji Moskwa–Berlin, zatrzymywał się tutaj, więc podróżni handlowali złotem i czekoladą, nie były nam obce pomarańcza czy banan. Ale na co dzień normalnie – zapisywaliśmy się z mamą do komitetu kolejkowego i stałem po kilka godzin. Rozmawialiśmy o codziennych problemach, nie było żadnych dyskusji z podtekstem. Nie wybrzmiewały w rozmowach wybory, nie mówiliśmy, że dzięki głosowaniu możliwy jest zamach na to, co było.

Ale poszliśmy głosować. Bardzo wcześnie, bo tato pracował w Płocku i musiał zdążyć na poranny pociąg. Czekaliśmy na otwarcie lokalu. Głosowanie odbywało się w ogromnej klasie, surowo urządzonej. Pamiętam półmrok i ciszę. W komisji siedziało bardzo wiele osób i oni sami nie wiedzieli, jak się zachować – kto co może powiedzieć, co wypada, a co nie.

Zagłosowałem na Solidarność, ale nie przypominam sobie, żebym potem był jakoś szczególnie szczęśliwy czy uradowany. Za paręnaście dni miał rozpocząć się obóz w Zuzinowie, więc zajmowałem się dokumentami.

*

Wiosną 1989 roku w Kutnie trwały przygotowania do rewaloryzacji Starego Miasta – doprowadzono właśnie kanalizację, robiono wykopy pod rury ciepłownicze. W ciągu dwóch lat miał być podłączony gaz.

Na razie mieszkańcy korzystali z butli z gazem dostarczanych przez kierowców Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej. Gdy ci w marcu zastrajkowali, bez trudu wywalczyli podwyżkę płac o połowę. W sprawie płac strajkowali, lub przynajmniej zamierzali strajkować, pracownicy prawie wszystkich kutnowskich zakładów – Miflexu (produkcja podzespołów radiowych), Kraju (maszyny rolnicze), MPK i PKP. Nawet dyrektor Polfy mówił, że sytuacja „z uwagi na mobilność cen i kursów walut” jest skomplikowana.

Zbigniew Kamiński kampanię pamięta piąte przez dziesiąte. Dużo spotkań, mały fiat.

– Ludzie chcieli, żeby ich szanowano – mówi.

Głosował na niego również dwudziestoletni Jacek Sikora, uczeń kutnowskiego technikum mechanicznego.

Każdy w Polsce czekał na ten moment. Poszedłem zagłosować o szóstej rano, myślałem, że dostanę kwiatki, ale nie byłem pierwszy, czekało już ze dwadzieścia osób. Wszyscy mówili o tym, że będzie wreszcie wolna Polska, że będzie lepiej, tak jak w Stanach Zjednoczonych albo Japonii. Gospodarka tak pięknie rozkwitnie. Atmosfera w komisji była wspaniała, jakby wszyscy stali się nagle jedną rodziną, która spotyka się przy wigilijnym stole. Tak bym w ogóle określił 1989 rok – zgodny wigilijny stół.

Rozmawiałem niedawno z kolegą z Wrocławia. Powiedział: „W 1985 roku siadaliśmy w domu do wigilii w osiemdziesiąt osób. Były dwie osoby, które pracowały w SB, był ktoś internowany, ale siedzieliśmy razem. W 2016 roku spotkaliśmy się w podobnym gronie i po półtorej godziny trzeba było się rozejść, bo jeden dziadek, gdyby dać mu szablę, toby pojechał na Tuska, a drugi na Kaczyńskiego”.

Taka jest Polska teraz.

Ja działałem od 1984 roku. Wcześniej trochę dokazywałem. W szkole podstawowej wieszaliśmy w klasach krzyże, raz zamiast na pochód poszliśmy na łąki, ze sztandaru zrobiliśmy bramkę i graliśmy w piłkę. Wybuchł skandal, chcieli rozwiązywać klasę, skończyło się na obniżeniu stopni ze sprawowania i adnotacjach w rodzaju: „Nosi zakazane znaczki wojenne”. Nosiłem znaczek z trzema krzyżami gdańskimi. W takim małym mieście to był trochę wstyd, nie chcieli mnie potem przyjąć do żadnej szkoły średniej. Wreszcie przewodniczący rady miejskiej – partyjny, ale wspaniały – załatwił, że przyjęli mnie do szkoły zasadniczej. Dlatego w 1989 roku, choć miałem już dwadzieścia lat, ciągle się uczyłem.

Należałem do grupy teatralnej Od Jutra, w przerwach prób rozmawialiśmy, mówiłem, co myślę, koleżanka powiedziała: „Przyjedź na spotkanie do Głogowca”.

Co myślałem? Że nie ma sprawiedliwości. Od takich podstawowych spraw, że wracałem ze szkoły, a mama mówiła: „Jacek, staniesz na godzinę, dwie w kolejce, to ja pójdę pranie włączyć”, bo ona stała już od poprzedniego wieczora po półtora kilo kiełbasy. A tata czekał dwa dni, żeby zatankować. Słyszało się, ile pieniędzy oddajemy Moskwie. Dziadek podsuwał mi podziemne broszury, w grupie teatralnej wystawialiśmy spektakle o Polsce, o zesłańcach. Miałem orientację.

W Głogowcu, kilka kilometrów od Kutna, było centrum kutnowskiej Solidarności. W stanie wojennym działacze spotykali się w tamtejszym sanktuarium maryjnym. Ksiądz Marian Lipski zapraszał naukowców, aktorów, działaczy z innych miast. Pamiętam, jak pojechałem tam pierwszy raz. Ciemno, jakaś sala, ktoś przemawia. Takie było moje wejście w struktury podziemnej Solidarności.

Poznałem ludzi z Federacji Młodzieży Walczącej. Na spotkaniach rozmawialiśmy nie tylko o tym, co robić, ale też uczyliśmy się prawdziwej historii Polski, to było prawie jak tajne komplety. Od 1986 roku weszliśmy w skład tak zwanych grup specjalnych Regionalnej Komisji Wykonawczej NSZZ „Solidarność”.

Przed wyborami, tymi wcześniejszymi, rozrzucaliśmy ulotki, żeby ludzie nie głosowali, pisaliśmy hasła przed lokalami wyborczymi, notowaliśmy sobie, kto idzie głosować. Kiedyś rozrzuciliśmy ulotki przed kościołem, potem słyszałem, jak w szkole mówią, że zrzucali je z helikoptera. Taki mieliśmy zasięg!

Zdarzało się, że zostawialiśmy ulotki w kościele, a księża je niszczyli. Bo nie cały Kościół walczył – byli księża, którzy wszystko by oddali za wolną ojczyznę, a innym było wygodnie. Kiedy przychodziły dary, osoby z ław partyjnych dostawały kożuszki i dobre futra, a zwykli parafianie jakieś puszki i sery.

Przedpremierowy fragment książki Aleksandry Boćkowskiej „Można wybierać. 4 czerwca 1989”, która ukaże się 29 maja 2019 roku nakładem Wydawnictwa Czarne.Przedpremierowy fragment książki Aleksandry Boćkowskiej „Można wybierać. 4 czerwca 1989”, która ukaże się 29 maja 2019 roku nakładem Wydawnictwa CzarnePisaliśmy na murach „Solidarność żyje”, „Uwolnić Frasyniuka”, woziliśmy mikrofilmy z Warszawy do Kutna, z Kutna do Płocka, do Wrocławia. Raz na moście Grunwaldzkim we Wrocławiu tak dostałem od milicji, że plułem krwią.

W grupach specjalnych w Kutnie było nas ośmiu. Na pięćdziesięciotysięczne miasteczko – ogrom! Liczy się zresztą jakość, a nie ilość. Lenin czy Stalin napisali mnóstwo książek i przeczytała pani chociaż jedną? A Bułhakowa pewnie pani czytała. Liczy się jakość.

W 1989 roku byłem wśród założycieli kutnowskiego Ruchu Młodzieży Niezależnej. Zarejestrowaliśmy się w Warszawie, w Solidarności Mazowsze, jak cała Solidarność ziemi kutnowskiej.

W wyborczą noc do rana siedzieliśmy u kolegi, słuchaliśmy Wolnej Europy, radia Luxembourg. Czekaliśmy, rozmawialiśmy, jak teraz będzie inaczej. Jedni mówili, że porozlicza się osoby odpowiedzialne za komunizm, drudzy, że będzie pięknie, ładnie, kolorowo.

W sierpniu poszliśmy na zebranie Międzyzakładowej Komisji Organizacyjnej NSZZ „Solidarność” i wie pani, co się stało? Wyrzucili nas! Przewodnicząca odczytała dokument, z którego wynikało, że młodzież ucząca się nie może należeć do Solidarności, i powiedziała: „Osoby, które nie są członkami Związku, proszone są o opuszczenie sali”.

Wychodziliśmy z Mariuszem Wieczorkowskim – grafikiem, z którym od lat działaliśmy wspólnie. Sala milczała. Nie płakałem, kiedy plułem krwią na moście Grunwaldzkim, ale kiedy wychodziłem z tej sali, po raz pierwszy w życiu się popłakałem.