ALEKSANDRA BOĆKOWSKA: Napisałeś w „Gazecie Magnetofonowej”, że trzeba kochać muzykę, by się nią aktywnie zajmować. I chyba trzeba, by w 2015 roku, gdy istniał już internet, założyć papierową gazetę o polskiej muzyce? Skąd taki pomysł?
JAREK SZUBRYCHT: Przyszedł mi do głowy parę lat wcześniej i może trochę szkoda, że wtedy go nie zrealizowałem. W 2010 roku istniał wprawdzie internet, ale czasy były łaskawsze dla magazynów drukowanych. Jednak ciągle pojawiały się inne wyzwania. Raz mieliśmy już gotowy numer zerowy magazynu, ale odezwała się firma telekomunikacyjna, która chciała zrobić portal o muzyce. Miałem już redakcję, więc pomysły, które rodziły się z myślą o druku, ukazywały się online pod szyldem T-Mobile Music. Kiedy to się skończyło, temat powrócił.
Marzyłem o magazynie papierowym, bo druk daje inne możliwości podawania i odbierania treści. Grafika, sposób łamania pozwalają na organizację materiałów, której nie daje internet. Czytanie z papieru też jest czym innym niż czytanie tekstów ze smartfona czy laptopa. Wiadomo przecież, co z naszą uwagą i sposobem, w jaki przyswajamy informacje, zrobiły ekrany. Oprócz tych wszystkich bardzo racjonalnych i pragmatycznych powodów papier ma też magię. Pachnie. Jeśli grafik się spisze, to pięknie wygląda.
Ja wychowałem się na papierze, więc chciałem zrobić magazyn, który opowiada o muzyce i zjawiskach wokół niej, nie ściga się z siecią, bo to nie ma sensu, tylko jest ponadczasowy – taki, do którego można wracać w dowolnym momencie.
Czytasz papierowe gazety?
Mniej niż kiedyś, ale czytam. Mniej, bo lubię kupować gazety w punktach sprzedaży, a o nie jest coraz trudniej. Nie zawsze chce mi się wyprawiać do Empiku. Niedawno przy okazji wizyty w galerii handlowej kupiłem nowy numer magazynu „Noise”. Mógłbym ściągnąć go sobie jako aplikację na smartfona, ale wolałem poczekać dwa tygodnie od premiery, żeby mieć wydanie papierowe. Regularnie kupuję tygodniki i „Gazetę Wyborczą”. Lada moment zapuka listonosz z nowym numerem punkowego fanzina „Chaos w Mojej Głowie”. To są także rytuały, z których nie chcę rezygnować.
Jeśli staram się ograniczać, to dlatego, że zwyczajnie nie mam gdzie tego trzymać. Na początku pandemii przenosiłem swoje biuro i wziąłem ze sobą na przykład pudło z „New Yorkerami” sprzed dekady, z których większości nawet nie przejrzałem. Ale żal wyrzucić. Tak samo jest z płytami. Niby potrzebuję ich do codziennej pracy, ale mam ich tak dużo, że większość i tak jest niedostępna. Mam podręczny zbiór kilku tysięcy płyt, a kolejne kilkanaście tysięcy leży w pudłach, nie wszystkie są w mieście, w którym mieszkam. Chciałbym czasem odkopać coś, czego nie ma na Spotify czy na YouTubie, ale wiem, że zanim zdołałbym odkopać, minąłby deadline tekstu, do którego ewentualnie mogłoby się to przydać. Może powinienem zresztą porozmawiać na ten temat z psychologiem, a nie z dziennikarką.
Jarek Szubrycht
Ur. 1974 w Dukli, absolwent filologii polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dziennikarz „Gazety Wyborczej” specjalizujący się w kulturze popularnej, ze szczególnym wskazaniem na muzykę. Publikował również m.in. w „Polityce”, „Przekroju”, prowadził portale T-Mobile Music i Red Bull Muzyka oraz autorską audycję radiową w Off Radiu Kraków. Autor i tłumacz książek, m.in. wywiadu rzeki z Marylą Rodowicz, biografii Andrzeja Zauchy, Czesława Mozila i zespołu Vader. Emerytowany wokalista metalowy i autor tekstów, związany z grupą Lux Occulta.
Coś tam wiem o pakowaniu mieszkania. Lepiej nie mówić, co przewiozłam z Warszawy do Gdyni, a co upchnęłam na strychach u przyjaciół, bo nie miałam serca wyrzucać. W każdym razie zbiór „Gazety Magnetofonowej” przyjechał ze mną w pierwszej turze. Mogę zaświadczyć, działa po latach. Skąd wziął się tytuł?
Z Łukaszem Wawro siedzieliśmy kiedyś w lokalu przy okazji wyjazdu na jeden z festiwali i wymyślaliśmy nazwy. Były też z nami nasze żony, które recenzowały pomysły na bieżąco, zwykle bardzo surowo. Było trochę propozycji lepszych czy gorszych, ale „Gazeta Magnetofonowa” ciągle powracała. Podobała się nam ta gra słów. Od pomysłu do realizacji minęło parę lat i kiedy gazeta już się ukazała, wpisała się w retromanię, trend w popkulturze objawiający się między innymi sentymentem do kasety magnetofonowej. To nie było świadome nawiązanie. Wprawdzie od początku XXI wieku obserwujemy wiele powrotów, ale gdy startowaliśmy z „Gazetą”, nie potrafiliśmy połączyć tych kropek. Niechcący jedną z nich postawiliśmy.
Kto wymyślił, żeby okładki robił Dawid Ryski?
Ja. Bardzo lubię to, co Dawid robi na plakatach, przede wszystkim tych promujących koncerty. On jest muzykiem, więc wiedziałem, że będzie to czuł. I tak się stało. Czasem dyskutowaliśmy o koncepcji przez telefon, ale przeważnie wystarczyło, że podawałem słowo przewodnie numeru. Wkrótce pojawiał się z projektem i byliśmy bardzo szczęśliwi.
Każdy numer miał słowo klucz. Korzenie, słowo, rodzina, outsider, miłość.
Nie chciałem na okładkach „Gazety Magnetofonowej” znanych twarzy, choćby dlatego, że nie popularność miała być dla nas wyznacznikiem wartości. A jeśli nie muzycy, to co? Co miałby Dawid narysować? Nie chciałem też organizować numerów wobec kalendarzy wydawniczych wytwórni płytowych, bo dla nas muzyka jest najważniejsza, nie rynek muzyczny. Niech więc będą idee, na tyle szerokie, by pod jednym parasolem pomieścić artystów często skrajnie odmiennych, reprezentujących różne środowiska. Drukowany magazyn wymaga precyzyjnego planowania, bo miejsce jest ograniczone.
Swoją drogą, bardzo ciekawym doświadczeniem była dla mnie praca z autorami, którzy nigdy wcześniej nie pisali do papieru. Dla nich pewne pojęcia były bardzo trudne do przyswojenia. Na przykład pojęcie deadline’u. Jak pisze się do internetu, deadline jest pojęciem bardzo umownym. To, czy się tekst wrzuci we wtorek czy w piątek, nie ma większego znaczenia. Tekst oddany we wtorek można wrzucić natychmiast albo nazajutrz. W papierze trzeba dostosować się do terminów wyznaczonych przez drukarnię. Przyznam, na początku zdarzały się przykre niespodzianki, kiedy dwa dni przed wysłaniem numeru do druku miałem sześć albo osiem stron pustych. Sam coś pisałem albo kombinowałem, udawało się je zapełnić, ale nerwy były. Musiało minąć trochę czasu, zanim zorientowałem się, że trzeba podawać fałszywe deadline’y i zamawiać więcej tekstów. Ratowała nas idea ponadczasowości. Nawet spóźniony tekst mógł po prostu pójść w następnym numerze.
A jeśli był zamówiony pod słowo klucz?
Gdyby dobrze się przyjrzeć, to można znaleźć w archiwalnych numerach parę spóźnionych tekstów, które w następnym numerze zafunkcjonowały niezależnie, ale wspominały temat przewodni poprzedniego. Drugim pojęciem, które było trudne dla młodych autorek i autorów, była objętość. Planowałem materiał na dwie kolumny, a dostawałem na pięć. Bardzo fajny tekst, więc musiałem decydować: wyrzucić coś innego czy brutalnie ciąć. To bywało bolesne, bywało zabawne, ale zawsze bardzo pouczające. Zależało mi, żeby to nie była gazeta robiona tylko przez czterdziestolatków. Młodzi zgłaszali się przez znajomych albo my znajdowaliśmy ich na Facebooku i pytaliśmy, czy może chcieliby dla nas pisać. Dzięki temu pojawiło się trochę ludzi o pokolenie ode mnie młodszych. Świetne było to, że choć nie znali pewnych pojęć, to czuli magię papieru.
Dlaczego tylko polska muzyka?
Wzięło się to z poczucia misji. To brzmi nieco śmiesznie, bo słowo „misja” zostało skompromitowane przez dzieje polskich mediów, ale zajmując się muzyką, widziałem, że jesteśmy świadkami fascynującego odrodzenia polskiej sceny. Wiązało się to, paradoksalnie, z tym, że mainstreamowe media wypięły się na tę scenę. Tylko nieliczni dostawali się do telewizji i radiostacji coraz mniej zainteresowanych, a dziś już właściwie wcale niezainteresowanych muzyką. Piosenki pojawiające się w mainstreamie mają nie odstraszać słuchaczy, a zwłaszcza reklamodawców, więc nie mogą oferować artystycznej przygody. Artyści więc przestali się starać, by podobać się szerokiej publiczności, a zaczęli opowiadać prawdę o sobie. Powstawało coraz więcej coraz lepszej muzyki, ale nie pozostawał po niej medialny ślad. Recenzje w portalach szybko znikały wraz z zamknięciem serwisu albo przykryte przez inne treści. Uznałem, że skoro widzimy, co się dzieje, rozumiemy to, doceniamy, to zróbmy coś, żeby to ocalić, zapisać, zadrukować papier.
Kiedy zaplanowaliśmy pierwszy numer, nawet niektórzy z moich wspaniałych współpracowników pytali: „Jarek, czy ty na pewno wiesz, co robisz? Czy na pewno będziemy mieli tych dobrych polskich artystów aż tylu, żeby starczyło na więcej niż pięć numerów?”. Głosy powątpiewania dochodziły również z branży, nawet od artystów. Okazało się, że oni – pozamykani w małych stylistycznych banieczkach – nie wiedzieli o sobie nawzajem.
Myślę, że jeśli coś fajnego udało się nam zrobić z „Gazetą Magnetofonową”, to – oczywiście byliśmy jedynie częścią szerszego procesu – uświadomić branży muzycznej i ludziom nią zainteresowanym, jak bogata, fascynująca i różnorodna jest polska muzyka. Artyści zaczęli się nawzajem słuchać, zajrzeli w miejsca, gdzie nie spodziewali się znaleźć życia, i odkryli, że dzieją się tam fajne rzeczy. Dziś składy z różnych środowisk wspólnie nagrywają płyty, zapraszają się do przedziwnych gościnnych występów. Na początku ubiegłej dekady było to niemożliwe, teraz jest na porządku dziennym. My znaleźliśmy się w samym środku tej zmiany i to było świetne.
Z jakiegoś materiału jesteś szczególnie dumny?
Z wielu. Udało nam się zrobić tytuł, w którym można było poczytać o muzyce dawnej, o rapie, o death metalu, o muzyce gospel, a nawet o Chopinie. Trudno więc wskazać jeden tekst. Jestem dumny, że pojawiały się u nas rozmowy czy sylwetki artystów, którzy nie są rynkowymi hegemonami, nie gwarantują kliknięć w internecie, a mają fascynujące rzeczy do opowiedzenia. Mam na myśli chociażby obszerne rozmowy z Pawłem Romańczukiem z Małych Instrumentów, Robertem Piotrowiczem, M. z Mgły, po raz pierwszy poza stricte metalowym obiegiem, Ryfą, The Pau, Domowymi Melodiami. Świetny był artykuł Leszka Gnoińskiego o kłopotach Myslovitz, zresztą dostał za niego nagrodę dziennikarską. Mieliśmy wywiad z Siksą pół roku przed ich pamiętnym koncertem na OFF-ie, a Alex Freiheit pisała dla nas felietony. Wiele mógłbym wymienić nazwisk i nazw, które dzisiaj są już powszechnie znane, a u nas szerzej prezentowane były po raz pierwszy. To dawało więcej satysfakcji niż świetne wywiady z gwiazdami, które oczywiście też mieliśmy.
Czasopisma
Licznym kryzysom, które chwieją światem, towarzyszy kryzys mediów. Fake newsy, deep fake, algorytmy, brak pieniędzy, rząd rosyjski i rodzimy – to wszystko sprawia, że media głównego nurtu tracą wpływy. A jednak, jak pokazał niedawny protest przeciw planowanemu przez władze opodatkowaniu, wolne media mają sens. Reakcje na ten protest pokazały również, że ich wolność i wiarygodność bywa kwestionowana. To dobry moment, by przyjrzeć się, jak wygląda medialna rzeczywistość, także poza głównym nurtem.
Wyruszamy więc wraz z Aleksandrą Boćkowską w reporterską podróż po Polsce i zaskakujących zakątkach internetu, by sprawdzić kto, jak, po co, za co i dla kogo robi dziś gazety i czasopisma, w realu i online. Jeśli macie swoje ulubione, o których mogliśmy nie słyszeć, koniecznie do nas napiszcie (redakcja@dwutygodnik.com).
Sprawiliście, że czyjaś kariera przyspieszyła?
W czasach przedinternetowych magazyny muzyczne na świecie i w Polsce potrafiły kreować zjawiska i nazwiska. Ktoś się spodobał i za tym szła sprzedaż płyt, zaproszenia na koncerty, gale. Teksty w gazetach robiły różnicę. Teraz to już tak nie działa. Na co dzień piszę o muzyce w „Gazecie Wyborczej”, która ma duże zasięgi, ale nawet po tekstach tam publikowanych ludzie tłumnie nie idą do sklepu i nie kupują tysięcy płyt. W ogóle nie kupują tysięcy płyt i nie ma już tych sklepów.
Wiem jednak od artystów, że po recenzjach czy tekstach w „Gazecie Magnetofonowej” ktoś zwrócił na nich uwagę – opisał w innym miejscu, zaprosił na jakąś imprezę, gdzie z kolei zobaczył ich ktoś inny. Czytali nas ludzie w wytwórniach muzycznych i w agencjach koncertowych, organizatorzy festiwali i sami muzycy – mogli na przykład zdecydować o zaproszeniu nieznanego artysty jako supportu większej gwiazdy. Krótko mówiąc, te teksty rezonowały.
Jak wyglądała redakcja „Gazety Magnetofonowej”? Mieliście jakieś biuro, stały zespół?
Mieliśmy jednopomieszczeniowe biuro, w którym można było zrzucić trochę gratów. Tam pakowaliśmy gazety dla prenumeratorów. Czasem spotykaliśmy się, żeby coś przegadać, ale bardzo rzadko i w niepełnym składzie. Większość spraw załatwialiśmy online i przez telefon. Na stałe przy „Gazecie” pracowało kilka osób. Wicenaczelnym był Tomek Doksa, z którym znamy się od wielu lat, razem pracowaliśmy przy T-Mobile Music. Stale pisali między innymi Łukasz Wawro, Marcin Flint, Leszek Gnoiński, Jan Błaszczak, Łukasz Kamiński, Anna Nicz, Agnieszka Łopatowska, Michał Wieczorek, Piotr Szwed, Mery Zimny, Paweł Klimczak czy Halina Jasonek. Przez nasze łamy przewinęło się kilkadziesiąt autorek i autorów. Świetnych, absolutny kwiat polskiego dziennikarstwa muzycznego. Z tego też jestem dumny.
Sami wysyłaliście magazyn do prenumeratorów?
Tak, co kwartał trzeba było spakować kilkaset przesyłek. W zależności od roku od 500 do 700 dla stałych prenumeratorów, 100 czy 200 dla osób, które kupiły pojedynczy numer, i trochę dla zaprzyjaźnionych sklepów muzycznych. Utrudnialiśmy sobie zadanie, bo prenumeratorzy dostawali też często jakieś bonusy – torbę, płytę, co tam wymyśliliśmy i udało się zorganizować. Trzeba było więc spakować nie tylko gazety, ale też gadżety, a nie każdy dostawał te same.
To było fajne, bo adresując koperty, zaczynałem kojarzyć nazwiska ludzi, którzy przedłużali prenumeraty przez kolejne lata, widziałem, kto nas czyta, że są nam wierni. Jednak nie zawsze numer ukazywał się w dogodnym życiowo momencie. Czasem miło spędzaliśmy czas, gawędząc przy pakowaniu paczek, ale czasami zarywaliśmy noce, bo zależało nam, żeby prenumeratorzy, którzy byli bliscy naszemu sercu, bo obdarzyli nas nie tylko swoimi pieniędzmi, ale i zaufaniem, nie czekali na przesyłkę zbyt długo. Robiliśmy, co mogliśmy, żeby dostarczyć na czas, ale bywało to bardzo męczące.
Założyłeś wydawnictwo, żeby robić „Gazetę Magnetofonową”. Wydałeś na to własne pieniądze?
Kończę właśnie spłacać kredyt, którym musiałem się w którymś momencie ratować, aby mieć płynność finansową. Dokładałem do tego w pierwszym roku, potem już nie. Mieliśmy dotacje z Ministerstwa Kultury – one i sprzedaż egzemplarzowa pokrywały do 50 proc. kosztów, czyli mniej więcej tyle, ile trzeba było zapłacić za druk. Resztę, a więc pieniądze na wierszówki, skład, ilustracje, delegacje, wersję mobilną itd. – trzeba było ściągać z reklam. Czasem to się udawało, czasem nie. Jeśli był dobry sprzedażowo numer, miewaliśmy górkę, ale średni wpędzał w kłopoty. Trzy numery zarabiały na siebie, a następny już nie. Przez cztery lata nie udało mi się wychwycić, od czego zależy dobra sprzedaż.
Ile kosztowało zrobienie numeru?
Około 30 tysięcy, bez kosztów administracyjnych i bez liczenia kosztów pracy własnej oraz tych kolegów, którzy nie pobierali wynagrodzenia, robili to w ramach wolontariatu. Musiałem sprawdzić tę kwotę, bo nie pamiętałem. Wyparłem, bo wtedy koszty śniły mi się po nocach. Mieliśmy łaskawe terminy płatności do drukarni, ale i tak nijak miały się one do terminów, w których udawało nam się ściągnąć należności od dystrybutorów.
Dobrze płaciliście autorom?
Nie. Nie były to stawki, jakie chciałbym płacić, i, co gorsza, rozliczaliśmy się niezbyt punktualnie. To było bolesne. Jestem freelancerem i wiem, jak bardzo czasem czeka się nawet na niewielki przelew, a jednocześnie sam często opóźniałem przelewy.
Zdobywanie pieniędzy było dla mnie najbardziej obciążające w tej pracy. O ile decyzje redakcyjne i samo redagowanie były przyjemne, to – nazwijmy to – procesy organizacyjne dużo mniej. Nie bardzo mogłem przekazać to komuś innemu, nie tylko dlatego, że mam kłopot z delegowaniem zadań, ale też dlatego, że mnie po prostu było łatwiej rozmawiać z różnymi instytucjami i podmiotami działającymi w branży, bo znamy się od lat. Ale prawda jest taka, że ja po prostu nigdy nie chciałem sprzedawać reklam. Zdarzało się, że numer był właściwie gotowy, za tydzień wysyłka i nagle Maciek, który składał numer, dzwonił i mówił: „Jarek, mamy osiem stron na reklamy, a zapełnione są tylko trzy”. Wtedy uzmysławiałem sobie, że zapomniałem o reklamach! Pisałem w panice maile do tych, którzy często kupowali. Jedni mówili, że spoko, coś podeślą, inni, że nie, bo akurat nie mają budżetu i chętnie w następnym numerze. Jak ja tego nie lubiłem! Na pewno nakład pracy i energii był absolutnie niewspółmierny do efektu biznesowego, ale też nie o to chodziło. Nigdy nie traktowałem tego jako projektu biznesowego. Chodziło o to, żeby nie dokładać, i prawie się udało. Są ludzie, którzy mają drogie hobby polegające na łowieniu ryb w Kanadzie albo jeżdżeniu na nartach po lodowcach. Ja zaś miałem takie. Można gorzej przepuścić pieniądze.
Wiosenny numer w 2019 roku ukazał się w maju zamiast w marcu. Napisałeś we wstępniaku, że trudno było wszystko spiąć, ale udało się wprawić tę machinę w ruch na co najmniej trzy następne lata.
To był moment, kiedy wydawało się, że „Gazety Magnetofonowej” już nie będzie. Byłem wykończony zdobywaniem pieniędzy, rozliczaniem, dystrybucją. Przez dwa lata dostawaliśmy wprawdzie dotację z MKiDN, ale tylko w cyklu rocznym. To oznaczało, że możemy przetrwać, ale nie możemy planować przyszłości. Każdej jesieni od nowa zaczynało się pisanie wniosków i czekanie na decyzje. Wreszcie w 2019 roku dostaliśmy dotację na trzy lata. Wydawało się, że sytuacja jest bezpieczna i możemy rozwijać magazyn. Jednak pod koniec 2019 roku doszedłem do wniosku, że nie mam już siły, nie mogłem też wymagać więcej od koleżanek i kolegów, którzy za swój wkład dostawali za mało albo i nic. Do tego całą moją energię zżerały rzeczy, na których mało się znam, brakowało czasu na zajmowanie się redakcją. Uznałem, że lepiej pożegnać się, niż wkrótce źle wspominać tę przygodę.
2 marca 2020 roku ogłosiłeś, że 17. numer, nie przypadkiem poświęcony wolności, jest ostatni.
I miałem nosa, bo gdybym wszedł z tym magazynem, i tak balansującym na cienkiej linie, w pandemię, to nie przetrwałbym. W pierwszym lockdownie nie działały przecież nawet punkty sprzedaży. W branży muzycznej nastąpiło tąpnięcie. Wytwórnie zamroziły budżety, a koncertów i festiwali – to głównie one się u nas reklamowały – nie było. Myślę, że zamknięcie wtedy magazynu było jedną z najlepszych decyzji w moim życiu.
Aż w styczniu 2021 roku pojawiła się na rynku „GaMa” – następczyni „Gazety Magnetofonowej”. Co takiego się wydarzyło?
Jak się wyspałem, to zaczęło mi jej brakować. Okazało się, że innym też. Odzywali się ludzie, czytelnicy, artyści. Swoją drogą przy okazji przekonałem się, jak bardzo artyści potrzebują poważnego traktowania. Gdy zabrakło miejsca, w którym ukazywało się najwięcej recenzji polskiej muzyki, wielu artystów pozostało z wrażeniem, że działają w próżni. Mieli swoją publiczność, ale nie mieli gdzie się przejrzeć, nie mieli kogoś, kto im powie, co robią dobrze, a co źle. Głosy, że nas brakuje, były coraz donośniejsze, ale oczywiście to było za mało.
Aż zadzwonił do mnie Michał Wardzała, szef wytwórni Mystic Production, i zapytał, czy nudzę się w lockdownie. Zaproponował, żebym zaangażował się w „Mystic Art”, wydawany przez nich magazyn o metalu. Napisałem kilka tekstów, ale nie chciałem głębiej się w to zanurzać, bo dziś metal to tylko wycinek moich zainteresowań. Od słowa do słowa zaczęliśmy rozmawiać o nowej gazecie. To nie miała być kontynuacja „Gazety Magnetofonowej”, ale wszystkie inne pomysły, które przychodziły mi do głowy, były gorsze.
Trzeci numer miał ukazać się w styczniu 2022 roku. 13 lipca 2022 ogłosiłeś, że nie będzie trzeciego numeru ani „GaMy” w ogóle.
Mieliśmy materiały na dwa kolejne numery, ale znowu – okazało się, że nasze założenia związane z pozyskiwaniem reklamodawców i stałych partnerów nijak nie chcą się sprawdzić. Mało kto wierzy dziś w papier, który w dodatku zaczął gwałtownie drożeć, więc nasze cele zamiast się przybliżać, zaczęły się szybko oddalać. Przedłużająca się bez końca pandemia i gospodarcze turbulencje, również związane z wojną w Ukrainie, nie pomagały. Musieliśmy sobie uczciwie odpowiedzieć na pytanie, czy warto się spalać w tej pracy bez większych nadziei na powodzenie w perspektywie liczonej już nie w miesiącach, ale latach. To była bardzo trudna decyzja, bo nikt nie lubi się poddawać, nikt nie lubi przyznawać się publicznie do niepowodzenia. A ja właśnie musiałem to zrobić: chciałem zrobić coś fajnego, ale tej obietnicy nie udało mi się dotrzymać. Przykro mi.
Jak zareagowali czytelnicy?
Przyjęli to ze zrozumieniem. Pandemia skomplikowała wiele spraw i zniszczyła projekty ważniejsze od gazet o muzyce. Chyba po prostu nauczyła nas, że świat jest bardziej nieprzewidywalny, niż nam się wydawało. Doświadczenie zarazy, jej wpływ na nasze życie – osobiste, zawodowe, społeczne – uświadomił nam, że planów nie wykuwamy w betonie, ale jak mawia moja mama, są patykiem na wodzie pisane. Jeśli więc coś się udaje, to super, trzeba się cieszyć, ale jeśli się nie udaje, to trudno, tak bywa, trzeba się otrzepać i iść dalej.
I co teraz?
Autorzy „GaMy” współpracują z różnymi zacnymi mediami i większość tekstów powstałych z myślą o magazynie już znalazła sobie nowe miejsce, co obserwuję z mieszanką żalu i satysfakcji. Żalu, bo nie w „GaMie”, a satysfakcją, bo to świetne teksty i dobrze, że trafiły do czytelników. Autorzy też sobie radzą w innych miejscach, na tyle, na ile może sobie w 2022 roku w Polsce radzić ktoś, kto pisze o muzyce i okolicach. Ja też mam gdzie pisać o muzyce i nie tylko – na co dzień w „Gazecie Wyborczej”, od święta w książkach, w październiku ukazuje się nowa, a w planach co najmniej trzy kolejne.
Magazynów muzycznych jest coraz mniej – chociaż na przykład „Noise”, „Teraz Rock”, „Metal Hammer” czy „Musick” wciąż dzielnie trwają na posterunku. Nie dołączę do chóru lamentujących, że kiedyś było dziennikarstwo muzyczne, a teraz już nie ma. Owszem, jest, ale już nie skupione w kilku dużych redakcjach, tylko rozproszone, podzielone na różne kanały, realizowane również w postaci fanpage’ów, podkastów czy streamów. Oby tylko odbiorców nie zabrakło.