Zagęszczanie
Zofia Rydet, „Zapis socjologiczny” / © Zofia Augustyńska-Martyniak, CC BY-NC-ND 3.0 PL

17 minut czytania

/ Literatura

Zagęszczanie

Piotr Sadzik

„Nic się nie działo” Tomasza S. Markiewki to próba zrobienia miejsca dla słów i doświadczeń tych, których perspektywy wygłuszał monolityczny konstrukt historii

Jeszcze 4 minuty czytania

„No pewnie!” – krzyknęła babcia, wzdrygając się jak wtedy, kiedy zmusza się nas do mówienia oczywistości tak oczywistych, że aż niewartych wypowiadania. Pytania, na które reakcja ta była odpowiedzią, jeszcze niedawno nie uznawałem jednak za oczywiste. Teraz, odżywiony już Lederem i Sową, przeczuwałem, że czegoś w znanej mi rodzinnej historii brakuje. Odpowiedź na pytanie o to, czy jej rodzina pracowała w folwarku, zyskała potem wsparcie w postaci przekazanych przez babcię przyśpiewek, tych schowków na pamięć o niespisanych doświadczeniach przodków: biedzie zmuszającej do zbierania chrustu, przemocy ekonomów stosowanej w gospodarstwie „pana”, dziedzicu mordującym za zrywanie jagód w dworskim lesie. Odsłaniał się cały ogrom opowieści wcześniej nieusłyszanych, uznawanych za mniej ważne, pewnie też wstydliwe. Te spychane na bok sceny ujawniały oto wybrakowanie tego, co dotychczas można było brać za wspólnotową historię.

Jeśli o tym wspominam, to dlatego, że podobna sceneria określa też okoliczności powstania „Nic się nie działo”. Tomasz Markiewka, znany dotąd jako filozof i komentator polityczny, rozpisuje tu biografię swojej babci, bazując w dużej mierze na przeprowadzonych z nią rozmowach. Relacja ustna, a więc sól „ludowego” przekazu, ujawnia swoją bezcenną wartość jako narzędzie służące rewizji obowiązujących narracji o przeszłości. Korekty wnosi też w optykę samego autora.

Markiewka pozwala wybrzmieć gwarowym wypowiedziom rozmówczyni, ale zapewnia im asystę komentarza. Bazując na pracach socjologicznych, wpisuje rodzinne opowieści w szersze konteksty. Przez indywidualne losy Anny Markiewki (jak u Annie Ernaux) przeziera odciskająca się na nich historia zbiorowa, od międzywojnia, przez szczególnie wyraźnie zaakcentowany PRL, aż po transformację i współczesność. To czas burzliwych zmian. Mamy tu więc migrację z Żywiecczyzny na tzw. Ziemie Odzyskane, migrację ze wsi do miasta z majaczącą w tle industrializacją i „produktywizacją kobiet” (Markiewka zostaje przodownicą pracy w fabryce), osiedliny w kujawskim Liszkowie, gdzie bohaterka zakłada koło gospodyń wiejskich, mamy też Polskę po 1989 roku, kiedy, jak stwierdza wprost autor, najbardziej epokową zmianę przynosi prowincji wejście do Unii.

Tomasz Markiewska, „Nic się nie działo”. Czarne, 216 stron, w księgarniach od czerwca 2022Tomasz S. Markiewka, „Nic się nie działo. Historia życia mojej babki”. Czarne, 216 stron, w księgarniach od czerwca 2022

W ten sposób książka Markiewki staje się częścią kolejnego etapu trwającego od kilku lat zjawiska, które z braku szczęśliwszych określeń etykietujemy na razie jako „zwrot ludowy” humanistyki (której to etykiety sam postaram się unikać, bo i „zwrot” to pojęcie ze słownika właściwego rynkowej logice innowacji, i „lud” to słowo niesłużące w żadnym razie do autoidentyfikacji tym, którzy za jego pomocą mają być opisywani). Jeśli pierwsza faza tej reorientacji perspektyw wyrażała się w próbach stworzenia „ludowej historii Polski”, to postulat, by uwzględnić „historie ludu”, historie przez niego samego opowiadane, uznawano jednak niekiedy za zbyt wygórowany. Jak już zresztą dobrze pokazano, to raczej nie „ludowi” oddawano głos, a w miejsce mikrohistorycznej metody pozwalającej na wysłowienie wielości niekoniecznie tworzących zamkniętą całość zróżnicowanych „historii” pojawiała się skłonność, by w syntetyczny i finalny sposób uchwycić jednolitą „historię”.

Książkę Markiewki czytam więc przede wszystkim jako wyłom w tej ostatniej tendencji. To próba zrobienia miejsca dla słów i doświadczeń tych, których perspektywy wygłuszał monolityczny konstrukt historii takiej, jaką celebrują państwowe ceremonie i szkolne akademie. Ci więc, których zwyczajowo ignoruje biografistyka, uzyskują tu biografie, poznajemy ich imiona i sposoby oglądu świata. Zmiana, jaka stoi za obecnymi przewartościowaniami, polega tylko i aż na wykazaniu otwartości na przekaz, na wyostrzeniu słuchu. Bo nie jest tak, że plebejskie doświadczenia były dotąd całkowicie zaniemówione. Przeciwnie. Same tylko pamiętniki chłopów to tysiące, wciąż za rzadko czytanych, stron. Nie brakowało też pojedynczych historyków i socjologów, którzy badali warunki „ludowego” życia. A jednak trudno tu mówić o znanym z dzisiaj szerszym nurcie. Książka Markiewki to właśnie symptom tego przesunięcia. Przejścia ze zbiorowości mówiących, których rzadko się słucha, do wspólnoty słuchania, która otwierając się na różnorodność (niekoniecznie uzgadnialnych) perspektyw, przegląda się w zagęszczonej opowieści o przeszłości.

„Nic się nie działo” to też zdecydowane zajęcie stanowiska w sprawie pożądanych form emancypacji. Nie ma tu śladu po naiwnych fantazjach o tym, że tylko powrót do wspólnot zbierackich nas ocali. Markiewka zdecydowanie odrzuca też wizję trwania „chłopskości” w zakrzeplinie jakiegoś mitycznego bezczasu. Co i rusz w opłotki wjeżdża tu żywioł historii. I nie mam na myśli zagrożeń, ale niepowtarzalne szanse. Historia jest w tej opowieści siłą zmiany i ewolucji chłopskiej samoświadomości, przed którą otwierają się nowe i niedostępne dotąd możliwości.

O ile sporą część prac z nurtu „ludowej” humanistyki cechuje perspektywa „folwarcznocentryczna”, skupiająca się na pańszczyźnie jako doświadczeniu tkwiącym w podszewce polskich stosunków społecznych, o tyle brakowało baczniejszej koncentracji na zmianach, jakie w klasowym pejzażu zachodziły w wieku XX. A przecież to wtedy wydarzyły się zmiany rewolucyjne. Opowieść Markiewki po części zaradza temu brakowi, skupiając się na powojennej modernizacji. Dlatego za niedorzeczną trzeba uznać jedną z pierwszych, a niespodziewanych recenzji książki. Autor tego omówienia, zapominając na chwilę o tym, że jest też promotorem idei pracy „za miskę ryżu”, która jak na moje oko rządzi się całkiem folwarczną logiką, z przychylnością powitał odsłanianie chłopskich korzeni rodzinnych. Zobaczył w nich asumpt dla opowieści o tym, jak mityczna wieś matecznik została skażona i zniszczona zdobyczami cywilizacji.

Takie obsłużenie antynowoczesnych resentymentów nie ma nic wspólnego z historią Anny Markiewki. Po pierwsze, wbrew twierdzeniom recenzenta, jakkolwiek pochodzenie oczywiście określa sytuację społeczno-ekonomiczną przywoływanych w książce postaci, to nawet nie sama chłopskość jest tu osią opowieści. Po drugie, Markiewka pokazuje, w jaki sposób powojenne przemiany technologiczne sprawiły, że do żadnej utraconej przednowoczesnej Arkadii nie ma powrotu. Co więcej, przemiany te witane były przez chłopów z Liszkowa z radością. Wytrącały wieś z wielosetletniego kieratu, w którym nie było miejsca na nic innego niż praca.

Markiewka uruchamia więc „ludową” optykę, by z tego punktu obserwacyjnego przyglądać się powojennej modernizacji i bezprecedensowej rewolucji technologicznej, która na stałe odmieniła życie prowincji. Dzięki temu odsłania historyczny wymiar udogodnień, które choć bierzemy obecnie za oczywiste, to przecież nie spadły z nieba, ich możliwość była zależna od określonego techniczno-społecznego kontekstu. A trzeba zdać sobie sprawę, że jeszcze pół wieku temu dla większości naszych przodków posiadanie domowej toalety i wody w kranie zamiast w studni było niedostępnym luksusem. To dopiero powojnie zrobiło wyrwę w ciągłości setek lat chłopskiego doświadczenia, przynosząc poczucie względnej stabilizacji i bezpieczeństwa (czyli tytułowego „nic się nie działo”). Markiewka nie ekscytuje się przy tym PRL-em. Słusznie zauważa, że rozgrywające się na ziemiach polskich przemiany trzeba by wpisać we właściwe całemu powojniu globalne procesy modernizacji, które niedaleko stąd przebiegały pod zupełnie innymi sztandarami.

Dysponując takim punktem widzenia, Markiewka poddaje rewizji tradycyjne periodyzacje historyczne. To nie transformacja ustrojowa początku III RP ani nawet zakończenie wojny robią tu za podstawowy punkt odniesienia. Moment przełomowy rozmówcy Markiewki rozpoznają w pojawieniu się na wsi prądu i automatyzacji rolnictwa. I wiem, wiem, czytaliśmy dużo o janusowym obliczu nowoczesności, gdzie każdy wynalazek służący poprawie naszego losu zawiera swój mroczny rewers w postaci nowych form alienacji i zniewolenia. Te agambenowskie pohukiwania mogłyby jednak nie przekonać mieszkańców PRL-owskiej wsi, trzeźwiej niż włoski teoretyk rozpoznających zalety omawianych procesów. To wraz z elektryfikacją wieś wyrywa się z odwiecznie panującego porządku doby regulowanej wyłącznie wschodami i zachodami słońca. To wraz z prądem pojawiają się wolny czas i nowe formy społecznej samoorganizacji. To dzięki prądowi i za sprawą, będących początkowo rarytasami, radioodbiorników i telewizorów wieś zyska łączność ze światem i globalnym obiegiem informacji. To one (obok hitu w postaci transmisji sportowych) przyniosą też wiedzę o innych niż panujące dotychczas na wsi wzorcach życia. I jasne, idzie z tym w parze kulturowa unifikacja. I oczywiście, niekiedy stawiano elektryfikacji opór, widząc w niej złowieszcze zaburzenie oswojonego porządku (czytaliśmy Redlińskiego). I pewnie, prąd nie tylko dał od pracy wytchnienie, ale wydłużył ją poza granice świtu i zmierzchu (czytaliśmy Crary’ego). Odpowiedź na te wątpliwości, jaką wydaje się podsuwać Markiewka, sugerowałaby, że warto najpierw zdobyć bazę w postaci znośnych warunków istnienia, by móc potem korygować proces modernizacji, znajdując remedia na jego niechciane produkty uboczne.

Modernizacja pojmowana jako nośnik emancypacji sprowadza się tu jednak nie tylko do wynalazków. Głównie polega na zyskiwaniu podmiotowej samoświadomości. „Nic się nie działo” to więc przede wszystkim opowieść o technologicznej transformacji, która nawet jeśli kulawa, to jednak pociągała za sobą przemianę mentalną, po której nic już nie było takie samo. Po zaznaniu miejskiego życia i pracy w fabryce, która dała jej też finansową samowystarczalność, Anna Markiewka wraca na wieś z trwale odmienioną perspektywą, nie chce już przyjąć ról, jakie pisano dla niej w macierzystym środowisku. W ten sposób powrót na wieś służy transferowi emancypacji w nowe przestrzenie. A chodzi tu o emancypację ściśle upłciowioną. To już nie żadna uogólniona „ludowa historia Polski”, ale badanie tego, w jaki sposób przemiany historyczne powojnia wpływają na pozycję wywodzącej się z „ludu” kobiety, która zyskuje niedostępne dotychczas możliwości.

Do opisu tej sytuacji nie pasują jednak żadne szablony. Bo spójrzmy. Patriarchat? Bez wątpienia. A jednocześnie rzadko spotykana gdzie indziej władza kobiet, które w wielu gospodarstwach zarządzają finansami. Konserwatyzm? Z pewnością. A jednocześnie to chodzące do kościoła kobiety stają się motorami emancypacji, rozsadzając dotychczasowe podziały rodzinnych ról.

Jedną z głównych zalet książki Markiewki jest też to, że udaje się jej uniknąć zagrożeń, o które rozbija się wiele wypowiedzi z szerokiego nurtu „ludowych” przewartościowań. A o zagrożenia nietrudno, biorąc pod uwagę, że – jak przy każdym zjawisku, na które zapanowała koniunktura – także tu pojawiają się automatyzmy myślowe i z czasem niektóre klucze otwierają coraz mniej drzwi. Markiewka unika „rozumienia instant”, udzielającego na „konfliktową współczesność” jednej odpowiedzi: „bo pańszczyzna”. Nie idealizuje też wsi, pokazując społeczność mocno zamkniętą i niechętną każdemu, kto nie mieści się w wyznaczanych przez nią wzorcach (tu pryzmatu dostarczają losy pradziadków autora, świadków Jehowy sekowanych przez katolicką gromadę). Podstawową zaletą jego optyki wydaje mi się jednak co innego.

Jednym z najbardziej irytujących aspektów obecnej debaty jest przykrajanie osób z plebejskim zapleczem do szablonów, w których mają posłusznie odgrywać rolę przedstawicieli abstrakcyjnego „ludu”. W efekcie przecieramy tylko oczy ze zdumienia, dziwiąc się, jak można opowiadać wszystkie te dryfujące w Himalajach abstrakcji siermiężne bajki, które wywróciłyby się przy pierwszej próbie sprostania testowi elementarnej empirii. A jeśli wyniosłem jakąś nauczkę z własnego „ludowego” (choć bardziej robotniczego niż chłopskiego) pochodzenia, to jest nią pragmatyczne przekonanie, żeby nie dowierzać w wystarczalność żadnego teoretycznego języka, nawet jeśli jego użytkownicy mają deklaratywnie jak najlepsze zamiary. „Zwrot ludowy” – warto przypomnieć o tym zbyt chyba często umykającym banale – to w dużej mierze „zwrot ludowy humanistyki”, który w znacznym stopniu odbywa się wewnątrz akademii i w ekosystemach ją okalających, gdzie środowisko najczęściej niewiele mające kontaktu z realnym obiektem swoich dociekań zabiera głos w jego imieniu. I oczywiście dobre to i sprawiedliwe, że głos taki, a nie tylko głos całkowicie przezroczystej klasowej pogardy, staje się tu słyszalny, warto jednak pamiętać i o jego ograniczeniach, jeśli chodzi o możliwość dokonywania zmian społecznych, i o zawężeniu perspektywy, jaka daje mu podstawę.

Dlatego może najciekawsze w „Nic się nie działo” są te momenty, w których ujawnia się niewydolność standardowych języków opisu plebejskiego doświadczenia. Markiewka dobitnie pokazuje, jak złożoność i różnorodność „ludowych” perspektyw rozsadza teoretyczne ramy, za których pomocą chce się je (w zupełnie dobrej wierze) uchwytywać. W efekcie jednak esencjalizuje się plebejską pozycję, a przez to staje się ona statyczną, niepodlegającą historycznym transformacjom jednowymiarową wydmuszką, która nijak nie oddaje różnorodności i zmienności faktycznych form „ludowego” życia. Markiewka bardzo dobrze pokazuje, że nie ma jednego ludu i nawet badana przez niego konkretna wiejska społeczność daleka jest od jednolitości.

Dlatego nie wystarczy już stwierdzać oczywistości, że tzw. lud nie wpisuje się w wykluczające i pogardliwe stereotypy, ale trzeba by też wyrazić prawdę trudniejszą, o „ludofilskiej” przemocy. „Lud” nie musi bowiem wpasowywać się nawet w schematy skrojone dla niego przez pełne dobrych intencji fantazje jego deklaratywnych apologetów. Jego przedstawiciele ani nie realizują jakiegoś jednolitego wzorca „ludowości”, ani nie dają się zredukować do swojego klasowego usytuowania, ani nawet (o zgrozo) nie muszą się z nim identyfikować, posiadając cały pakiet aspiracji niemieszczących się w jego standardowych formach. Nie jest też tak, że dniami złorzeczą na Balcerowicza, by noce przepędzać na rabacyjnych marzeniach o „rezaniu” panów. Taki „lud” istnieje tylko w publicystycznych fantazjach, które osiągają wyżyny bizantyjskiej wyniosłości, a tym samym, no cóż, klasizmu.

To wypadanie poza toporne schematy widać u Markiewki chociażby w stosunku opisywanej przez niego społeczności do III RP. Transformacja to dla niej ani żadna tam zostawiająca po sobie ruiny i zgliszcza apokalipsa, zgotowana przez „kompradorskie elity”, ani pretekst, by zapisać się do kościoła fanatyków „wolnego rynku”, ale zmiana, którą postrzega się ze spokojną przychylnością, pragmatycznie mierząc jej wartość zyskanym w jej wyniku poczuciem prywatnego względnego dobrobytu – tego zwierza, któremu istnienia odmawiają przecież liczni teoretycy „ludu”.

Dobrze widać w tym punkcie lokalne usytuowanie opowieści Markiewki. Bo oczywiście, pewnie inaczej wyglądałyby niektóre historie snute na obszarach popegeerowskich albo dawnych PRL-owskich miast fabrycznych, ale właśnie też na tym polega wartość tej książki. To konkretnie historycznie, topograficznie i płciowo usytuowana opowieść, która ponad panoramiczną perspektywę przedkłada lokalną specyfikę. A przy tym nie traci ona z oczu historii w skali makro, ale w tym, co jednostkowe, znajduje trampolinę dla zahaczenia o szersze kwestie socjoekonomiczne czy geopolityczne, jednocześnie przyglądając się temu, w jaki sposób odciskają się one na losach jednej, konkretnej jednostki.

Błędem byłoby więc widzieć w historii Anny Markiewki jakąś esencjalną prawdę o „ludzie”. Oczywiście, w wielu elementach tej opowieści da się przejrzeć jak we własnych, a konsekwentne krzyżowanie historii osobistej ze zbiorową historią społeczno-polityczną sprzyja temu, by za jednostkowym losem widzieć losy „typowe”, zależne od czasu, miejsca czy pozycji klasowej. Jeśli jednak sama ta książka wskazuje na potrzebę usłyszenia zaniedbywanej dotąd polifonii klasowych losów, wówczas trzeba by historię Markiewki uznać za węzełek w całej ogromnej sieci podobnych i całkowicie różnych potencjalnych plebejskich narracji. W tym sensie „Nic się nie działo” to też zachęta do snucia kolejnych opowieści z wnętrza „ludowego” doświadczenia. Już nie tylko zresztą takich, które przemieniają się w potrzebny, ale mający swoje ograniczenia, eseizowany socjologiczny raport. A to nadrzędność takiej, ściśle badawczej, perspektywy cechuje książkę Markiewki. Wypatruję więc tekstów, które pozwolą „ludowym” opowieściom wybrzmieć jako opowieściom. Historiom, które nie muszą szukać dla siebie uzasadnień w dawaniu pretekstu do społecznych analiz, ale dają miejsce po prostu świetnej literaturze. Może kiedy od takich opowieści, uzupełniających się, czasem sprzecznych, wchodzących sobie w słowo, zrobi się możliwie gęsto, zyskamy nieco samoświadomości, a w efekcie trudniej będzie przerabiać przeszłość w dający się konsumować lekkostrawny mit.