Raporty z alei tornad
Bob May / CC BY-NC-SA 2.0

27 minut czytania

/ Literatura

Raporty z alei tornad

Piotr Sadzik

Pisanie w obliczu końca świata stało się jedną z najwyrazistszych tendencji polskiej prozy. Na apokalipsy zapanowała koniunktura, ale literatura odpowiada też na nasze narastające lęki i poczucie stałej już niepewności

Jeszcze 7 minut czytania

Jeśli – jak mawiają preppersi – „Noe zaczął budować arkę, kiedy ledwie się chmurzyło”, to jesteśmy już mocno spóźnieni – stoimy pośrodku potężnej ulewy. A przecież miało być inaczej. Kołysząca nas do snu bajka o końcu historii głosiła, że swobodny przepływ kapitału zlikwiduje państwowe granice, znosząc wszelkie antagonizmy, internet ustanowi „globalną wioskę”, zapewniając jej powszechną szczęśliwość, a skapywanie bogactwa wywoła przypływ, który na pewno podniesie wszystkie łodzie. Aż nagle się obudziliśmy. Nowe stulecie zaczęło się pod szyldem anomii: ataki z 11 września, „wojna z terroryzmem”, kilka lat później kryzys finansowy. A potem poszło z górki. Lata naste to demontaż demolibu jako domyślnej formy organizacji społeczno-politycznej, to cyfrowa rewolucja technologiczna, która zmiotła dotychczasowe reguły debaty publicznej, drenując nasze siły psychiczne, to także moment, w którym zaczęliśmy orientować się, że weszliśmy na równię pochyłą, jeśli chodzi o stan ziemskiego klimatu, i nawet natychmiastowe wstrzymanie emisji gazów cieplarnianych nie musi nas uratować. Do tego od 2020 roku – pandemia, po chwili – pełnoskalowa wojna w środku Europy.

Outsourcing grozy, jakim zajmowaliśmy się wcześniej, spychając ją do science fiction, gdzie prognozę widziały w niej najwyżej ekscentryczne technofreaki, ustąpił miejsca szokującym obrazom wdzierającym się nagle w pole widzenia, zapowiadającym katastrofę jako całkiem prawdopodobny scenariusz przyszłości. Triumfalny futurooptymizm przełomu mileniów brzmi dziś jak naiwny głos z dawno już zaginionej Atlantydy. „Przeszłość zbankrutowana, teraźniejszość jak noc, przyszłość niedająca się odgadnąć” – pisał niby o sobie, a przecież o nas Gombrowicz. Zamiast jednak wpędzać literaturę w paraliżujący wypowiadanie bezwład, ta kryzysowa sytuacja okazuje się znakomitym stymulantem.

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy, która w roku 2023 jest partnerem działu literackiego w „Dwutygodniku”, to jedna z największych nagród literackich w Polsce. Nagrody przyznawane są w pięciu kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca, książka o tematyce warszawskiej oraz komiks i powieść graficzna. W przypadku literatury dziecięcej, a także komiksu i powieści graficznej nagradzani są również ilustratorzy i ilustratorki. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, nagrodę pieniężną w wysokości 10 tys. zł otrzymują także nominowani we wszystkich kategoriach.

Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa. 

W ostatnim czasie pisanie w obliczu końca świata ujawniło się jako najwyrazistsza tendencja polskiej prozy. Pozostaje w tym ona zresztą zgodna z szerszymi trendami, a tempo, z jakim przełożono na polski „Naszych przyjaciół na wsi” Gary’ego Shteyngarta, anonsowanych jako „pierwsza powieść o pandemii”, niech robi tu za okoliczność symptomatyczną. Jak niegdyś filozofia, tak dzisiaj literatura, przyjęła, mówiąc za Derridą, „apokaliptyczny ton”. Na przedstawienia końca niewątpliwie zapanowała koniunktura. Zjawiska nie sposób jednak sprowadzić wyłącznie do marketingowego wyczucia rynku. Literatura odpowiada tu wyraźnie na nasze faktyczne narastające lęki i poczucie stałej już niepewności. Jak ujmuje to narrator jednej z dyskutowanych dalej próz: „Nie trzeba być, kurwa, geniuszem, żeby wiedzieć, co się dzieje. Nie dzieje się nic dobrego”.

Oczywiście, z wysypem dystopijnych przedstawień mieliśmy już do czynienia kilka lat temu. Zasadnicza różnica między tamtą produkcją pisarską a obecnym wykwitem narracji naznaczonych przeczuciami końca świata polega jednak w dużej mierze na tym, że to, co wcześniej wyłącznie spekulatywnie projektowane, teraz zostało przez nas przetestowane w doświadczeniu nie ograniczonym już tylko do laboratoriów pisarskich form. Smog zabija, Rosja wszczęła ludobójczą wojnę, a uwolniona z laboratoriów sztuczna inteligencja w postaci ChatGPT na naszych oczach zmiata dotychczasowe reguły społecznej gry. Przede wszystkim jednak, o ile poprzednie wzmożenie pisarstwa apokaliptycznego wydawało się wyrastać z nagle objawionych lęków wywołanych demontażem demolibu, o tyle obecne znajduje źródła w doświadczeniach pandemii. To już nie tyle wyobrażenia o tym, co nadchodzi, ile korzystające z apokaliptycznego sztafażu wizje delikatnie przesuniętego „teraz”, w którym rozpoznajemy mnóstwo składowych własnych doświadczeń kolejnych fal koronawirusa i lockdownów. Okazało się, że koniec świata, jaki znamy, to już nie mniej lub bardziej odległa projekcja, ale przećwiczona na naszej własnej skórze spełniająca się rzeczywistość. W tym sensie pomysł fabularny ze świetnego „Zaklinania węży w gorące wieczory” Małgorzaty Żarów można by traktować jako mikromodel całej naszej sytuacji: gdzieś na horyzoncie unosi się dym, który pochłania coraz większe połacie nieba, jeszcze nie wiadomo, na ile jest toksyczny, już nim jednak oddychamy.

To w takich warunkach pojawiają się trzy książki naznaczone przeczuciami końca. Jaskrawe różnice między ich stylistykami, konstrukcjami fabularnymi, przestrzeniami, a wreszcie samym usytuowaniem czasowym i relacją wobec przyszłości pokazują, że za etykietą „pisarstwa o końcu świata” nie ma estetycznego czy tematycznego monolitu, to raczej wielość współistniejących obok siebie wyobrażeń: wychylające się w spustoszoną przez antropocen przyszłość „Ćwirowidło” Damiana Kowala, będąca jednoczesnym preludium gatunku i jego krystalizacją powieść pandemiczna „Późne życie” Ingi Iwasiów oraz „Mam przeczucie” Łukasza Krukowskiego, zapis eschatologicznych lęków, filtrowanych przez pryzmat kryptowalut jako nowej, symptomatycznej mutacji rynków finansowych. Choć odruchowo książki te zalicza się do nurtu apokaliptycznego, właściwiej byłoby powiedzieć raczej, że każda sytuuje się wobec naszych przeczuć końca świata. Nie przedstawienia przyszłych wypadków są w nich najważniejsze, ale to, w jaki sposób mierzą się one z towarzyszącymi nam już dziś niepokojami w obliczu możliwej katastrofy i z tym, jak sobie o niej opowiadamy. Czujemy, że wisi nad nami wyrok i jesteśmy jak bohater Krukowskiego, któremu śnią się ogromne tornada, idące „prosto i nieuchronnie na nasz dom”.

*

Zacznijmy od „Ćwirowidła”, debiutu prozatorskiego autora, który dotąd działał na polu poetyckim, zdobywając zresztą uznanie rozmaitych nagrodowych gremiów (kilkukrotnie nominowany do Bierezina i raz do Silesiusa). Nieodległa przyszłość, o jakiej snuje się tu fantazje, to mieszanka jednocześnie spełniającej się katastrofy klimatycznej i lewicowej polityki, która na kryzysową sytuację wdraża ratunkowe remedia, uzupełniając je o realizację innych składowych niemożliwej długo do zrealizowania własnej politycznej agendy. Oto arterie o największym do niedawna ruchu samochodowym stają się ukwieconymi polanami, nowe władze miejskie (scenerii dostarcza Wrocław), uznawszy zoo za nieetyczne, przekształcają je w wielki ogród warzywny, nazwy ulic i placów zmieniają zaś podług honorowanej obecnie wrażliwości (ulica Tokarczuk). Po secesji Śląska od Polski nowe władze „wszędzie podkreślają wielokulturowy, przyjazny charakter” regionu, przyjmując uchodźców klimatycznych z Afryki oraz Bliskiego i dalszego Wschodu.

Damian Kowal, „Ćwirowidło”. Warstwy, 380 stron, w księgarniach od maja 2023Damian Kowal, „Ćwirowidło”. Warstwy, 380 stron, w księgarniach od maja 2023Przez taki świat przemieszczamy się razem z Daktarym, byłym pracownikiem Muzeum Wody (aluzja do jej zaprzeszłości). Nie ma co ukrywać, fabuła „Ćwirowidła” to nachalne puszczanie oka w grze pt. „wiecie, globalne ocieplenie”. Dostajemy więc falę upałów, szalejące pod jej wpływem pożary lasów, reglamentację wody, wreszcie zmianę klimatu tak drastyczną, że pociągającą za sobą adekwatną transformację fauny (sępy na Śląsku). A to tylko przykłady z pierwszych stron książki. Kowal jedynie rzutuje w przyszłość znane nam już dzisiaj potencjalne składowe katastrofy klimatycznej, dorabiając pretekstową fabułę do publicystycznych rozpoznań. W efekcie „Ćwirowidło” przemienia się w karykaturalne bingo z elementami katastrofy klimatycznej.

Osią jest tu nagrywany przez Daktarego podcast, zbierający rejestracje ptasich odgłosów. Otacza go grupa znajomych, zelektryzowana wieściami o obecności w mieście rzekomo wymarłych już wróbli. W ogóle sprekaryzowani bohaterowie, choć borykają się z podstawowymi zagrożeniami bytowymi, jakimś cudem osiągają stan wrzącej ekstazy, kiedy napotykają ptaki, od których zaroiło się w mieście. Przekonywanie, że w nieodległej przyszłości podstawowych bodźców będzie nam dostarczać amatorska ornitologia, wydaje się jednak dość optymistyczne. Oczywiście, ja też bym chciał, żeby antropocen nie zniszczył bioróżnorodności, a odgłosy ptaków nie stały się niebawem pieśnią przeszłości, ale czynienie z tego pomysłu podstawowej osi fabularnej i natrętne przypominanie o wadze problemu sprawia, że osuwa się on w karykaturę. A sposoby przekonywania nas o euforiach, jakie temu towarzyszą, przypominają wciskanie towaru, co do którego jakości mamy wątpliwość: „Kolejne zdjęcie przedstawiało fulmara. […] O ty, sztos! Gdzie ci się udało coś takiego uchwycić”; „Chcesz pyszną plotkę? – Zależy jaką. – Jak to jaką, najpyszniejszą! Wąż twierdzi, że słyszał wróbla. Daktarego zmroziło”. Szeleści to wszystko niemożebnie papierem.

Na tym jednak nie koniec. Nieustannie próbując przekonać nas o dziarskości języka, Kowal nieporadnie finguje jego swobodę, spychając go ku rewirom, które mieszczą się w pojemnej kategorii z etykietką cringe: „o ty w mordę, żuraw”. „Ćwirowidło” naszpikowane jest więc defaultowymi zwrotami ze słownika „normalsów”, których (skoro już się po nie sięga) używać warto z, nieobecnym tutaj, ironicznym cudzysłowem („jaszka”). Te zaś rejestry zostają przemieszane z karykaturami językowej „fajności”: „o cie kruca”, „o cie baton”. Najbardziej irytującym kuriozum jest jednak witający nas już w pierwszym zdaniu apostrof „borze” (tak, w tym memicznym zapisie). Częstotliwość, z jaką „mój borze” pojawia się w książce (chyba też jako odniesienie do boru, zasadne wśród opiewaczy flory i fauny), zdecydowanie wykracza poza moje zdolności obliczeniowe. Kowal nie wprowadza ani milimetra dystansu wobec sztampowych grepsów ze słabego mema, ale puszcza je luzem, dostarczając zapisu sformatowanej i ukliszowionej wyobraźni. „Ćwirowidło” zamienia się więc w naiwny produkcyjniak wymierzony w antropocen, prawie 400-stronicową (!), słuszną ideowo, ale kulejącą fabularnie, płaską językowo, wypełnioną kukiełkowymi postaciami i zbędnymi wątkami narrację.

Nieudana książka Kowala może jednak wydać się interesująca jako symptom. Kiedy, jak wspominałem, katastrofa klimatyczna dołącza do zestawu tematów dyżurnych polskiej prozy, może to przypominać mechaniczne odhaczanie kolejnych pozycji z listy. Tak ujęty problem, nie jako doświadczenie, ale jako pretekst do „pisania na temat”, może generować jednak tylko poczciwe rozprawki. Nie chodzi mi oczywiście o deprecjonowanie kwestii klimatycznej zagłady, przeciwnie, do deprecjacji takiej dochodzi raczej właśnie u Kowala, gdzie zagrożenia płynące z antropocenu pojawiają się jako przetworzony rynkowy produkt, co prowadzi do rozwodnienia przekazów o końcu, ich szkodliwej neutralizacji przez oswojenie, a tym samym do wytracenia siły ich oddziaływania. Analogicznie do innych tego typu przypadków „Ćwirowidło” dowodzi więc mimochodem, że fabularne „co”, dopóki nie przepuści się go przez sprzężone z nim „jak” form językowych, pozostanie paraliteracką wydmuszką.

*

W zupełnie innym rejestrze pracuje książka Ingi Iwasiów. Dekoracji dostarcza jej pustawy nadbałtycki kurort oraz gigantyczny gmach zwany H’oteliskiem, który identyfikować można z istniejącym pobierowskim molochem monopolistów branży hotelarskiej. Odmienny niż u Kowala jest tu jednak przede wszystkim wektor czasowy. Podstawowym czasem gramatycznym jest czas przeszły. W tym sensie nie mamy u Iwasiów do czynienia z typową prozą apokaliptyczną, to nie projekcja przyszłości interesuje autorkę, ale niekończące się rozpamiętywanie i zdawanie raportów z minionego życia, które utknęło w zastoju wygaszającego je lockdownu.

Inga Iwasiów, „Późne życie”. Drzazgi, 296 stron, w księgarniach od maja 2023Inga Iwasiów, „Późne życie”. Drzazgi, 296 stron, w księgarniach od maja 2023Tę schyłkowość i melancholijne poczucie dokonanego sygnalizuje już tytuł. „Późne życie” to być może pierwsza polska proza pandemicznego zatrzymania akcji, książka właściwie preapokaliptyczna: na dotychczasowy świat spadły już wykolejające jego porządek wydarzenia, wszystko jednak zastyga w zawieszeniu, jak gdyby przed jeszcze potężniejszym, ale jedynie przeczuwanym, nie zaś wyobrażanym wybuchem. Iwasiów wrzuca nas więc w monotonię stężałego w bezruchu świata, w środek „uporczywie przedłużającej się sytuacji przejściowej”, która staje się rutyną. To raczej zapis nieokazałego krzątactwa uprawianego pośrodku niespektakularnej anomii, kiedy sygnały końca mieszają się z przekonaniem, że mimo wszystko nic się nie zmieniło.

Pandemia spada na tę rzeczywistość raptownie, nadając zarazem nimbu zamierzchłej pradawności porządkom, które jeszcze wczoraj były oczywiste: „Kiedy to było? Nie tak dawno, lecz w nieskończenie odległej przeszłości”. Myśli się tu ciągle o „ludziach z przeszłości, z życia”, jak gdyby życie właściwe już się wydarzyło. W przyszłość nie ma co się wychylać, skoro tak gwałtownie wszelkie planowanie wzięło w łeb („Na przyszłość. Jeśli będzie przyszłość”). Pandemia zamroziła ludzi w pozycjach, w których akurat ich zastała. Rozkręcające się biznesy, startujące dopiero projekty życiowych zmian – wszystko to zostaje nagle zastopowane. W tych warunkach to przeszłość nabiera gęstości. To ona wywołuje w postaciach jedyne poruszenia: „uwielbiam wspominać pierwsze spotkanie”, „miło wspominam te odległe wydarzenia”, „rozpamiętuję miłe chwile i wspominam”. Efektem jest jednak afektywne wygaszenie tej prozy, której podstawową tonacją, mimo impulsów dawnego witalizmu, staje się doświadczenie apatii.

Do udźwignięcia tej opowieści Iwasiów zaprzęga mozaikową strukturę formalną. Książka jest plątaniną wzajemnie się oświetlających pierwszoosobowych głosów. Niekiedy nim dana postać przemówi we własnym imieniu, przyglądamy się jej okiem innej. Domaga się to ciągłych nawrotów lektury, która staje się próbą składania w całość potrzaskanych fragmentów. W zwyczajowo filtrowanych wyłącznie przez osobę narratora opowieściach o końcu świata taki zabieg formalny warto docenić jako niestandardowy. Problem jednak w tym, że ten wielogłos wydaje się w nieco wysilony sposób sfingowany. Najtrafniej rzecz uchwycił Banksy polskiej krytyki literackiej, bloger nameste: „Wszystkie te głosy autorka utkała z jednego tworzywa. […] Tworzywu temu Iwasiów nadaje kształt składniowy, który muszę przypisać samej autorce (a nie jej postaciom): wszystkie głosy brzmią podobnie, jednolicie, mimo starań, by je zróżnicować. […] Inaczej mówiąc, ta «proza wcieleniowa» (w różne głosy) nie bardzo umie się wcielić”.

W ten sposób rozpuszcza się przede wszystkim deklarowane klasowe czy pokoleniowe zróżnicowanie postaci, ujawniając samą autorkę jako jedyne źródło emisji słów. „Matula nas na wywczas pracowniczy targała” – nie brzmi jak zdanie nastolatka z trzeciej dekady XXI wieku, ale i w PRL-u nastolatek mówiący w ten sposób byłby okazem rzadkim. Autorka z jednej strony sięga po słowa z inteligenckich wyobrażeń o tym, jak mówi lud („mamunia” czy „działeczka”), z drugiej – brnie w przestylizowanie, które całkowicie zatapia wiarygodność tutejszego gadania: „frukta”, „nie lubię tych kwaskowatych przeleżeńców”, „pełły w kurzu” (!). „Późne życie” ostatecznie nie przenosi więc doświadczenia kryzysu na poziom języka, to wciąż utrzymane w formie tradycyjnej realistycznej prozy przedstawienie katastrofy, nie zaś dużo trudniejsze przedstawianie katastrofą. Tego ostatniego można jednak poszukać gdzie indziej.

*

„Mam przeczucie” to już trzecia (!) książka w dorobku 23-letniego Krukowskiego, pierwsza jednak, w której autor wyszedł poza macierzysty obszar weird fiction. Zarazem wyprowadza z niego stylistykę i podstawowe kody przedstawienia. A umieszczone pod tekstem daty nie pozostawiają wątpliwości co do warunków jego powstawania: 2020–2022.

Postapo? Jakie tam postapo. To jesteśmy my, z zaburzeniami rozproszonej, bo przebodźcowanej ekranami uwagi, ze snem zyskiwanym tylko za sprawą odpowiednich pigułek, z galopem inflacji, z rozmowami o ryzyku wojny atomowej, z zamykaniem granic w obliczu epidemii, z całym poznawczym zamętem i poczuciem chronicznego wyczerpania. Krukowski słusznie zauważa, że w dobie postfordowskiej podstawowym terenem drapieżnej eksploatacji stają się nasze, coraz bardziej zrujnowane, zasoby psychiczne. W ten sposób Krukowski wpisuje się w wielką linię pisarzy, od Ballarda do Wallace’a czy Beigbedera, przyglądających się kapitalizmowi jako zjawisku przede wszystkim kognitywno-afektywnemu.

Łukasz Krukowski, „Mam przeczucie”. Cyranka, 166 stron, w księgarniach od kwietnia 2023Łukasz Krukowski, „Mam przeczucie”. Cyranka, 166 stron, w księgarniach od kwietnia 2023Dekoracji dostarcza stechnicyzowana metropolia (można w niej dojrzeć Warszawę), ekspansywnie rozlewająca się i pożerająca przyległe do niej tereny. Krukowski znakomicie wychwytuje przy tym „rozstrój” właściwy naszej epoce „zaburzenia”. Od kiedy innowacja stała się podstawową zasadą rozwoju gospodarczego, za zawrotnym tempem przemian technologicznych nie nadążają inne instytucje życia społecznego. Nieprzystawalność jednych wobec drugich doprowadza z kolei do permanentnego rozchwiania tak jednostek, jak i całych zbiorowości.

Choć Artur, narrator tej historii, „nie miał pojęcia, dokąd to wszystko zmierza”, to zarazem wiedział, że „sprawy miały się nieciekawie”, „z tyłu głowy ciągle ciążyła myśl, że już się wszystko kończy”, a finałem będzie „jakaś ogromna katastrofa”. Kolejne rozdziały książki to zresztą stopniowe przyspieszanie i tak już zawrotnego tempa języka, rozpędzającego się razem z narastającą paranoją narratora. Jego naspidowane wizjami końca gadanie staje się równie zderegulowane jak świat, o którym opowiada. A jest to świat, dla którego wielowymiarowa degradacja nie jest już punktową anomalią, ale samym sposobem funkcjonowania.

Krukowski zapuszcza się przy tym w obszar ignorowany zwykle przez polską literaturę. „Mam przeczucie” zadaje pytanie o technikę, łącząc je z analizą funkcjonowania pieniądza, któremu przygląda się przez pryzmat rynku bitcoinów jako zjawiska, w którym dzisiejszy kapitalizm miałby znajdować swój najbardziej emblematyczny wyraz. Uchwyceniu tej problematyki służy znakomite rozpoznanie wyjściowe: Krukowski dostrzegł podobieństwa między przewidywaniem przyszłości w obliczu schyłku świata a prognozowaniem ruchów na giełdzie kryptowalut. W obydwu przypadkach mnoży się scenariusze nadchodzących zdarzeń, złożone rachuby mogą jednak wziąć w łeb z uwagi na zmieniający wszystko czynnik kapryśnego losu. Apokaliptyczna eschatologia splata się z pozornie tylko odczarowaną przestrzenią operacji finansowych, ujawniając ich ukryty, irracjonalny rdzeń.

Takie nieintuicyjne powiązania układają się tu w całe sztafety. Artur do działalności w krypto, z której jest już tylko krok do projektowania wizji nadchodzącej apokalipsy, płynnie przechodzi z uzależnienia od piłkarskiej bukmacherki. Nie bez powodu. Najbardziej nawet zaawansowane analizy statystyczne, które oplatają dzisiejszą piłkę, a których zadaniem jest wytropienie regularności, pozwalających ustalić prawdopodobieństwo przyszłego rezultatu, okazują się całkowicie bezradne wobec czynnika przypadku (Krukowski robi zresztą aluzję do meczu nieprzypadkowego – pojedynek Atalanty Bergamo z Valencią zadziałał jak „bomba biologiczna”, przyczyniając się do wybuchu covidu w Europie).

W tych warunkach jedynym wyjściem jest zrywający z mocną racjonalnością skok wiary, podyktowany mglistym przeczuciem. To dlatego osoby działające w krypto, które potrafią przewidywać przyszłe wypadki na rynku bitcoina, nazywa się tu „prorokami”. Przypominają oni deszyfratorów nieodgadnionej dla innych i niewidocznej okiem profana kapryśnej boskiej woli. W swoich działaniach muszą jednak bazować wyłącznie na tytułowym przeczuciu, materia, na temat której powstają ich prorockie wykładnie, nie poddaje się w pełni żadnym prawidłowościom i to właśnie ten jej z zasady nieregulowany charakter winduje ją do pozycji Absolutu. Kapitał – jak znakomicie ujmuje to Krukowski wywiadowany przez Konrada Janczurę – zerwał „połączenie ze światem i uzyskał własną spekulacyjną autonomię. […]. Proces ten nie jest zrozumiały ani przewidywalny, więc przypomina bardziej władzę szalonego króla nad poddanymi, czy może nawet władzę szalonego boga”.

Przestrzenią, w której władza tak rozumianego technokapitału ucieleśnia się najwyraźniej, jest architektura korporacyjnych biurowców, „wielkich przeszklonych skurwysynów” zgniatających swoją kubaturą kompulsywnie zadzierającego ku nim głowę bohatera. Krukowski tworzy całe mikropoematy, pełne lęku, ale też urzeczenia owymi „potwornymi betonowymi kolosami”, które przypominają obdarzone własną tożsamością żarłoczne byty ożywione, będące nie jedną z emanacji panującego porządku, ale jego destylatem. Konsekwentnie nazywa się je tu „molochami”, uruchamiając przy tym obydwa sensy tego terminu: to przytłaczające swoim ogromem gmaszydła, a zarazem archaiczne mroczne bóstwa, które domagają się ofiar z ludzi, ujawniając demoniczny wymiar technokapitału. Krukowski może się zarzekać, że pojawiający się w finale, dopiero wznoszony „obiekt eklezjalny” to jedynie niewinna aluzja do warszawskiej Nycz Tower, nie zmienia to faktu, że jedną z podstawowych struktur jego książki tworzą konsekwentne sploty teologii z technologią, a „Mam przeczucie” okazuje się prawdopodobnie najczujniejszą w polskiej prozie refleksją nad kapitalizmem jako religią.

Oto świat, w którym złożoność technologii osiągnęła poziom komplikacji niedający opanować się nawet tym, którzy próbują czerpać z niej zyski. Po przekroczeniu progu zrozumiałości technologia staje się magią, co wprost podkreśla też Krukowski: „Znaleźliśmy się zatem w dziwniejszym świecie, niż mi się wydawało. Znaleźliśmy się w magicznym świecie”. Jak zauważył już Wojciech Gunia, Krukowski fantastycznie uchwytuje więc podstawowy paradoks współczesności: „Rzeczywistość, która została stworzona w oparciu o techniczny, oświeceniowy racjonalizm, poprowadzona konsekwentnie w stronę optymalizacji i jednoczesnej komplikacji procesów, dokonała w akcie swojego rozwoju wykluczenia racjonalizmu z obrębu czynników mogących mieć na nią wpływ i mogących stanowić narzędzie jej rozumienia”.

Współczesne piekło, wytropione już przez Waltera Benjamina, polegałoby więc na posępnej recydywie najbardziej archaicznych form mitycznego myślenia pośrodku gorączkowo rozpędzonej modernizacji. W tym sensie pogoń za technologiczną nowością, zawierająca zresztą swój irracjonalny rdzeń, generuje zarazem religijne poszukiwania jako swoją (pozorną) kontrę. Rozchwianie wywoływane przez technologię pobudza potrzebę znalezienia oparcia w narracji oferującej trwały grunt. Tego paradoksalnie dostarczają apokaliptyczne przekazy religijne, w których niejasność przyszłości zamienia się w pewnik konkretnej i obdarzonej sensem wizji kresu.

Krytyka technologii nie musi więc automatycznie oznaczać jej sensownej rekonfiguracji. Preppers – figura do niedawna w polskiej kulturze w ogóle niewidywana – staje się oto jedną z najmocniej eksploatowanych. U Żarów budujący bunkier – schronienie przed apokalipsą – na pytanie o koniec świata odpowiada: „Będzie, nie będzie. Może być. Budować trzeba, nie?”. Z kolei dla bohaterów Krukowskiego jedyna postawa będąca w zamierzeniu kontrą do panującego porządku to anarchoprymitywizm. Idzie to tak: technika jest odpowiedzialna wyłącznie za degenerację rodzaju ludzkiego, dlatego „należy pozbyć się państwa […] i wrócić do wspólnot zbieracko-łowieckich”, by osiągnąć stan wyobrażonej idylli, „pierwotnej harmonii ludzi i natury”. Piewcą takich naiwnych, manichejskich mrzonek jest Trowski, wykładowca rezygnujący z kariery akademickiej na rzecz podlaskiego odludzia. To jego wykłady (a referuje na nich klasyka technofobii, Johna Zerzana, ale też Mumforda czy Ellula) zasiewają w pogrążającym się w paranoi narratorze ideę izolacji i gromadzenia zapasów na wypadek końca. Nawet jeśli czasem można by odnieść wrażenie, że Krukowski z ujęciami tymi delikatnie flirtuje, to ostatecznie ukazuje je tylko jako kolejną opowieść o degeneracji świata zmierzającego ku zagładzie, wywrotną tak samo jak wiele innych.

*

I to właśnie wydaje mi się kluczowe. Najlepsze dziś książki z omawianego nurtu, czego dowodzą Żarów czy Krukowski, nie są tak naprawdę opowieściami o końcu, ale opowieściami o opowieściach o końcu, problematyzują same narracje o katastrofie, podważają niekiedy ich wartość. Bohaterka „Zaklinania węży w gorące wieczory”, przemierzając topiącą się w skwarze Warszawę, na której przedmieścia spadł samolot, rejestruje głosy ludzi mnożących domysły na temat zajścia: zamach? wybuch gazu? bomba zrzucona na Raszyn? A może wulkan ukryty pod Warszawą? Wszyscy jednak toną w mgle niewiedzy i dezorientacji. W „Mam przeczucie” z kolei perory Trowskiego nawet Arturowi pachną „antytechnicznym pierdoleniem”. Ostatecznie rantów na infernalność metropolii też wysłuchujemy jednak z ust coraz mniej wiarygodnego paranoika: „Wydaje ci się, że wszystko pierdolnie, że jesteś jakimś prorokiem, a mylisz się tak samo jak ludzie, którzy teraz nie mają krypto. Jesteś jak pojebany koleś z filmu o końcu świata, który ma wizje. […] To po prostu jakieś twoje halucynacje. Myślisz, że świat się kończy, i może się kończy, ale przecież nie czeka nas ostateczna zagłada”. Na pytanie o to, czy „wszystko zaraz pierdolnie”, u Krukowskiego wciąż można na Messengerze odpisać „xD”.

„Apokaliptyczny ton” literatury stał się już na tyle wyświechtany, a jego częsty fatalizm, połączony z dość ograniczonym polem możliwych rozwiązań fabularnych, na tyle natrętny, że coraz częściej słychać w odpowiedzi znużone: „OK, doomer” – „Gadu-gadu apodziadu”. Zgadzając się z ryzykiem usztampowienia przedstawień globalnej zagłady, nie odnajduję się jednak w podstawowym założeniu wyrzekań na „doomerstwo”. Miarą jakości literackiej roboty nie może być to, czy wbrew uwiądowi naszej wyobraźni otwiera na pomyślenie alternatyw pomagających zapobiec końcowi. Wyobrażam sobie znakomite książki, które przechodzą obok tego zadania obojętnie. Zresztą nie domagajmy się od literatury rozwiązania za nas spraw, których nie potrafimy rozwiązać poza jej obszarem. Literatura w swoich najlepszych realizacjach robi jednak coś możliwie największego. Wciąż opowiada nam o tym, w jaki sposób opowiadamy sobie o końcu, pozwala uważniej i czujniej przyjrzeć się historiom, za których pomocą orientujemy się wobec tego, co nadchodzi. A w tym sensie pozwala też przywracać jakąkolwiek zdolność rozumienia pośrodku poznawczego chaosu. Może nie mamy więc gotowych rozwiązań zapobiegających katastrofie, mamy jednak prozę. Póki, cóż, wciąż żyjemy.

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.