Jedna ze wszystkich
Wiktoria Amelina, fot. strona internetowa poetki

22 minuty czytania

/ Obyczaje

Jedna ze wszystkich

Ivanna Skyba-Yakubova

1 lipca przestało bić serce ukraińskiej pisarki i dokumentatorki zbrodni wojennych Wiktorii Ameliny. Zabiła ją rosyjska rakieta w Kramatorsku. Była jedną z wielu osób, które chciały zmieniać świat na lepsze, ale straciły życie

Jeszcze 6 minut czytania


Alarm przeciwlotniczy w całym kraju

Tak jakby na rozstrzelanie prowadzili
Wszystkich
A celują tylko w jednego
Przeważnie w tego, zaraz z brzegu
Dziś nie w ciebie, spocznij

Wiktoria Amelina

1 lipca przestało bić serce ukraińskiej pisarki i dokumentatorki rosyjskich zbrodni wojennych Wiktorii Ameliny: zabiła ją rosyjska rakieta w Kramatorsku, która zabrała życie dwunastu osobom (wśród nich trójce dzieci), a raniła jeszcze sześćdziesiąt. Tego samego dnia, ale trochę dalej, już pod Bachmutem, ranna została poetka Liza Żarikowa, która służy w ZSU jako ratowniczka medyczna.

Wika zmarła w dzień urodzin ukraińskiego pisarza Wołodymyra Wakułenki-K – zakatowanego przez Rosjan w zeszłym roku, jeszcze na początku inwazji; to właśnie ona zeszłej jesieni wykopała z ziemi dziennik Wołodymyra, napisany podczas okupacji. Ten dziennik, wraz z jego wierszami, właśnie ukazał się jako osobna książka – prezentowano ją na Książkowym Arsenale 22 czerwca w Kijowie. Jedna z tych książek, których chciałoby się, żeby nie było. Niedługo po Arsenale Wika miała jechać na rezydencję literacką do Paryża. Nie chciała opuszczać Ukrainy na długo, ale zamierzała napisać tam książkę o rosyjskich zbrodniach wojennych, świadectwach zebranych przez nią i kolegów z organizacji broniącej praw człowieka Truth Hounds. To jedna z tych ważnych książek, które pozostaną nienapisane.

Zaraz po Arsenale Wika pojechała „jeszcze tylko raz” do Kramatorska wraz z grupą kolumbijskich dziennikarzy. Wika zostawiła dziesięcioletniego syna. Wołodymyr Wakułenko – czternastoletniego, ze spektrum autyzmu.

Po drodze Wika, jak zwykle, zajechała do Charkowa, który bardzo lubiła i w którym zeszłego czerwca pisała inną książkę na charkowskiej rezydencji literackiej „Słowo” – w tym samym budynku „Słowo”, którego 80% mieszkańców, ukraińskich pisarzy i poetów, zostało zakatowanych przez radziecki reżim w latach 30.

„Musisz napisać o tym łańcuchu poetów, którzy umierają jeden po drugim”, mówi redaktorka, a ja czuję całkowicie fizyczny strach: kto następny? Pętla nie tylko się zaciska – my już stoimy w kole, wsłuchując się w wyliczankę śmierci. Dosłownie w chwili, kiedy piszę ten tekst, moja przyjaciółka, wydawczyni Mariana Sawka (która wydała swego czasu powieść „Dom dla Doma” Wiktorii Ameliny), pisze do mnie: „Właśnie dostałam informację, że zginął jeszcze jeden mój autor, Andrij Hudyma. Na Arsenale omawialiśmy ilustracje do jego nowej książki”. Nie znałam go, ale również jest jednym z nas.

Drogi polski czytelniku. Strasznie chcę znaleźć słowa, żebyś mógł poczuć, jak to wszystko jest ze sobą splecione. Jak mówił jeden z moich kolegów, autorzy tekstów dokumentalnych mają rozkosz opowiadania najbardziej nieprawdopodobnych historii – tych, za które autorów literatury pięknej by wyśmiano, bo „tak się nie dzieje”. Im głębiej żyję w wojnie, tym bardziej myślę, że scenarzysta tej historii ma wykrzywione poczucie humoru: zbyt wiele symboli i wzajemnych powiązań wydaje się wymysłem. Jednak takie jest teraz nasze życie. Świat śledzi je jak jakiś zachwycający film, a nas boli kolektywne ciało.

W zasadzie wszystko, co najważniejsze, zostało już powiedziane na początku tego tekstu. Rosjanie znowu mierzą nie tylko w nasze miasta – mierzą w naszą kulturę, w naszą jaźń. Ale pozwól, że opowiem ci trochę więcej o tych „nas”.

22–25 czerwca 2023 roku. W kraju, który prowadzi wojnę obronną, w mieście Kijowie, które jest brutalnie atakowane rakietami i dronami kilka razy w tygodniu (czasami co noc), odbywa się ogromny i niesamowicie ważny dla naszego kulturalnego i społecznego rozwoju festiwal: XI Międzynarodowy Książkowy Arsenał. Jak co roku, z wyjątkiem lata 2022 roku, pierwszego lata pełnowymiarowej inwazji Rosji na Ukrainę. Wszystko prawie jak zawsze: nowe książki, dogłębne dyskusje, wspaniały program dla dzieci, muzyka, która stanowi oprawę dla literatury. Prawie jak zawsze.

Tyle że w każdej rozmowie wybrzmiewa słowo „śmierć”, opisy większości paneli dyskusyjnych zawierają słowo „wojna”, przestrzeń dla książek została zmniejszona trzykrotnie – w celu szybkiej ewakuacji w razie niebezpieczeństwa, a w oczach dyrektorki i koordynatorki festiwalu stale migocze strach i napięcie: odpowiedzialność za bezpieczeństwo tysięcy ludzi, którego w warunkach wojny nikt nie może zagwarantować. 28 tysięcy ludzi odwiedziło wydarzenia Książkowego Arsenału w ciągu tych czterech dni.

Dla nas, ludzi ze środowiska kulturalnego, tegoroczny festiwal – to nie kupowanie książek, ale objęcia. Bez końca się obejmujemy, napawamy sobą wzajemnie i jak oszalali fotografujemy się ze sobą. „Jak przed końcem świata” – myślę. „Oh, wait!” – myślę dalej. I to paskudne pytanie: kto? Kto następny spośród nas pozostanie tylko na zdjęciu?

Ostatnia dyskusja to „Literatura. Jak zamienić doświadczenie w pamięć”. Słucham i chcę, żeby trwała i trwała, nie tylko dlatego, że omawiane są rzeczy dla nas ważne (jak to, co napisane teraz, pomoże komuś pojutrze – w innej wojnie, na innym końcu świata, bo wbrew wszystkim naiwnym prognozom historia jeszcze się nie skończyła). Nie tylko dlatego, że chcę słuchać moich mądrych kolegów, ale też dlatego, że dopóki trwa rozmowa – żaden z nich nie musi wracać na front. Mówcie, myślę, mówcie, proszę.

Na wielu panelach publiczność płacze w głos. Nie mogę powstrzymać się od łez na rozmowie z kobietami, które przeszły przez rosyjską niewolę. A na prezentacji książki Wołodymyra Wakułenki „Ja peretworiujus” („Przemieniam się”) bardzo chcę płakać, ale zamieram w bezruchu.

O historii Wołodymyra, zakatowanego przez Rosjan i pochowanego w zbiorowej mogile w lesie pod Iziumem, sama też robiłam reportaż pół roku temu. Ale uwierzyć w to, że nie mówimy o faktach historycznych, ale o jednym z nas, mimo to nie mogę.

Historia tego pisarza to osobna bolesna opowieść.

Wołodymyr Wakułenko-K razem z czternastoletnim synem w spektrum autyzmu mieszkał we wsi Kapitoliwka niedaleko Iziumu. Dodana przez niego do nazwiska litera „K” pochodzi właśnie od „Kapitoliwki”. Wołodymyr był z tych, których patriotyzm ma bardzo narodowy i bardzo lokalny wymiar – dbania o swoje.

Zawzięty i bezkompromisowy, jeszcze w trakcie Majdanu doznał urazu czaszki, dlatego nie poszedł służyć, ale zaczął aktywnie zajmować się wolontariatem. Każdego dnia chodził dziesiątki kilometrów z domu do punktów kontrolnych, przynosząc wojskowym to, czego potrzebowali i co można było jakoś dostać. Zbierał pieniądze, jak większość z nas, przez platformy społecznościowe, dopóki była sieć. Zawsze razem z nim – jego syn Witalik, który nie mógł zostać bez ojca.

Wołodymyr Wakułenka Przemieniam się, wyd. Vivat 2023Wołodymyr Wakułenko, „Ja peretworiujus” („Przemieniam się”). Vivat, w ukraińskich księgarniach od czerwca 2023„W kilka dni po tym samoloty wroga bombami kasetowymi i próżniowymi bombardowały moje rodzinne miasto i co charakterystyczne, właśnie dzielnice mieszkaniowe. Niedaleko naszej wsi, cztery budynki, jakby ich nigdy nie było – tylko wielka wyrwa i cegła rozbita w drobne kamienie. Droga usiana odłamkami bomb, oberwane druty, kupa różnego żelastwa. Na początku ulicy została samotna ściana, a na końcu wyrwy przebita rura wodociągowa, z której sączyła się, jak krew z przeciętej żyły dzielnicy mieszkaniowej, strużka wody” – zapisał w dzienniku Wołodymyr w jeden z tych marcowych dni.

22 marca 2022 roku na podwórze do ojca Wołodymyra przyszła grupa okupantów. Zapytali: „Gdzie jest ten wasz nacjonalista?”, zabrali „do kontroli” telefony, dokumenty i ukraińskie książki. Następnego dnia Wakułenkę zabrali razem z synem. Wypuścili wieczorem, obiecali, że nazajutrz oddadzą dokumenty. Zamiast tego przyszli znowu i zabrali pisarza już ostatecznie. Przeczuwając koniec, Wakułenko zakopał w sadzie pod wiśnią swój dziennik. Dziwna dla współczesnej ukraińskiej literatury metafora: w sadzie, pod wiśnią.

Matka szukała swojego syna wiele miesięcy. W okupacyjnych „administracjach” a to kłamali, że nie mają informacji, a to mówili: „Nie bójcie się, wypuścimy, nie jesteśmy nazistami”. Później, jesienią, świat dowiedział się, że w Iziumie znajdowało się dwanaście rosyjskich katowni. Że w masowych grobach w iziumskim lesie (który przedtem znany był ze wspaniałych grzybów i służył jako strefa rekreacji) leży czterysta czterdzieści siedem ciał ludzi, wśród nich pięcioro dzieci. Większość zginęła w wyniku przemocy, trzydzieści ciał miało widoczne ślady tortur (zgodnie z danymi prokuratury).

W maju 2022 roku Rosjanie roznieśli w Kapitoliwce skwer, którym opiekował się pisarz, a już rok później Wika Amelina sadziła z rodzicami Wakułenki aksamitki na odnowionym przez rodzinę i przyjaciół skwerku. Wtedy Wika przywiozła rodzicom nagrodę dla Wołodymyra, Prix Voltaire Special Award od Międzynarodowego Związku Wydawców: „Za nadzwyczajną odwagę w walce o wolność wyrażania siebie i wolność druku”.

Wraz z rodziną pisarza szukało PEN Ukraine i Truth Hounds. Aż do samego wyzwolenia Iziumszczyzny, we wrześniu 2022 roku, Włodymyra nie było z rodziną w Kapitoliwce. „I my, i obrońcy praw człowieka mogliśmy tylko opowiadać o sprawie Wołodymyra na międzynarodowych platformach, ale żadnej możliwości sprawdzenia faktów i zebrania dowodów nie było” – powie później Tetiana Teren, wykonawcza dyrektorka PEN Ukraine.

Wiktoria Amelina przyłączyła się do poszukiwań Wakułenki po wyzwoleniu, kiedy razem z Truth Hounds przyjechała na Iziumszczyznę dokumentować zbrodnie wojenne. Potem napisze mi komentarz do artykułu: „Nie byliśmy z Wołodią bliskimi znajomymi, inaczej nie odważyłabym się zbierać świadectw jego porwania. I kiedy znalazłam się w pokoju Wołodii w domu jego ojca, na chwilę zapomniałam, że jestem dokumentatorką zbrodni wojennych: oglądając dyplomy i książki Wołodii, których okupanci nie zabrali, oglądając z jego ojcem album ze starymi zdjęciami. Wtedy tato przypomniał sobie o zakopanym w sadzie dzienniku”.

Ojciec kopał i nie mógł znaleźć. Starszy już mężczyzna był na skraju rozpaczy, dlatego Wika po prostu wzięła od niego łopatę i kopała dalej. I wykopała.

Cieniutkie zawiniątko, wilgotne od ziemi, pisarka przekazała do Charkowskiego Muzeum Literackiego: tego, które opiekuje się rezydencją „Słowo”. Tego, które w ciągu pierwszego roku inwazji było jedyną z trzech instytucji, które utrzymywały zamarłe na początku inwazji życie kulturalne Charkowa (dwa pozostałe to centrum sztuki współczesnej Jermiłow Centrum i Teatr Lalek).

„Papier był wilgotny – pół roku w ziemi. Do końca misji suszyłam ten dziennik, kładłam osobno od innych rzeczy: czułam wielką odpowiedzialność” – opowiadała Wika. Zapamiętajcie, proszę, to słowo: „odpowiedzialność”. Jeszcze do niego wrócimy.

A niedługo – też w ziemi – znaleziono Wołodię. Księga wpisów iziumskiej służby cmentarnej, do której dostęp obrońcy praw człowieka otrzymali po wyzwoleniu, zawiadamiała, że ciało Wołodymyra Wakułenki znajduje się w mogile nr 319. Potem było długie oczekiwanie na ekspertyzy DNA i nadzieja matki, że DNA nie będzie się zgadzać z żadnym z ciał w pochówku, czyli będzie szansa, że Wołodia jest gdzieś żywy, gdzieś w rosyjskich katowniach. Nie było cudu.

W ciele Wołodymyra były dwie kule z pistoletu Makarowa.

Wołodię pochowano w Charkowie. Jedną z ulic wyzwolonego Iziumu nazwano na jego cześć.

Wydawnictwo Vivat wydało książkę „Ja peretworiujusia”, gdzie pod jedną okładką połączono dziennik Wakułenki i jego wiersze, w tym dla dzieci, z jego „Tatusiowej księgi”.

Jedną z osób, które wypuszczają książkę Wakułenki do życia na Książkowym Arsenale, jest Wika Amelina. W swojej przedmowie Wika pisze „spełnia się mój najgorszy koszmar: jestem w środku nowego Rozstrzelanego Odrodzenia”. Metafora „rozstrzelane odrodzenie”, która stała się częścią ukraińskiego kanonu literaturoznawczego, należy, swoją drogą, do polskiego publicysty Jerzego Giedroycia.

Rozstrzelanym, Czerwonym Odrodzeniem albo Ukraińskim Renesansem nazywa się okres, czy raczej całe pokolenie, w ukraińskiej kulturze lat 20. i 30. Świat po pierwszej wojnie światowej, rewolucji, zmianach krajobrazów społecznych i aktywnej industrializacji już nie był taki jak wcześniej. Śmiali młodzi ludzie szukali nowych sposobów opowiadania o tym nowym świecie – tak samo jak nowego języka szukali polscy formiści. Ich wszystkich – literatów, artystów, kompozytorów, reżyserów – napędzała wiara w możliwość zbudowania nowego sprawiedliwego świata, opartego na zasadach wolności i godności. I było jeszcze coś, fundamentalnie ważnego: poszukiwanie nowych wyznaczników własnej ukraińskiej tożsamości. Kultura, którą tworzyli ukraińscy artyści i artystki lat 20. i 30., była głęboko europejska w formach i narracjach i jednocześnie, jak każda dorosła kultura, szukała współczesnych przejawów swoich narodowych korzeni. Artyści byli wybitni i wytrwali. A potem prawie wszystkich pochłonął stalinowski moloch.

Sto lat później my również szukamy sposobów mówienia o świecie, który już nigdy nie będzie taki jak wcześniej, szukamy swoich wyznaczników tożsamości, a najlepszych z nas niszczy rosyjska wojna.

O tym, że Wiki już raczej nie uratują, dowiedziałam się, kiedy wybierałam się na koncert zespołu Pyrih i Batih – projektu do tekstów ukraińskich poetów zabitych przez Rosję w XX wieku: Swidzińskiego, Włyźka, Płużnyka… Złoszczę się na kolejny nadmierny symbolizm. Na koncert nie idę.

Zamiast tego wspominam jedną z pierwszych imprez w nowej rezydencji „Słowa”, jeszcze w 2020 roku. Kiedy przestrzeń mieszkania wypełniali ukraińscy pisarze i pisarki, dało się fizycznie poczuć, że ci, po których kiedyś przyjeżdżały czarne stalinowskie furgonetki, to tacy „my”. Wydawało nam się wtedy, że mamy więcej szczęścia. Wydawało się. Tym razem Rosjanie przyjechali nie furgonetkami, a czołgami.

Kiedy piszę, ściana nowin przynosi cytat Wołodymyra Wakułenki o tym, czego chciałby dokonać w ukraińskiej literaturze. „Kontrliteracki wybuch. Ukraińska książka ma się stać światowym bestsellerem, a świat ma nas odkryć i wiedzieć, że poza Tarasem Szewczenką współcześni autorzy też piszą. I właśnie «nieodkryci», jeszcze nieznani geniusze napiszą takie bestsellery”.

Wiktoria Amelina, fot. strona internetowa poetkiWiktoria Amelina, fot. strona internetowa poetki

Nie lubię frazy „giną najlepsi”. Giną bardzo różni ludzie i logiki w tym śmiertelnym pokłosiu nie ma. Problem w tym, że najlepsi – giną. Giną ci, którzy mieli zmieniać ten świat i mieli do tego i chęci, i umiejętności. Tak samo jak 2 listopada 1937 roku na uroczysku Sandarmoch (gdzie rozstrzelano 1111 ukraińskich działaczy kultury i nauki) zginął od rosyjskiej kuli reżyser Łeś Kurbas – nie zwykły reżyser, a reformator, człowiek, który zmieniał sposób społecznego współistnienia przez teatr jako wielkie laboratorium społeczne. Tak samo jak w czerwcu 2022 roku na Iziumszczyźnie zginął młody i odważny aktywista Rewolucji Godności i różnych innych społecznych przemian po niej, Roman Ratuszny (syn pisarki Switłany Powalajewej). Również reformator, który pozostawił nam w testamencie „Nigdy się niczego nie bójcie”. Tu i dalej nie ma bezpośrednich paraleli. Scenariusz nie jest aż tak banalny. To różni ludzie, w różnych historycznych sytuacjach. Jednak mają ze sobą coś wspólnego – chcieli zmieniać świat na lepsze i zabiła ich Rosja.

Jest jeszcze jedna wspólna cecha: odpowiedzialność.

13 maja 1933 roku Mykoła Chwylowyj, jeden z najważniejszych ukraińskich pisarzy wszech czasów, wypuszcza kulę w skroń w tym samym budynku „Słowo”. Robi to po podróży po charkowskich wsiach, które wymarły w Wielkim Głodzie urządzonym przez radziecki reżim: reżim, w który ukraińscy awangardziści początkowo wierzyli, bo widzieli w nim możliwość budowy sprawiedliwego świata. Chwylowyj robi to po zaaresztowaniu najbliższego mu w poglądach Mychajła Jałowego, prezesa współtworzonej przez Chwylowyjego grupy artystycznej WAPLITE (Wolna Akademia Proletariackiej Literatury). Chwylowyj strzela sobie w głowę, bo czuje odpowiedzialność. Własną osobistą odpowiedzialność – za reżim, w który wierzył, za kolegów, których wiódł za sobą.

Odpowiedzialność popycha dzisiejszych ukraińskich poetów i poetki, artystów i artystki, działaczy kulturalnych i działaczki tam, gdzie, zdawałoby się, nie ma miejsca dla twórców – na front. Wydawczyni Mariana Sawka wylicza mi tylko jej autorów, którzy poszli służyć: Dmytro Łazutkin, Iłariun Pawluk, Artur Droń, Bohdan Kołomijczuk, Pawło Myhal, Andrij Hudyma (zginął), Petro Jacenko, Ołeksandr Osadko (zginął), Serhij Hrydin, Andrij Humeniuk. To lista tylko jednego wydawnictwa.

Na froncie zginęli już poeci Hlib Babicz, Ihor Mysiak, Danyło Podybajło, kulturolog Jewhen Hulewycz, dziennikarz naukowy Jewhen Osijewski, a jeśli wygooglujecie „zginął historyk” albo „zginął muzyk”, to też wiele zrozumiecie na temat tej wojny: lista imion okaże się długa. Jest jednak duża różnica między dzisiejszą sytuacją a Rozstrzelanym Odrodzeniem: wielu obecnych poetów jest uzbrojonych, dobrze wyszkolonych i może już stawić opór.

Ci, którzy nie mogą służyć, co tydzień wyprawiają się na Donbas, wożąc pomoc. O śmierci Wiki Ameliny jako jednemu z pierwszych piszę wspólnemu przyjacielowi Olehowi Kadanowi – poecie o niesamowitej energii. Oleh dostaje tę wiadomość za kółkiem: jedzie z okolic Bachmutu.

Nasi najlepsi oddają swoje siły, przeciwstawiając się wojnie. Kupują sprzęt dla wojskowych, wywożą ludzi i zwierzęta z niebezpiecznych terenów. Zbierają świadectwa o zbrodniach wojennych, biorą na siebie cały ogrom cudzego bólu. A jeszcze – rozwijają kulturę w okolicznościach, które rzekomo nie dają do tego przestrzeni.

Wiktoria Amelina, lwowianka z rosyjskojęzycznego środowiska, jeździła do Donbasu jak nawiedzona. Z Truth Hounds, z objazdami ukraińskiego PEN Clubu, żeby wspierać lokalne wspólnoty, wypełniać zrujnowane przez Rosjan biblioteki. A jeszcze w 2021 roku zorganizowała literacki festiwal w Nowym Jorku – jest takie miasteczko na Doniecczyźnie. Wtedy na zaproszenie Wiki do malowniczej mieściny przyjechali ci, którzy dziś tworzą ukraińską literaturę: Serhij Żadan, Hałyna Kruk, Ołena Stiażkina, Tamara Horicha-Zernia…

W maju tego roku siedzibę festiwalu w miasteczku Nowy Jork zniszczyła rosyjska FAB 2050. Bomba ważąca 4 tony niemal zmiotła drobniutki dom kultury. „Ale festiwal mimo wszystko będzie” – pisała Wika.

Te festiwale prawie na linii frontu obserwatorom spoza Ukrainy mogą się zdawać dziwne. Zresztą niektórzy z przedstawicieli organizacji międzynarodowych po ataku, który zabrał Wice życie, wynurzyli się z komentarzami, że nie ma co jeść w restauracjach, trzeba siedzieć w schronach. Zapomnieli, że w takich miastach jak Kramatorsk czy Charków, gdzie nadal mieszkam, najpierw spada rakieta, a dopiero potem włącza się alarm przeciwlotniczy. Czas przylotu rakiety do mojego miasta to mniej więcej 43 sekundy. Jednak wiecie – to nasz sposób: trzymać się normalności, żeby przetrwać. W tej wojnie, gdzie celem agresora nie jest po prostu terytorium, a właśnie tryb życia, sposób myślenia, gdzie naszym celem nie jest po prostu przywrócenie swoich granic, a zachowanie naszego istnienia – właśnie w takiej wojnie musimy nie tylko strzelać, ale i rozwijać kulturę.

Jeśli dobrze rozpoznaję to na urywku filmu z pierwszych minut po trafieniu w restaurację Ria w Kramatorsku, to Wika ma tam koszulkę z napisem „Doniecczyzna – wschód ukraińskiego zwycięstwa”. Wika wierzyła w Doniecczyznę, ufała swoim działaniom. Tę wiarę potwierdzałam na Arsenale, publicznie obiecując, że po zwycięstwie pojadę do Donbasu z takimi czy innymi projektami, inaczej wszystko nie nabierze ostatecznego sensu. I teraz ta moja i bez tego szczera obietnica nabiera jeszcze głębszego znaczenia.

Koleżanka Wiki z Truth Hounds siedzi krzesło dalej ode mnie na prezentacji książki Wakułenki. Obejmujemy się, umawiamy, że wreszcie porozmawiamy w Charkowie – nasze kalendarze w tej wojnie ciągle się nie zbiegają. Zamiast tego spotykamy się już na pogrzebie Ameliny. Jak pisała kilka dni temu moja młodsza siostra, po kolejnym pogrzebie znajomego wojskowego: „Błogosławieni ci, co płaczą, bo będą się radować. Nie jest nam pisane być błogosławionymi, bo nie jest nam pisane płakać. Nie nadążamy spotykać się z przyjaciółmi, a potem – bach! – i wszyscy mają czas, żeby przyjść na spotkanie, to ostatnie. Ostatnia prawda, spotkanie z zamkniętą trumną”.

Kiedy redaguję ten tekst, siedząc w ulubionej kawiarni, która w pierwszych miesiącach wojny była ważnym ośrodkiem przetrwania i nadal jest przestrzenią spotkań środowiska kulturalnego w Charkowie, podchodzi do mnie przyjaciółka, której męża – artystę i muzyka – pochowaliśmy w kwietniu. Wspominam z nią ten dzień, kiedy słuchała występu grupy, w której kiedyś grał jej Anton. Zdawało się, że wszystko jest tak jak wcześniej. Oto my w naszych pięknych sukienkach, jakby nie było wojny. Oto muzycy śpiewają swoje chuligańskie piosenki o Czornobaiwce i rakiecie bledine. Wszystko jak wcześniej. Tylko chłopców jest o dwóch mniej. Minus dwa jednej wiosny.

Pożegnanie z Wiką Ameliną – jakby ten sam Książkowy Arsenał, tylko w jakimś krzywym zwierciadle. W wielu oczach czytam pytanie: kto następny? Myślę: jak rozerwać ten „łańcuch poetów, którzy muszą umierać jeden po drugim”? Jak nie zrywać wzajemnych relacji i wzajemnej odpowiedzialności? Jak to zrobić, żebyśmy byli ostatnim pokoleniem, w którym poeci i poetki muszą umierać, broniąc wolności?

Przetłumaczyła Joanna Majewska-Grabowska