W żaden sposób nie umiem wyłączyć tego dźwięku w głowie. Tak naprawdę wcale go nie słyszę i boję się rzeczywiście go sobie wyobrazić, a mimo to wciąż mnie prześladuje.
5 października 2023 roku po południu rosyjska rakieta Iskander uderzyła w kawiarnię w małej wsi Hroza na wschód od Charkowa. Od wybuchu zginęło równocześnie 59 osób. Było wśród nich sześcioletnie dziecko. Jedenaścioro dzieci we wsi straciło rodziców.
Przed pełnowymiarową rosyjską inwazją w Hrozie mieszkało 330 osób. Czyli od tej rakiety zginął co szósty mieszkaniec. Ale lokalne media piszą, że po wyzwoleniu wsi spod rosyjskiej okupacji było w niej tylko 100 osób. A więc jedna rosyjska rakieta zabiła naraz połowę wsi.
Dźwięk w mojej głowie, którego tak naprawdę nie ma, to niecichnący płacz ocalałej połowy. Myślę tak: jeśli są w stanie opłakiwać swoich zmarłych, ten lament osieroconej wioski powinien na zawsze zastąpić wszystkie rosyjskie opery na wszystkich scenach świata. Jeśli zaś zastygli w milczeniu – niech Bóg da im możliwość krzyku.
Historia z Hrozy należy do tych, które w powieści wyglądałyby na czystą fikcję, przesadzoną i udziwnioną. Rzecz w tym, że te około 70 osób, które znajdowały się w kawiarni, zgromadziło się tam na stypę: żegnano wojskowego po przeniesieniu zwłok na rodzinną ziemię. Poległ jeszcze na początku inwazji, ale wieś była pod okupacją i dopiero teraz udało się go pochować w domu. „Dziecko do domu wiozą”: tak mówi się w niektórych ukraińskich wsiach i małych miasteczkach, kiedy przyjeżdża samochód z trumną poległej żołnierki czy poległego żołnierza. Cała wieś wychodzi wtedy na drogę i klęka. Wśród zabitych podczas stypy są żona, syn i synowa tego żołnierza, którego żegnała wieś. Rodziny, która zebrała się, by opłakiwać ojca, już nie ma. Syn zresztą też był żołnierzem.
Pewien mężczyzna przybiegł z sąsiedniej wsi i stał długo, kiedy pod gruzami szukano jego brata, mamy i bratowej. Wieczorem odnaleziono brata. Ile było takich rodzin, zabitych jednym uderzeniem rosyjskiej rakiety, jeszcze nie wiemy.
Na ziemi leżą ułożone przez kogoś w kręgu dziesiątki telefonów, poplamionych krwią i przysypanych pyłem. Kilka z nich uparcie dzwoni. Ktoś nieustannie usiłuje się dodzwonić.
Od dawna nie reaguję na tragedie, bo stały się zwykłym tłem codzienności, ale tym razem słyszę dźwięk lamentu połowy wioski i chciałabym zatkać uszy od wewnątrz głowy. Za dwa dni w mojej rodzinie też będzie żałobne spotkanie – rocznica śmierci taty. Nie, nie obawiam się, że podczas naszego spotkania wydarzy się coś takiego, po prostu nie mogę przestać myśleć o tym, jak ludzie gromadzą się w chwili ogromnej delikatności i szczerości, przy wspólnym stole, aby uczcić pamięć – i giną. Na stole w Hrozie był zapewne barszcz, pyriżky – drożdżowe bułeczki z nadzieniem, i koływo – rytualna kasza, prastara ukraińska tradycja.
Mój tata nie zginął na służbie – był starszym, poważnie schorowanym człowiekiem. Jakiś tydzień po pogrzebie mama szła przez ich dzielnicę i płakała. Spotkali ją młodzi żołnierze: „Matko, kto, syn?”. „Oj, nie, mąż, chłopcy”. „Gdzie służył?” „Oj, nigdzie, dzieci, siedemdziesiąt lat już miał”. „Siedemdziesiąt? Matko, śmieszna jesteś, czego płaczesz!” Nie, śmierć osób starszych nie straciła znaczenia, ale chyba brakuje nam sił na żałobę po tych, których nie zabrała wojna, tylko odeszli, bo skończył się ich czas. Minął rok od śmierci taty, a ja płakałam po nim może raz. I jeszcze raz – po babci, która odeszła dwa tygodnie przed inwazją. Tak jakby śmierć „z powodów naturalnych” albo w wyniku choroby nie była już warta czasu straconego na rozpacz. Chociaż to moi krewni i chciałabym mieć siłę, żeby ich opłakać.
Nawet się cieszę, że nie zadzwonię dziś do taty. On też pochodził z małej wioski, nie wytrzymałby tego nieszczęścia i jego łzy aż nazbyt boleśnie dołączyłyby do lamentującego chóru połowy Hrozy.
Długo nie mogliśmy pojechać na cmentarz do taty i babci. Znajomi chłopcy z miejscowego batalionu mówili, że niektóre fragmenty naszego stepu zostały zaminowane, kiedy nasiliło się natarcie na południu. A chłopcy ze służb ratowniczych mówili, że po ostrzałach rozminowywano tylko główne drogi, więc jeżdżenie po gruntowych nie jest zalecane. Mama płakała, a ja bałam się jechać po niepewnej stepowej dróżce samochodem pełnym członków rodziny.
Teraz w naszej wsi wszystko już w porządku. Tylko ciało chłopca, z którym jako piętnastolatka spędziłam wieczór wypełniony pierwszą czułością, przez ponad rok nie mogło wrócić do rodziny. Nie wieźli dziecka do domu. Ciotka Nataszka, jego matka, pachniała ciepłym krowim mlekiem i rozpaczą. Niedawno wreszcie go pochowali – i jej rozpacz straciła tak ostry zapach. U nas wszystko w porządku. Moja siostra cioteczna poszła raz w krzaczki, przykucnęła, usłyszała świst, podniosła głowę – rakieta nisko leci. Ale i tak się wysikała. Jej mąż znowu jest w wojsku, tak samo jak w 2015 ona została z dwojgiem dzieci i 80 arami ziemi, której nie może sama obrobić. Mój brat cioteczny pełzał po zaminowanych polach – może słyszeliście o wyzwoleniu wsi Robotyne na Zaporożu, mówi się o tym jako o jednej z najskuteczniejszych ukraińskich operacji wojennych na południu. Z bratem wszystko w porządku, tylko kontuzja, w głowie mu szumi, ale to nic takiego. A Sawa, syn kolejnego brata mojego taty, rok temu zginął na Doniecczyźnie. Sawa jest pochowany na innym cmentarzu niż mój i jego ojciec, wśród żołnierzy, tam mu pewnie lepiej. O śmierci wuja dowiedziałam się przy ekshumacji jednego z żołnierzy, którego pochowano na cmentarzu w Charkowie bez trumny, razem z jego żoną długo szukałyśmy tabliczki nagrobnej wśród 1220 innych, tak samo bez szacunku pochowanych na początku inwazji: cywilów i wojskowych, zabitych w wyniku wojny albo zmarłych z innych powodów, samotnych i mających rodziny.
Czy mieszkańcy Hrozy zdołają zasnąć tej nocy, kiedy to piszę?
Na zdjęciach, które wypełniły media i portale społecznościowe po tragedii w Hrozie – większość bez rozmazującego filtra i ostrzeżeń o treści – widać porozrzucane ludzkie ciała na wciąż niepożółkłej trawie. Najwięcej ciał leżało w miejscu, w którym był stół dla gości. Taki długi wiejski drewniany stół.
Pamiętam inny stół w ogrodzie, w wiosce Mała Rohań, jednej z pierwszych wyzwolonych od Rosjan wiosną 2022 roku. W maju przyjechaliśmy tam z kolegami dziennikarzami na przeniesienie zwłok na cmentarz: 25-letni mężczyzna zginął koło domu podczas ostrzału. Rodzina pochowała go w sadzie, na własnym podwórzu, może 10 metrów od długiego drewnianego stołu pod jabłonią. Kiedy z ziemi wydobywano tanią trumnę, obciągniętą czerwonym materiałem, jabłoń obficie kwitła, a jeszcze obficiej kwitły irysy – był przecież maj. I pędy winorośli miały wyrazisty, jeszcze nieprzytłumiony letnimi upałami kolor. A twarz chłopca w trumnie była biała jak kreda. Często potem widziałam ten kalejdoskop barw, przymykałam oczy, a pod powiekami – czerwona trumna, zielona winorośl.
Babcia tamtego chłopaka siedziała cichutko na ławce, była już bardzo wiekowa, cicho mówiła, czy to do nas, czy to do siebie, opowiadała, że kiedyś pracowała jako dojarka. I zdawało mi się, że też pachniała ciepłym mlekiem i rozpaczą, jak ciotka Nataszka z mojej wsi.
O 20.28 poszukiwania w Hrozie zostały zakończone. Naczelnik obwodowej administracji wojskowej powiedział w relacji na żywo, że według niepotwierdzonych danych w kawiarni była jeszcze rodzina z dwuletnim dzieckiem.
Jutro w Hrozie wykopią pół setki grobów.
Następnego dnia w mediach pojawił się film, na którym mieszkańcy wsi wycinają chaszcze pod nowy, nie do zniesienia wielki, sektor cmentarza. „Będę tu chować córkę, zięcia, kumów i resztę rodziny” – mówi starszy mężczyzna z Hrozy, Walera. Modli się, żeby jego żona wytrzymała to nieszczęście – bo sam nie da sobie rady z trójką wnuków, które w tej samej chwili zostały sierotami. Sam Walera nie poszedł na tę stypę tylko dlatego, że miał zmianę w pracy.
Kilka dni przed tragedią rozmawiamy z moim dobrym znajomym o tym, z jaką niepewnością przyglądamy się wszystkim wypracowanym na świecie praktykom upamiętnień, nie wiedząc, jak użyć ich w realnym życiu. Jak przechować dla przyszłości pamięć tragedii takich wiosek jak Kamianka czy Bohorodyczne koło Iziumu, gdzie latem 2022 roku nie ocalała ani jedna chata. A tego lata powoli powracają tam ludzie, którzy chcą spędzić życie na swojej ziemi. Jak mamy znaleźć sposób, by objąć tych mieszkańców Hrozy, którzy pozostali przy życiu?
Od dawna nie okazuję na zewnątrz reakcji na tragedie, nie piszę o nich w sieciach społecznościowych. O Hrozie napisałam trzy posty, jakbym bała się zostać z tym sam na sam. I jeszcze jakbym potrzebowała wybaczenia. Rzecz w tym, że informację o Hrozie przeczytałam, odbierając z poczty kupione w online’owym sklepie z używanymi ciuchami różowe futro i bomberkę z cekinami. Co, nie spodziewaliście się w tym tekście niczego aż tak absurdalnego?
A w zeszłą sobotę w Kijowie byłam w teatrze: Teatr Dramaturgów wystawił swoją wersję „Zielonych korytarzy” Natalki Worożbyt, jednej z najlepszych ukraińskiej dramaturżek. To historia o ukraińskich kobietach, które wojna zmusza do wyjazdu z kraju. W reżyserskiej wizji Oleksego Hladushevskiego te kobiety są ubrane jak najwytworniej, wręcz kiczowato: sztuczne brylanty, brokaty i aksamity, leopardzie cętki i niebotyczne obcasy. Polscy pogranicznicy z anielskimi skrzydłami na przejściu granicznym leją im szampana do wysokich kieliszków, a kiedy kobiety słuchają wiadomości z domu i zdają się uciekać przed pogonią, oplątują je długie sznury kryształowych korali, niczym nieznośne sieci, które one usiłują rozerwać. A jeszcze są w tym przedstawieniu wampiry i śmierć w kokoszniku, tradycyjnym rosyjskim kobiecym przybraniu głowy. I wszystko to jest tak niedorzeczne, że wydaje się właśnie jedynym sensownym obrazem, bo w żaden logiczny sposób tej historii nie da się już opowiedzieć. No i ja też stoję z tym bezsensownym krótkim futerkiem z różowego misia i błyszczącą bomberką w rękach.
Już w drugim tygodniu po powrocie do Charkowa, wiosną 2022, przestałam chodzić w dekoracjach katastrofy – w wojennych strojach, wygodnych, nierzucających się w oczy. Kiedyś muszę napisać, jak pierwszej wiosny po inwazji u mnie i moich koleżanek pojawiły się pierwsze w życiu czerwone szminki i koronkowa bielizna. I jeszcze: im głębiej w wojnę, tym silniej coś we mnie domaga się karnawałowego lśnienia, wizualnego krzyku, i ja sama jestem już jak tamte bohaterki dramatu – o pół kroku od diademu ze sztucznymi brylantami. Tylko w drugiej ręce trzymam telefon, a w nim pasek wiadomości burzy ciepły jesienny dzień. To, co czuję, to nawet nie jest poczucie winy ocaleńca, to nie wstyd za różowe futerko i próbę świętowania życia – tego wstydu już od dawna nie ma w nas, ludziach, którzy przeżyli prawie dwa lata w nieustannie ostrzeliwanym mieście. To raczej próba zrozumienia, jak w jednym i tym samym wszechświecie mogą istnieć równocześnie – to przeklęte futerko i 59 żyć, przerwanych w jednej chwili.
Staram się pracować także dla pewnego europejskiego projektu (tam będzie czas i na futerko, i na cekiny), czytam wiersze polskiej poetki, której wcześniej nie znałam. Dobra, silna kobieca poezja, dojmująco rozpisany ból rozłąki, niemożność odsunięcia kosmyka włosów z ukochanego czoła. Gdybym czytała to dwa lata temu, tak głęboko, tak niepowstrzymanie zanurzyłabym się we współczuciu. Ale teraz jest mi strasznie zimno i próbuję sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni w moich własnych tekstach tragedia miłosna wybrzmiała właśnie tak, sama przez się, nieobudowana dźwiękiem nalotów rakietowych, które rozrywają uporządkowany rytm wersu.
Rano, w rocznicę śmierci taty, mam nadzieję znaleźć przestrzeń dla własnej żałoby. O siódmej rano w Charkowie rozlegają się dwa wybuchy. W wiadomościach czytam, że spod gruzów budynku, kilka kilometrów ode mnie, wyciągnięto ciało dziesięcioletniego chłopca.
Przeł. Katarzyna Kotyńska
Opublikowano z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Dział ukraiński powstaje także dzięki dofinansowaniu Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego i Austriackiego Forum Kultury.