Lornety flankują talerze
Eugenia Loli / CC BY-NC 2.0

13 minut czytania

/ Literatura

Lornety flankują talerze

Piotr Sadzik

W „Nieobecności” Krzysztofa Chronowskiego spiętrzone wyszlifowanie języka sprawia, że jego sztuczność rozpęka się, skuteczniej niż weryzm dobierając się do doświadczeń i uruchamiając migawki pamięci

Jeszcze 3 minuty czytania

Relacja z lektury „Nieobecności”, debiutanckiej książki Krzysztofa Chronowskiego, musi być w jakiejś mierze raportem z bezradności. Wolałbym, żeby zamiast asekuranckiego alibi dało się w tym stwierdzeniu wysłyszeć komplement. Adorno zauważył raz przytomnie, że rozwiązać zagadkę to tyle, co podać powód jej nierozwiązywalności. Wydaje mi się, że do podjęcia takiego właśnie zadania zachęca też książka Chronowskiego.

„Nieobecność” to zbiór 90 fragmentów, zwykle mikropróz (choć zdarzy się też wypis haseł z graffiti), pozbawionych dostrzegalnej na pierwszy rzut oka tzw. fabularnej ciągłości, dezorientujących czasowymi i przestrzennymi przeskokami, a wreszcie nieułatwiających identyfikacji postaci. Dopiero powracanie pojedynczych wyrazów, które zasupłują wydarzenia, czy pojawianie się wątków, co do których mamy mgliste przeczucie, że są odłupanymi fragmentami innych, już przez nas widzianych, każe sądzić, że mamy tu do czynienia z rozsypanką ułomków, które zachęcają, by składać je do kupy. Najprecyzyjniej zasadę kompozycyjną książki uchwycił sam autor, mówiąc o strukturze „Nieobecności” jako o czymś „na kształt rozbitego wazonu”, gdzie „minirozdziały pretendują do miana pokruszonych skorupek. Ale czy wszystkie one okazują się rzeczywiście z tego wazonu? Czy da się coś skleić z agregatu braków?”.

Takie pytania wiszą cały czas nad lekturą „Nieobecności”. Wybrakowanie cechuje narrację, ale określa też wszystkie postaci, klecące swoje wiecznie niepełne tożsamości ze z trudem łączących się odłamków. Jeśli teksty zajmują się zwykle wytwarzaniem efektów własnej spójności, Chronowski wydaje się raczej zainteresowany podtrzymaniem rozbicia. W takim układzie zmianie ulega też zwyczajowa pozycja czytelników. Nie podążają tu za wyłożoną przed nimi fabułą, ale zajmują się odszyfrowywaniem potencjalnych powiązań między wątkami i postaciami. Lektura nie posuwa się już dziarsko do przodu, ale wymaga pauz zatrzymujących nas na czytanym akurat zdaniu, nawrotów do zdań już przeczytanych, a wreszcie bezustannej pracy pamięci rekonstruującej to, co potrzaskane.

Krzysztof Chronowski, „Nieobecność”. Biuro Literackie, 124 strony, w księgarniach od września 2021Krzysztof Chronowski, „Nieobecność”. Biuro Literackie, 124 strony, w księgarniach od września 2021

O tym, w jaki sposób Chronowski każe nam się mierzyć z niekompletnością, a przy okazji pozbawia narrację jej zwyczajowych bezpieczników, przekonuje to, co przydarza się tu zaimkom. Te niepozorne elementy wypowiedzi, które służą zwykle stabilizacji jej sensów, tu z kolei pełnią funkcję głównych generatorów czytelniczej dezorientacji. Chronowski, komplikując za ich pomocą identyfikację postaci, uzyskuje efekt komunikacyjnego szumu. „Kto mówi?” – jest pytaniem, na które trzeba sobie podczas tej lektury ciągle niepewnie odpowiadać.

Kiedy już zaczniemy się w rozsypance tej jako tako orientować, okaże się, że materiałem, jaki podlega tu sukcesywnemu rozbijaniu, są, mówiąc topornawo, historie rodzinne i transmitowane międzypokoleniowo dziedzictwo. Z kilku zmieniających się planów przestrzennych wydaje się wybijać rodzinne miasto autora, Wrocław, który wywołuje echa polskiego powojennego osadnictwa na tzw. ziemiach odzyskanych. Sklejanie skorup składających się na kolejne postaci domaga się też rekonstrukcji równie potrzaskanego, nielinearnego porządku czasowego. Jego zasadniczy zasięg obejmuje czas od powojnia do mniej więcej dzisiaj, z krótkimi wypadami w okres wcześniejszy. Chronowski unika jednak dat, podaje – jak sam mówi – „pewne charakterystyczne punkty orientacyjne – koordynaty pozwalające organizować opowieść w czytelniku”. To one umożliwiają prowizoryczne datowanie tej historii: radzieckie gaziki bezpieki, top popularności Mary Quant, sędzia Falcone, afera Clinton-Lewinsky, Andrzej Gołota uciekający z ringu, Jerzy Dudek w objęciach piłkarzy Liverpoolu, YouTube i Borat. Historie, w których porządkowaniu pomagają te „koordynaty”, można ułożyć na kilka równoprawnych sposobów, różniących się poziomem trudności trasy lektury. Chronowski mówi tu o „uliczkach premiowanych”: „trochę jak w grze, możesz grać w trybie easy, medium lub hard”. Zamiast prostować czyjekolwiek ścieżki – byłoby to odebraniem przyjemności (i niezbędnego mozołu) lektury – powiem może lepiej, jak wygląda ich poplątanie.

Fabuła jako układ rozrzuconych puzzli, które trzeba układać na własną rękę – powinowactwa narzucają się same. „Nieobecność” jest pewnie najkonsekwentniejszą próbą napisania polskiej powieści „perekowskiej” (choć sam autor jako głównego inspiratora wskaże Gao Xingjiana, którego patronat sygnalizuje już motto). Do fascynacji Perekiem, ale też Raymondem Queneau i pracami z kręgu OuLiPo przyznaje się zresztą sam Chronowski. Wyznam, że nie jestem najwdzięczniejszym adresem, pod który można się wybrać, by usłyszeć nadmierny entuzjazm dla niektórych aspektów OuLiPo. Kombinatoryka wydawała mi się zawsze nieco podejrzana w mnisim przywiązaniu autora do narzuconej reguły i w swojej szaradziarskiej sprawności preparowania zmyślnego mechanizmu. Do tego nimb wyrafinowanego eksperymentu, który może daje frajdę, ale zwykle zakrywa jednak banał. Dlatego najbardziej uwodzi mnie tak naprawdę myśl, że połupanego wazonu Chronowskiego nie da się skleić. W „Nieobecności” precyzja organizacji tekstu wydaje się jednocześnie otwierać go na błąd, niedopasowanie fragmentów, których nie daje złożyć się do kupy. To nie tekst swoją złośliwą organizacją wyniośle ukrywa jakiś istniejący pod nim sekret, który można by pewnego dnia wyjawić, ale sam jest tym sekretem.

Okiem puszczanym w stronę Pereca wydaje się już sam tytuł – nietrudno wysłyszeć w nim echo innej książki, która swój szkielet oparła na braku: „Disparition” („Zniknięcie”). Układanie kawałków pociętej całości to z kolei czynność, której nie tylko chętnie podejmują się bohaterowie Pereca („Życie. Instrukcja obsługi”), ale która stanowi też opis jego własnej metody pracy. Co krok napotykamy tu wreszcie enumeracje – w i tak już zastygłe mikroscenki, jakimi są poszczególne rozdziały, Chronowski wmontowuje te klasyczne figury narracyjnego zastoju, będące przy okazji najbardziej emblematycznym trybem retorycznym książek Pereca, składających się nierzadko z list tworzących rodzaj precyzyjnego inwentarza jakiejś przestrzeni. Oprócz rozdziału stanowiącego wyłącznie obszerną listę tytułów książek, który Chronowski rzuca recenzentom jako zmyłkę albo tratwę ratunkową (obok „Życia. Instrukcji obsługi” jest tu Perekowski „Człowiek, który śpi”), pojawiają się też bardziej rozbudowane spisy przedmiotów: „Obrazek z przesypującym się krajobrazem, pęcherze powietrza trzymają go w ryzach, zasklepiają w pejzaż przymusowy. Po obu stronach biurka dwa lustra wyjęte z trem, odbicia podążają za wzrokiem, wietrzeją z byle powodu. Przy listwie podłogowej: nocnik, maszynka spirytusowa, śmierdząca niedokręceniem butelka jagodzianki na kościach”. W ten sposób poszczególne rozdziały (jeśli to słowo ma tu w ogóle jakiekolwiek zastosowanie) zamieniają się w Perekowskie gabinety kolekcjonera, tekstowe kunstkamery, gdzie język mierzy się z nagromadzeniem przedmiotów.

Sprawna imitacja Pereca czyniłaby z „Nieobecności” najwyżej popisowo wykonane, choć dość jałowe ćwiczenie stylistyczne. Jeśli jednak ostatecznie propozycja Chronowskiego dysponuje niesprowadzalną do takiego etykietowania nadwyżką, to zawiera się ona w języku. Rzadko w polskiej prozie spotyka się książki napisane przy tak wyostrzonej świadomości tego, że to przy jego użyciu robi się literaturę.

Widać to właśnie wtedy, gdy Chronowski mierzy się z uchwyceniem zalegających w powieściowym świecie przedmiotów. I oczywiście znowu: już samo wejście na to pole może wydać się wikłaniem w dawno przebrzmiałe zapasy Pereca z nouveau roman. Chodzi jednak o coś więcej. To „nowa powieść” z kawalkad opisów obiektów uczyniła swój znak rozpoznawczy. Jeśli jej podstawowym obiektem zainteresowania była teoria przedmiotu, zasadniczym zaś elementem jej techniki – opis, wówczas miraż obiektywizacji, któremu korne pokłony składał Robbe-Grillet, musiał, za cenę uprzezroczystnienia języka, wieść do próby uchwycenia rzekomej konkretności rzeczy, świata, który „nie jest ani znaczący, ani absurdalny. Po prostu jest”. Jak krzywe zwierciadło złośliwie wykoślawiające to sławne stwierdzenie autoraŻaluzji” czytam więc autokomentarz Chronowskiego: „Język, gdy już wytraca swój deskryptywny impet, zaczyna łatać dziury, zaczyna wybrzmiewać w tych miejscach, gdzie dotąd panowała cisza. A czy mówi prawdę? Po prostu mówi”. U Chronowskiego to nie rzecz sama „po prostu jest”, spychając słowa do roli znikliwego nośnika opisu, ale język, który chce sensualnie obcować z jej fakturami, uwypukla się i „po prostu mówi”. Eksces języka jest tu tajony, nie wyraża się żadną bombastycznością, trudno wręcz o bardziej sumienną realizację postulatu rzeczowości. A jednak to właśnie rozpędzając rzeczowość do granic wytrzymałości, Chronowski sprawia, że niepostrzeżenie zdobywa się ona na fantastyczną gęstość i zmysłowość języka. Przesadnie wystylizowana elegancja języka podkreśla jego sztuczność przy jednoczesnym zamachu na namacalność rzeczy. Oschłość i surowość stylu tych pociętych zdań – minimalizacja udziału wielokrotnie złożonych, ponadstandardowo często zdarzają się równoważniki – zostaje rozbita przez inkrustacje w postaci błyskotki pojedynczego słowa: „pod sufitem kabel telefoniczny przerywa pajęczyny, klej perli się w świetle stuwatowej żarówki”.

Język u Chronowskiego nie znika więc i nie wyczerpuje się w deskryptywności, swoją nadwyżkę wobec tego zadania wytwarza za sprawą hiperdetaliczności materiałoznawstwa, oszałamiającego opanowania technicznego słownika, który służy tu do wywoływania zmysłowego doświadczania przedmiotów. To świat „szyfonowych kokard”, „iryzowanych pierścionków”, „żakardowych krawatów”, „lureksowych bluzek”, gdzie „wisiorek z kameą wpukla się w dekolt”. Chronowski sięga do rzadko używanych słowników (koła ciężarówek „buksują w miejscu. Pryskają pecynami błota”), niekiedy specjalistycznych idiolektów, osiągając urodę zdania na drodze ich gigantycznego spiętrzenia: „Ostrza seraków przebijają przez sypiący się w dolinę nawis. […] Uprząż wpija się w pachwiny. […] Rzucająca cień turnica grozi szumem”. W mikropoemat zamienia się nawet naszpikowany technikaliami opis pracy portu, gdzie „nitowane dźwigary przerzucały dwupasmowy most, […] kominy elektrociepłowni wydychały kłęby mlecznobiałej pary […] i patrzyliśmy, jak metal trze o metal, jak krzesze iskry, jak pryskają, z sykiem gasną pod podeszwami. Jak wzbija się pył z miału węglowego sypanego do kontenerów przez potężne łyżki”.

Chronowski wydaje się traktować zdania z wyczuleniem na ich brzmienie, co kojarzymy raczej z pracą poetycką. Choć świat jego książki składa się w ogromnej mierze z pieczołowicie uchwytywanych przedmiotów, ta zmysłowa skrupulatność objawia się też wobec cielesności: „W głowie szum jak z konchy, w nosie skorupa stęchlizny, kapeć skleja język z podniebieniem”. Włosy są tu „zeskorupiałe w strąki”, „ciemię lśni jak glazurowane”, „liszaj mości się na plecach”, zaś „w brązowych dorzeczach żył widać odchodzenie”.

To właśnie ten dyskretny nadmiar dynamizuje statykę, jaka cechuje poszczególne stężałe w zastoju mikrorozdziały. Wypełnione zamrożonym czasem i nieruchomością nagromadzonych przedmiotów przypominają ekfrazy martwych natur. Na trop ten naprowadza też okładka – niekonsekwentna „arcimboldeska”. Niekonsekwentna, bo jeśli na obrazach Arcimbolda konfiguracja fragmentów, standardowych gadżetów martwych natur, tych wszystkich warzyw i owoców, układała się w kształt przypominający ludzką twarz, o tyle u Chronowskiego kawałek profilu twarzy wyłania się spośród bukietów. Ludzkie wykluwa się tu z nie-ludzkich przedmiotów, tak jak rodzinne historie wykruszają się z opisów rzeczy, które dostarczają im dekoracji.

„No dobrze” – powie, wyobrażam sobie, ktoś nieprzekonany. „Ale czy to rozkochanie języka we własnym wykwincie nie popycha go ku jakiejś nieznośnej manieryczności?”. Niewykluczone, ale może właśnie w tej manieryczności jest metoda. Niczym w akceleracjonizmie nadmiarowa inwestycja w jakiś proces pozwala osiągnąć jego przeciwieństwo. Mówię jedynie za siebie – czytanie książek to w ogóle beznadziejnie jednostkowa sprawa – ale wyszlifowanie języka sprawia tu, że jego sztuczność rozpęka się, skuteczniej niż weryzm dobierając się do doświadczeń i uruchamiając migawki pamięci. Jeśli jedną ze stawek pisania w ogóle mogłoby być ciągłe wymykanie się zbytnio sformatowanym językom, nie jest mi najgorzej z myślą, że wciąż można z nich wykrzesywać taką gęstość, jaką osiąga Chronowski. Tylko wtedy dałoby się też ujawniać w języku coś, czego dotąd być może o sobie nie wiedział. Nawet jeśli z eksperymentu tego dowiemy się niewiele więcej niż to, że „lornety flankują talerze”.

Literacki Sopot


Cykl tekstów poświęconych debiutom literackim powstaje we współpracy z Goyki 3 Art Inkubatorem, organizatorem festiwalu Literacki Sopot. Dziesiąta edycja odbędzie się w dniach 19-22 sierpnia 2021 roku, a motywem przewodnim będzie literatura włoska.

 

 

 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).