Jeśli poszukiwanie nowych języków przysparza w krytycznoliterackich rankingach dodatkowych punktów, Maciej Płaza swoje pisanie oparł na otwartej rezygnacji z tego bonusu. Jednocześnie to właśnie problem języka wyjaskrawia jako zasadniczy dla zrozumienia swojego pisarskiego projektu. W debiutanckim „Skoruniu” rzucał się w żywioł dawnego wiejskiego gadania, znajdując w nim zmysłowy i tętniący życiem idiom, znany choćby z Nowaka, Pilota czy Myśliwskiego, a wymierający pod naporem inwazji ze strony przewidywalnych szablonów rynkowej urawniłowki. W „Robinsonie w Bolechowie” źródła swoich inspiracji sygnalizował już za sprawą tytułu, frazy zaczerpniętej z Schulza, który motywował go do konstruowania kunsztownych zdań służących za nieoczekiwany nośnik opowieści o długim trwaniu feudalizmu na polskiej prowincji. W „Golemie”, najnowszej powieści, wajcha anachronizmu zostaje przesunięta do oporu.
Płaza nie pokusił się o żadne konfrontowanie modernistycznego języka ze współczesnością, które w poprzedniej książce mogło prowadzić do poczucia dysonansu. Zamiast tego uprawia ostentacyjną niedzisiejszość, wrzucając nas do podolskiego sztetla początku XX wieku, o którym zaświadcza słowami pieczołowicie imitującymi język tamtego czasu. Przy okazji poprzedniej książki słusznie zwracano uwagę na analogie między postawą jej bohatera, pasjonata tempery, ostentacyjnie przestarzałej techniki obrazowania, a tym, w jaki sposób z językiem postępuje Płaza. Kopiując klasyczny powieściowy realizm i zderzając go z wysokim modernizmem, reaktywuje historyczne formy literackie, co daje efekt w postaci charakterystycznie pokrytej patyną polszczyzny. Sięga przy tym chętnie do nieodwiedzanych już rewirów słownika, przywracając do życia całe jego połacie, co w „Golemie” przynosi różne „rosochate krzewy”, „kapoty uśmodrzone błotem” czy „ściorane księgi”.
Maciej Płaza, „Golem”. W.A.B., 320 stron, w księgarniach od lutego 2021
Płaza to chyba najbardziej intrygujący praktyk anachronizmu we współczesnej polskiej prozie. I choć nie mam wątpliwości, że analizie logiki pracującej w podszewce tej strategii poświęcone będą całe doktoraty, pokusiłbym się o doraźną tezę. Jakkolwiek nie byłoby przemożne poczucie, że podczas lektury „Golema” oglądamy jedynie sepiowaną pocztówkę z okolic 1910 roku, gest, jaki wykonuje Płaza, nie wyczerpuje się chyba jedynie w pełnych atencji nawiązaniach do jego mistrzów, a tym bardziej nie ma nic wspólnego z epigoństwem. Anachronizm, więcej mający wspólnego z Benjaminem niż Kawalerami Ostrogi, nie służy tu konserwacji dawnego, ale wykorzystuje wtórność jako paliwo do ożywczej interwencji w archiwa historii literatury i reaktywacji uśpionego w niej języka. Komentując „Wzgórze przyśnień” Arthura Machena, które przełożył na polski, Płaza stwierdzał, że wobec poprzedzającej go tradycji walijski twórca zrobił „najlepszą rzecz, jaką może zrobić pisarz: nie oddzielał się od wpływów, które były mu wciąż bliskie, ale zrobił z nich coś oryginalnego”. Przez cienką warstwę uniwersalnej diagnozy wydaje się tu przeświecać kawał adekwatnego autokomentarza. Powtórzenie zawiera zawsze u Płazy walor ożywczej różnicy.
Tak odczytuję gest nadania książce tytułu będącego oczywistym powtórzeniem tytułu powieści Meyrinka, która w jednym z nowych polskich wydań opatrzona jest zresztą posłowiem Płazy. W maliny zostają jednak wpuszczeni ci, którzy oczekiwaliby przypisów do „Golema”, od stu lat stanowiącego klasykę powieści grozy. Płaza raczej przywraca figurę golema jej źródłom, od których Meyrink – na co zwracał już uwagę najwybitniejszy XX-wieczny komentator żydowskiego mistycyzmu, Gershom Scholem – odwrócił się, by pognać ku popularnej w jego czasie dalekowschodniej ezoteryce. Ten powrót do źródeł rozumieć trzeba też w innym sensie.
Postać Golema, utworzonego z gliny sztucznego człowieka, której korzeni szukać należy w starożytnych jeszcze tekstach mistyki żydowskiej, sławę zyskała za sprawą swojego praskiego wariantu, jaki znany był też Meyrinkowi. Legenda o miejscowym rabinie, Jehudzie Löwie ben Becalelu, za pomocą zaklęcia ożywiającego golema, który wypowiedział posłuszeństwo swojemu twórcy, korzenie miała jednak w największym inkubatorze żydowskich herezji – na wschodnich rubieżach dawnej Polski, gdzie wykiełkował również interesujący Płazę chasydyzm. Meyrink, odpowiadający za nadanie motywowi golema popkulturowej rozpoznawalności, mógł zresztą zapoznać się z wydanym w swojskim Piotrkowie sześć lat przed jego książką, a cieszącym się sporą popularnością w ówczesnej Europie zbiorkiem Jehudy Rosenberga. Przetworzenie żydowskiej legendy splata się w nim z czujną rejestracją coraz groźniej niosących się po ówczesnej Europie pomruków antysemityzmu. Obdarzony nadludzką siłą Golem występuje tu bodaj po raz pierwszy w roli obrońcy Żydów, ratującego ich przed przemocą, jaką niosą oskarżenia o mordy rytualne. Idea krwawego odwetu na antysemitach, występująca potem w dziesiątkach przetworzeń, wywędrowała stąd daleko. Jak twierdzi wściekły Hitler z filmu Tarantino, jeden z Bękartów, amerykańskich komandosów żydowskiego pochodzenia, którzy masakrują na tyłach frontu niemieckich żołnierzy, jest podobno golemem.
Użytek z tej wersji legendy robi też Płaza, u którego oskarżenia o mord rytualny i coraz głośniejsze okrzyki pogromowe są stopniowo wybijającymi się na pierwszy plan elementami opowieści. Jednak Płaza ani nie trzyma się niewolniczo jednego tylko wariantu historii o golemie, ani w zasadzie nie ześrodkowuje na nim narracji; próbuje raczej stworzyć możliwie najgęstszy obraz życia codziennego prowincjonalnej żydowskiej społeczności. Powtarzając tytuł wydanej w 1915 roku książki Meyrinka, Płaza nie tyle więc ją naśladuje, ile raczej (w geście Bloomowskiego agonu z potężnym poprzednikiem) nie godzi się na swoje bycie poniewczasie. Precyzyjnie określona za żydowskim kalendarzem data początku akcji powieści, 11 tiszri 5671, odpowiada zresztą jesieni 1910 roku, a więc wypada kilka lat przed wydaniem opowieści o praskim golemie.
Płaza wrzuca nas przy tym w obrócony już w popiół świat chasydzkiego sztetla. Oczywiście tkwi w tym spore ryzyko. Oto znowu lądujemy w przestrzeni, w której środkowoeuropejskich Żydów zamyka popwyobraźnia, a zgodnie z wyświechtanym stereotypem żydowskość występuje w kostiumie sztrajmłów i chałatów, jak gdyby nie istniały dla niej inne scenariusze. Można by je znaleźć chociażby w strategii marańskiej, o której Płaza wspomina jednak tylko w jednym zdaniu, a która za sprawą złożonych, skontaminowanych modeli tożsamości obrodziła też notabene wieloma najświetniejszymi rzeczami, jakie po polsku napisano. Zamiast tego podsuwa się nam materiał, który przewidziałoby się odruchowo jako ten, z którego powinna być skrojona książka o tytule „Golem”. Zawężenie perspektywy do chasydzkich opłotków wydaje się tu jednak mieć swoje cele. Choć osadzona w zbiorowej wyobraźni, przestrzeń sztetla doczekała się w polskiej literaturze niewielkiej liczby przedstawień. Po podobnym geograficznie, ale niekoniecznie kulturowo i historycznie, obszarze poruszały się oczywiście „Księgi Jakubowe”. „Golem” nie ma jednak nic wspólnego z ich językową drętwotą. Mało kto potrafi w polskiej prozie szyć takie zdania jak Płaza. Wyświechtana klisza „wytrawnego stylisty”, jaka nasuwa się zwykle w przypadku tego autora, ukrywa ogromną językową wyobraźnię, wyczulenie na słowo i zdolność przyrządzania wytwornie gęstych fraz, doprawionych często aluzyjnym mrugnięciem oka (czy dziecko parobek, które zniknęło, a potem odnalazło się martwe, nosi imię Boluś dlatego, że podobny los rozpisał Gombrowicz niejakiemu Bolkowi Kalafiorowi?).
Płaza pozwala przy tym przemówić tak rzadko goszczącym w polszczyźnie postaciom jak cadyk cudotwórca czy znikomo doświadczanym przez nią wydarzeniom w rodzaju żydowskich świąt, których cykl decyduje tu o całym rytmie życia społeczności. Rozmach rekonstrukcji robi wrażenie, na temat kabały, żydowskiego folkloru i mistycyzmu Płaza przeczytał po prostu wszystko, co przeczytać trzeba. Teologia żydowska, zwłaszcza w heretyckim wydaniu, prezentowana jest w „Golemie” z największym znawstwem, za sprawą pozbawionych chyba precedensu w polskiej prozie minirozpraw, jakimi są mowy cadyka, ale jej obecność ma dużo dalej idące konsekwencje, strukturyzuje poszczególne elementy fabuły. Dla przykładu powracające uwagi o iskrach, które rozproszyły się po świecie, a których zbieraniem „spomiędzy rozbitych skorup” ma się trudnić mesjasz, są dosłownym powtórzeniem podstawowych figur kabały Izaaka Lurii, z jego wizji stworzenia świata w wyniku rozbicia naczyń przechowujących światło (szewirat ha-kelim). Kiedy z kolei Płaza na dziesiątki sposobów podkreśla kuśtykanie jako wyróżnik Rafaela, głównej postaci książki, tajemniczego przybysza, wraz z którego nadejściem się ona zaczyna, to znowu idzie za tradycją żydowską, gdzie cechę tę przypisuje się mesjaszowi, wywodząc ją choćby z obrazu okulałego w zapasach z aniołem Jakuba. W ten sposób Płaza nawiązuje relacje z nazwiskami największego kalibru. Najbardziej fenomenalne literackie transpozycje wątków luriańskich znajdziemy u Schulza. Charakterystyka Rafaela jako skrzywionego paraliżem, z na poły bezwładną ręką, mówiącego z trudem, kulejącego inwalidy zaskakująco pasowałaby z kolei do znękanego chorobami Leo Lipskiego, twórcy arcydzielnego „Piotrusia”, w którym heretycka tradycja żydowska buduje stelaż opowieści o chromym mesjaszu. Baza merytoryczna tego pisania jest więc zupełnie nienaganna. Niekiedy ta rekonstrukcja detali żydowskiej tradycji może wydać się aż nazbyt sumienna, wywołując wrażenie pewnej artefaktowości, która dusi nieco służebną wobec niej fabułę.
Płaza wybrania się za to niesztampowością, z jaką opracowuje różne elementy żydowskiego doświadczenia. Choć można żałować, że problemu dotyka jedynie naskórkowo, to jednak rozbija monolit żydowskiego życia, jego kształty cechuje tu niespotykana w literackich przedstawieniach różnorodność, zakreślająca linie podziału biegnące niekiedy w poprzek jednej rodziny. Chasydyzm nie jest więc u Płazy wyłączną formą żydowskości, podkreśla się pogardę, jaką okazują mu rabini, wspomina o klątwach rzucanych przez judaistyczny establishment na mistycyzujący ruch uchodzący w ich oczach za heretyków. Jakkolwiek podszyte fascynacją, przedstawienie sztetla nie sprowadza się też do malowniczego landszaftu. Płaza nie oferuje nostalgicznej wycieczki, która rozklekotaną landarą dawnej prozy wiozłaby nas do jakiegoś nieskażonego upływem czasu arkadyjskiego uroczyska, kiczowatej i lekkostrawnej fantazji o tym, co przeminęło. Rewolucja przemysłowa (nieopodal pojawia się też kolej) to jedno z imion naporu nowoczesności, w obliczu której sztetl zamienia się w dokonującą swoich dni anachroniczną dekorację. „To los roślin, tak napisał, roślin więdnących na jałowej ziemi” – charakteryzuje życie „w zabitych deskami rusińskich mieścinach” jeden z wychodźców, którego skusi kariera borysławskich naftowiertów. Przemysł to niejedyna ścieżka asymilacji. Z perspektywy intelektualnego zastoju, jaki cechuje chasydzką społeczność, gdzie wykształcenie polega na klepaniu pobożnych formułek, także uniwersytety jawią się jako atrakcyjne drogi emancypacji, nawet jeśli śmiałkowie zostaną wyklęci jako odstępcy porzucający rolę Żydów. Powracający wnosić będą do społeczności rozsadniki nowych narracji, uniwersalną opowieść o zaniku etnicznych poróżnień, która wymazuje tym samym zasadność żydowskiej odrębności (socjalizm) czy partykularną historię o żydowskiej wyjątkowości, która powinna realizować się na drodze budowy własnego państwa na Bliskim Wschodzie (syjonizm).
Płaza ześrodkowuje zresztą opowieść na postaciach niedopasowanych do wspólnoty, wspomnianym Rafaelu oraz Szirze, córce cadyka, którą duszą miejscowe religijne rygory. On jest wzbudzającym drwiny włóczęgą, ją uważa się za przeklętą z uwagi na gwałtowne zgony jej kolejnych mężów. Rafael jest prawie niemową, Szira postanawia na całe lata zamilknąć. O nim szepcze się jako o mesjaszu, w niej narrator dostrzega wcielenie Szechiny, jak w kabale określa się żeńską emanację zbawiciela. Jego na uboczu społeczności sytuuje inwalidztwo, ona czuje się wyrzucona na margines żydowskiej społeczności jako kobieta. Podział na dwa obiegi językowe, liturgiczny hebrajski i używany w codziennej komunikacji jidysz, pokrywa się tu bowiem z podziałem płciowym. Z tego względu kobietom odmawia się dostępu do tysiącleci żydowskiej tradycji, ucząc je wyłącznie jidysz, określanego zresztą nie przypadkiem jako „mame-łoszn”, język matczyny. To właśnie spojrzenie na społeczność chasydzką z perspektywy kobiecego doświadczenia, przynoszące najintensywniejsze fragmenty książki, pozwala też zaburzać ckliwą mitologię sztetla. Potencjalna mesjaszka, Szira, wypatruje życia poza kuratelą rygorów judaizmu, które widzą w krwi nieczystość, ale też poza kultem jej ofiarniczego przelewu u chrześcijan. Szira (jej imię wywodzi się od „pieśni”, czyniąc z niej emisariuszkę samej literatury) upomina się zamiast tego o tętniącą i pulsującą krew pojedynczego życia, „gorące i wilgotne życie”, które w „Szir ha-Szirim” widzi traktat o miłości kochanków, a nie alegorię relacji z Bogiem.
W tych warunkach adresem nasuwającym się jako pierwszy przy lekturze „Golema” będzie oczywiście Stryjkowski. Sporo elementów powieściowego uniwersum nosi na sobie rodzaj przystawionych przez niego pieczątek, nie wyłączając z tego obecności austerii. Jako się rzekło, powtórzenie zachowuje jednak zawsze u Płazy rys różnicy. Jej wyrazem jest w „Golemie” choćby decyzja o drobnym czasowym i przestrzennym przesunięciu. O ile w „Austerii” Stryjkowski na progu pierwszowojennego kataklizmu stawiał żydowską społeczność z galicyjskich kresów Austro-Węgier, o tyle Płaza przemieszcza akcję o kilka lat wstecz i kilkanaście kilometrów na wschód, przeciągając ją na rosyjską stronę granicy. Dzięki temu zyskuje dostęp do laboratorium antysemickiej przemocy, jakim stawała się carska Rosja początku XX wieku. Wymierzone w Żydów inwektywy, mowa otaczających ich chrześcijan, którą Płaza gdzieniegdzie wszczepia w tekst, powołuje się na wydane kilka lat wcześniej w Petersburgu „Protokoły Mędrców Syjonu”, kanoniczny stek bzdetów o żydowskim spisku. Płaza rejestruje przy tym przetaczające się przez ówczesną Rosję pogromy, wydarzenia absolutnie kluczowe dla środkowo-wschodnioeuropejskiego doświadczenia Żydów na przełomie XIX i XX wieku, niejedyne, po których nic nie pozostało w polskiej świadomości historycznej. Do miejscowych Żydów „zło przychodziło z rozmaitych stron, najczęściej zza węgła”, przez co pamięć historyczną społeczności wypełnia ciągłe pasmo prześladowań. Płaza całkiem sugestywnie odtwarza gęstniejącą wokół sztetla atmosferę: „Nic tam na pozór się nie działo, ale noże czekały”. Najdalej wysuniętym obiektem gojskiej dzielnicy, a zarazem forpocztą przemocy jest zresztą rzeźnia, której pracownicy staną na czele pogromu.
A jednak „Golem” wydaje się najbardziej interesujący nie tyle ze względu na swoją fabułę, ile jako gest wykonywany wobec archiwum literatury. Tu trzeba by zwrócić uwagę na problem, który łatwo przeoczyć. Jest nim status języka polskiego. Sztetlowa społeczność, a Płaza wielokrotnie podkreśla tę dwoistość, posługuje się dwoma językami żydowskimi, polski jest językiem zewnętrza, z którym nieliczni Żydzi miewają sporadyczne tylko kontakty. Próbując pisać ze środka chasydzkiej społeczności, Płaza przyjmuje perspektywę, w której polska kultura majaczy jako niewyraźnie określony przejaw życia gojskiej mniejszości, obcej, ale uprzywilejowanej, zredukowanej jednak tylko do dworu, karczmy i kościoła, nazywanych „polskimi”. Paradoksalnie jedynymi w powieściowym świecie zdaniami wypowiadanymi faktycznie po polsku mogą być pojawiające się czasem antysemickie inwektywy. Jednocześnie wszystko to Płaza robi w niewłasnej dla miejscowych chasydów polszczyźnie. Nie wygłusza jednak ich języka, każe raczej polskiemu doświadczyć jego własnej nieoczywistości.
„Golem” to przykład najgęstszego naszpikowania polszczyzny hebraizmami i jidyszyzmami od czasu Stryjkowskiego. Nie chodzi tylko o słowa raczej rozpoznawalne, „cadyk” czy „tałes”, ale też takie, których w ogromnej większości Płaza nie tłumaczy, zakładając ich znajomość u odbiorców lub objaśniając je w sposób nienachalny. Wrzuca więc czytelnika na karuzelę „besmedryszów”, „tisz”, „drajdli”, z których niekiedy tworzy całozdaniowe zbitki: „szafę z rodałami spowijał parochet”. Czasem z kolei Płaza zaburza ciągłość polskiego tekstu, hebraizując utarte polskie zwroty i wydobywając ich zatarte żydowskie pochodzenie. Konsekwentnie stosuje „Szir ha-Szirim” w miejsce „Pieśni nad Pieśniami”, „Bereszit” zastępuje mu „Księgę Rodzaju”, a „Mojżesz” zyskuje oryginalne brzmienie swojego imienia, „Mosze”. Choć w większości wypadków zabiegi te dotyczą sfery religijnej, to jednak zdarzają się wyjątki, najkonsekwentniejszą nitkę tworzy powracające co jakiś czas „pecełe”, dzięki któremu Płaza unika polskiego, beznadziejnie medycznego „penisa”. Czasem zabiegi służące dezautomatyzacji języka wiodą w drugą stronę, jak wtedy, gdy „Jom Kipur” uzyskuje kształt „Dnia Pojednania”. Wprost ze Stryjkowskiego wywiedziona zostaje spolszczająca kalka, „Królowa Sobota”, która „szabatowi”, po polsku rzeczownikowi rodzaju męskiego, przywraca rodzaj żeński obecny w hebrajskim. Płaza przetyka tekst cytatami ze świętych ksiąg judaizmu, fragmentami modlitw czy pojęć teologicznych, miejscami stylizując język na majestatyczną polszczyznę dawnych tłumaczy Biblii hebrajskiej w rodzaju Izaaka Cylkowa, działającego zresztą w czasie, w którym umieszcza się tu powieściowe wypadki.
Wszystkie te zabiegi pozwalają Płazie wypracować własny wariant tego, co Piotr Paziński, notabene wymieniony w „Golemie” jako jeden z konsultantów, nazwał przy okazji Stryjkowskiego „żydowską polszczyzną”. Polski zostaje ożywczo nasycony językami żydowskimi, które nie pozwalają mu domknąć się w trupiej monotonii jego jednolitości. W ten sposób rozdzielone dotąd języki tworzą przestrzeń zaskakujących splotów, transferów i kontaminacji. Społeczności żyjące w porządku historycznym, ale i fabularnym nie razem, lecz obok siebie, w odseparowanych przestrzeniach, których mikromodelem staje się u Płazy podział na dwie osobne karczmy, oto spotykają się wreszcie w przestrzeni języka.
„Golem” to więc nie tylko rozmowa ze Stryjkowskim, ale też może spekulacja, jak mogłaby wyglądać powieść napisana przez znających również polski żydowskich klasyków: braci Singerów, Szaloma Asza czy Icchoka Pereca. Chyba właśnie w tym kontekście trzeba by rozumieć anachronizm „Golema”. To powtórzenie nie książki Meyrinka, ale nienapisanej polskiej powieści z lat nastych XX wieku. Imitując język ówczesnej prozy, Płaza dokonywałby czegoś w rodzaju retroaktywnej i naprawczej interwencji w archiwa historii literatury. Uzupełniając je o dzieło niebyłe, rozpychałby ówczesną polszczyznę, by wpuścić do niej niewypowiadane w niej doświadczenia, które nie byłyby już, jak u Orzeszkowej, orientalizującymi „okazami architektoniki izraelskiej”, ale uzyskiwałyby wreszcie pełne obywatelstwo w tradycji literackiej, której Płaza jest zarazem spadkobiercą. Jeśli film Tarantino ingeruje w dokonaną już historię, by zaprojektować jej nieziszczone alternatywy, a zarazem podsuwać obrazy, które nie pomieściły się w historii kina, taką samą poprawkę, za sprawą lekcji martwego języka, wydaje się wprowadzać ubocznie bękarcia książka Płazy.
Wieńczące ją zdanie „dajecie sobie radę, Żydzi”, wypowiedziane z podziwem na widok pokotów pokonanych napastników, to migawka niespodziewanej ulgi, ale też punkt gorzkiej ironii. W porządku historycznym za chwilę nadejdą pogromy, a za chwil kilka cały ten świat zostanie zmieciony. Że pogromowi siepacze zostają rozgromieni tylko w wątłym zestawieniu liter, podczas gdy rzeczywistość była zdecydowanie mniej kolorowa? Tradycja żydowska wierzy jednak w sprawczość literowych kombinacji. Według jednej z wersji legendy ożywienie golema miałoby przecież następować za sprawą umieszczenia na jego czole napisu „emet”, „prawda”. Po zmazaniu pierwszej litery stworzenie zamieniałoby się z kolei z powrotem w glinę, „met” oznacza bowiem „śmierć”.
Literatura, której postaci z zasady przypominają powoływane do życia golemy, z łatwością może też naprawiać historię, która potoczyła się innym torem. Płaza mimochodem podpowiada więc remedium. Otworzyć się zawczasu na inne języki, rozpychać zbyt ciasny gorset wszelkich dziedziczonych przez nas form życia, już teraz naprawiać „rzeczy po wieczność niedomyślane”. W przeciwnym razie w roli zdania, pod którego szyldem ułoży się przyszłość, nie wystąpi to krzepiące, z finału książki, ale słowa wspominające pogrom sprzed lat: „Będzie to samo, wydyszała Szira, co było tam, wtedy”.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).