Robert Makłowicz na YouTubie, czyli jak być kochanym

24 minuty czytania

/ Obyczaje

Robert Makłowicz na YouTubie, czyli jak być kochanym

Artur Hellich

Nadal pozostaje jednym z niewielu Polaków lubianych naprawdę powszechnie, bodaj jedynym niebędącym skoczkiem narciarskim

Jeszcze 6 minut czytania

 

„Ale to też jest fenomen zagadkowy, że teraz takiego starego dziada jak ja
tak chętnie oglądają ludzie zupełnie młodzi”.
Robert Makłowicz

Robert Makłowicz był arcypopularną i niemal powszechnie szanowaną postacią internetową na długo przed pandemią. W niemałym stopniu zawdzięczał to internautom, którzy wrzucali na YouTube’a przeróbki jego archiwalnych nagrań telewizyjnych, osiągające czasem ponad milion wyświetleń. Występował też jako bohater past i niezliczonej ilości memów. Grunt pod karierę jego vlogów przygotowały uprzednio założone i rozhulane konta na Facebooku oraz Instagramie. Jednak oficjalna intronizacja króla internetu, wykraczająca zasięgiem daleko poza dotychczasowe środowisko fanatyków Makłowicza (wśród nich byli i tacy, którzy robili sobie tatuaże nawiązujące do jego programów i podsyłali mu zdjęcia), nastąpiła dopiero po założeniu przezeń kanału na YouTubie. Dość powiedzieć, że znany polski youtuber Mietek Mietczyński (800 tysięcy subskrybentów) w jednym ze swoich filmów usmażył tajskie placuszki kukurydziane w podziękowaniu Makłowiczowi za to, że ten pojawił się na YouTubie.

Publicznych wyrazów uznania było oczywiście znacznie więcej. Podkreślano nie tylko słuszność decyzji o przejściu na YouTube’a, lecz także trafny wybór odpowiedniego momentu – podczas pandemii. Krytyk filmowy, Jakub Socha, pisał na przykład: „(…) w izolacji gorączkowo gromadziłem zapasy i pasjami oglądałem filmiki Roberta Makłowicza, który w domowej kuchni nagrywał krótki kurs kulinarny”, a setki, jeśli nie tysiące bliźniaczych wyznań pojawiały się w anonimowych komentarzach na YouTubie. Wynika z tego, że Makłowicz swoją transformacją wstrzelił się w doskonały, pandemiczny moment. Co takiego sprawia, że jego nowe nagrania stały się towarem pożądanym akurat w czasie zarazy?

Zanim postaram się odpowiedzieć na to pytanie, podzielę się pewnym spostrzeżeniem. Otóż kto chciałby lepiej zrozumieć, co miał na myśli kanadyjski teoretyk komunikacji, Marshall McLuhan, formułując znaną maksymę „the medium is the message” [nośnik jest przekazem], powinien niezwłocznie wejść na YouTube’a i porównać starego Makłowicza z nowym. Bo chociaż oficjalny kanał „Robert Makłowicz” powstał niespełna rok temu, archiwalne filmy – te kręcone dla TVP2 – są na YouTubie od dawna. Znaleźliśmy się więc w niezwykle komfortowej sytuacji. Możemy bowiem niemal bez ograniczeń oglądać zarówno Makłowicza telewizyjnego, z bujną jeszcze czupryną, gotującego na rynku w Tallinie, jak i reaktywowanego Makłowicza internetowego. A są to Makłowicze zgoła odmienne, o czym bynajmniej nie przesądza (elegancka) siwizna tego ostatniego.

Dla wielu z nas archiwalne odcinki popularnego programu nie będą nowością. Któż nie pamięta przygód ruchliwego, trochę zabawnego i sympatycznego kucharza o charakterystycznym głosie, które docierały do nas z włączonego przypadkiem (lub lecącego w tle) telewizora w rodzinnym domu? Makłowicz był jednym z kilku rozpoznawalnych telewizyjnych specjalistów w dziedzinie sztuki kulinarnej; wyróżniało go łączenie gotowania z podróżami, a także zamiłowanie do lokalnych historycznych ciekawostek, którymi dzielił się z widzami w każdym odcinku. W przeciwieństwie na przykład do emitowanych na Polsacie w połowie lat 90. „Smakoszy i rozkoszy”, prowadzonych przez byłą miss Polski i eksrzeczniczkę premiera Pawlaka, Ewę Wachowicz, programy kulinarne Makłowicza były żywe, dynamiczne i po prostu interesujące. Nie tylko z uwagi na barwność samego prowadzącego, lecz także radykalne zerwanie z konwencją „gotowania na ekranie”, tzn. w kuchni (notabene pomysł na nowy format zrodził się w głowie żony Makłowicza, Agnieszki, a produkcją zajęła się wspomniana Wachowicz).

Patronite

Toteż u schyłku XX wieku i jeszcze trochę później oglądano te programy nie zawsze dla gotowania, a często jako interesujące opowieści o zagranicy. Makłowicz bez pudła włączył się w raczkujący wówczas trend „podróży kulinarnych”, który równolegle lansowały „lepsze” sieci hipermarketów typu Alma czy Piotr i Paweł, wyodrębniające osobne działy z „kuchnią świata” – i został jego twarzą na Polskę. O tym, jak ważną był postacią, najlepiej świadczą liczby. W latach 90. oglądalność jego programu potrafiła sięgać trzech milionów, potem wprawdzie spadła (wraz z rozszerzeniem oferty telewizyjnej), ale nie zmienia to faktu, że począwszy od 1998 roku, „Makłowicz w podróży” przebywał przez trzydzieści cztery sezony i czterysta osiemdziesiąt dwa odcinki. Ukazało się zatem blisko pół tysiąca dwudziestokilkuminutowych programów, w których jeden i ten sam człowiek – główny aktor własnego przedstawienia – opowiadał, zwiedzał i gotował.

Kto dzisiaj odświeży sobie kilka dostępnych na YouTubie archiwaliów, może się nieźle zdziwić. Nic im nie ujmując, stare Makłowicze wyglądają jak wyprodukowane w poprzedniej epoce, a mają na przykład tylko dziesięć lat. Przede wszystkim uderza schematyzm. Stałym elementem są rozmowy z mieszkańcami odwiedzanych regionów, kiedy to Makłowicz popisuje się nawet nie tyle nawet znajomością obcych języków (angielski, rosyjski, niemiecki, chorwacki…), ile bezpretensjonalnością w ich swobodnym używaniu; inteligencka ogłada zaskakująco dobrze łączy się u niego ze swojską predylekcją do dogadywania się. No i obowiązkowa wizyta w polecanej lokalnej restauracji. Makłowicz rozsiada się, opowiada o każdym daniu, po czym następuje cięcie – a my zostajemy sami z pytaniem, czy on teraz sam to wszystko zje.


Filmy z czasów covidowych zrywają z tą konwencją. Tajskie placuszki Makłowicz smaży wyłącznie we własnej kuchni – całość rozpoczyna od otwarcia puszki z kukurydzą i kończy krótkim komentarzem po spożyciu pierwszego kęsa. Zdyscyplinowaną jedność czasu, miejsca i akcji urozmaicają wyłącznie krótkie zbliżenia na bulgoczący w patelni głęboki olej albo najazdy kamery na wypasioną lodówkę, z której nasz bohater wyjmuje tajskie curry. Ale już w odcinku poświęconym przyrządzaniu potraw wielkanocnych leciwa konwencja „gotowania na ekranie” zostaje obnażona, bo z odcinka nie wyrzucono (oczywiście celowo) żartobliwego – i okraszonego zabawnym wulgaryzmem – pouczenia, które Makłowicz skierował w stronę swojego dźwiękowca. Konsekwentne burzenie czwartej ściany miało zaś miejsce w „Q&A” z listopada 2020 roku. Odpowiadając przez godzinę na pytania, Makłowicz a to siedział u siebie w mieszkaniu, a to gotował wegańskie curry, a my co jakiś czas widzieliśmy, jak po jego krakowskim apartamencie poruszają się filmowcy z kamerami i mikrofonami.

Bardziej fabularne są filmy „dalmackie”, ale i one nie przypominają archiwalnych produkcji z TVP2. Makłowicz, tak jak dawniej, oprowadza nas, ale tym razem po swoich okolicach (w Chorwacji ma dom od ponad dekady). Widzimy, jakiej wielkości jest zlew w jego kuchni, i dowiadujemy się, że sąsiedzi pod jego nieobecność posadzili na jego posesji drzewka oliwne. Podobnie jak nagrania z czasów covidowowych, vlogi z Dalmacji skutecznie budują efekt autentyczności. O ile jednak w tych pierwszych staje się to możliwe dzięki popijaniu piwka do gotowania, luźnej gadce prowadzącego i czasami burzeniu czwartej ściany, o tyle w tych ostatnich zawdzięczamy to swobodnemu (i bardzo udanemu) nawiązaniu do konwencji znanej zwłaszcza z „MTV Cribs”, gdzie celebryci oprowadzają nas po swoich domach.

Piotr Bieniecki / www.fototeo.pl, CC BY-SA 4.0Piotr Bieniecki / www.fototeo.pl, CC BY-SA 4.0

W stosunku do nagrań telewizyjnych zmieniła się jednak nie tylko konwencja. Zmienił się też sam Makłowicz. Przeobraziła się na przykład jego dieta. Uwagę zwraca zwłaszcza gotowanie i spożywanie niebotycznych ilości mięsa. Wprawdzie Makłowicz od niepamiętnych czasów dystansował się od niektórych mięsnych zwyczajów kulinarnych w Polsce – uznawanych za odwieczne, a nierzadko mających rodowód peerelowski, jak choćby kotlet schabowy, będący wieprzową imitacją cielęcego sznycla wiedeńskiego – niemniej w jego wypowiedziach publicznych coraz częściej pojawiają się nowe tony. Na przykład w wywiadzie z grudnia 2019 roku powiedział, że „jednym z zagrożeń, o czym mało kto wie, jest przemysłowa hodowla wołowiny”, w czerwcu 2020 roku przeprowadził na swoim kanale półtoragodzinny i pełen życzliwości wywiad ze znaną promotorką weganizmu, Martą Dymek (blog Jadłonomia), a u progu 2021 roku włączył się do akcji „wegański styczeń”. Owszem, od zawsze wyróżniała go wyostrzona świadomość kulinarno-historyczna, teraz jednak została ona zaprzęgnięta do argumentacji już nie tyle antytradycjonalistycznej i antykomunistycznej (typu: Polacy jedzą karpia w Wigilię, choć tak naprawdę za nim nie przepadają, i myślą, że to zwyczaj arcypolski, a tymczasem wprowadził go rząd Bieruta po drugiej wojnie), ile proekologicznej, antykonsumpcjonistycznej, a nawet z lekka antykapitalistycznej. Nic więc dziwnego, że na YouTubie sporo łapek w górę przyznają mu przedstawiciele najmłodszego pokolenia, którym taka retoryka jest szczególnie bliska. Sam Makłowicz ma tego świadomość, skoro na przykład w „Q&A” z września 2020 roku, polecając wędliny z Baranji jako lokalny specjał, zastrzegał: „jeśli ktoś je mięso” (w starych odcinkach telewizyjnych takie zastrzeżenie byłoby nie do pomyślenia).

Do pewnego stopnia zmienił się także język Makłowicza. Ten z programów telewizyjnych stał się nawet przedmiotem studiów akademickich. Jak dowodzi Barbara Matuszczyk w artykule o autokreacji wizerunku (2017), na wyjątkowy idiolekt Makłowicza składają się m.in. wyszukane epitety, neologizmy oraz skłonność do posługiwania się mową poetycką. To wszystko prawda, choć moim zdaniem tym, co uczyniło Makłowicza niepodrabialną osobowością, były wymyślane na poczekaniu skrzydlate frazy. Do perfekcji doprowadził porównania: „ciasto kruche jak pokój na Bliskim Wschodzie”, „galaretka stoi twardo jak nasi pod Kircholmem”. Jest w tym cały Makłowicz – kulinaria w nierozerwalnym splocie łączą się z historią (przy czym nie zawsze jest to związek przyczynowo-skutkowy).


Niektóre z tych powiedzonek mogą się kojarzyć z dowcipem wujka na weselu („Cebulka rumieni się na patelni jak dziewica przed nocą poślubną”). Kilkanaście lat temu ich obecność w dyskursie publicznym była jeszcze względnie naturalna, ale nie sądzę, że Makłowicz, deklarujący się w ostatnim wywiadzie dla „Wyborczej” jako feminista (a przy okazji także zwolennik legalizacji związków partnerskich i adopcji dzieci przez pary homoseksualne), byłby skłonny posługiwać się nimi również dzisiaj. Owszem, granice tego, co dopuszczalne w debacie publicznej, znacząco się poszerzyły, a w TVP usłyszymy teraz znacznie mniej wyrafinowane porównania. Jednocześnie jednak bardzo wzrosła świadomość językowa Polaków, a debaty dotyczące utrwalania stereotypów płciowych (kulturowych) w języku, języka jako sfery wykluczeń czy przemocy przejawiającej się w mowie codziennej przetaczały się – i nadal się przetaczają – niemal regularnie, każdorazowo wywołując duże emocje. W rezultacie wujkowe żarty, rzucane dziś w sferze publicznej, stały się, w najlepszym razie, oznaką dziaderstwa, a w najgorszym – manifestacją walki z poprawnością polityczną, podejmowaną przez konserwatywnych polityków i publicystów. Makłowicz z całą pewnością o tym wie.

Najlepsze zaś – i zapowiadające Makłowicza internetowego – były porównania autoironiczno-autobiograficzne, wypowiadane pół żartem, pół serio, takie jak słynna już maksyma (umieszczona na stronie głównej sklepu internetowego maklowicz.pl): „W garnku trzeba dobrze zamieszać, tak jak w życiu”. Najnowsze skrzydlate frazy podążają właśnie w tym kierunku, a ponadto wyróżniają się refleksyjną poetyckością. Oprowadzając nas po swoich zakątkach Dalmacji, Makłowicz przypomina momentami religijnego profetę („Drzewa oliwne rosną niemal wszędzie tam, gdzie mogą rosnąć”). O nieturystycznym miejscu widokowym, które wyłania się zza niewielkiego tunelu na górskiej drodze, opowiada, że mając szczęście i patrząc stąd na morze, rozciągające się kilkaset metrów pod wzniesieniem, można dostrzec skaczące delfiny. Jemu zdarzyło się to raz: „Stałem tu i widziałem raj”. To już nie ton przewodnika, który opowiada o tym, co wyczytał z książki historycznej, lecz kogoś, kto dzieli się z nami czymś intymnym, ważnym dla niego osobiście (do tego jeszcze wrócę). A zatem Matuszczyk, analizująca idiolekt Makłowicza, ma rację, że estetyka potrafiła dominować nad informacyjnością już w starych programach telewizyjnych. Tyle że we vlogach mamy do czynienia z ewolucją samej estetyki – z wyczuwalnym odejściem od efektownego absurdu na rzecz czułej liryczności i wyznania.

Jest to pewna nowość także w stosunku do jego twórczości eseistycznej i literackiej. Na jej rodowód dobitnie wskazuje napisany przez Makłowicza wstęp do „Legendy o świętym pijaku i innych opowiadań” jego ulubionego autora, Josepha Rotha (2016). Nie jest to typowe literaturoznawcze zagajenie, a autor nie próbuje udawać kogoś, kim nie jest. Bliżej temu esejowi do spotykanych czasem wstępów czy posłowi tworzonych przez innych pisarzy – przy czym znany telewizyjny kucharz (choć opublikował kilkanaście książek m.in. o regionalnych tradycjach kulinarnych, a także przewodników i poradników kulinarnych) mimo wszystko nie jest tak rozumianym „pisarzem”. Jeśli jednak spojrzeć na ów tekst po prostu jako wypowiedź Makłowicza, dysonans natychmiast zniknie. Bo przecież autor wstępu, w gruncie rzeczy, robi w nim to samo co zawsze, mianowicie interesująco o czymś opowiada (w tym wypadku o klasyce literatury) – wychodząc od barwnej anegdoty, posługując się charakterystycznym cytatem i subtelną aluzją polityczną do współczesności.

Że świadomie naśladuje w tym mistrza Rotha, wiadomo było już wcześniej, z opublikowanego w Czarnym literackiego zbioru autobiograficznych i groteskowo-autoironicznych opowiadań podróżnych „Café Museum” (2010). Nie tylko dlatego, że całość poprzedzono mottem z opowiadania Rotha, a Makłowicz już na wstępie podkreślał swoją wielonarodowość (co skłoniło Stanisława Michalkiewicza do określenia go „skundlonym kucharzem-bezpaństwowcem”):

Właściwie mogę być i Polakiem, i Węgrem, i Chorwatem, i galicyjskim Żydem, i siedmiogrodzkim Sasem albo Szwabem, mogę być Czechem i Rusinem, Bojkiem, Hucułem, Łemkiem też, choć nie znoszę wódki z eterem – mogę być kilkoma z nich naraz, lecz nigdy jednym z osobna. Noszę bowiem w genach wielonarodową spuściznę dawnej Rzeczypospolitej i monarchii habsburskiej.

Inspirowany Rothem jest bowiem także, a może przede wszystkim, sam język tej prozy. Zdumiewające, jak dobrze pasuje do niego charakterystyka twórczości austromodernistów pióra samej autorki tego pojęcia, amerykańskiej krytyczki Marjorie Perloff („Ostrze ironii”, 2016, wyd. pol. 2018). Zwracała ona uwagę na pojawiające się u Rotha czy Karla Krausa przekonanie, że „do argumentacji lepiej nadaje się seria aforyzmów niż linearny dyskurs” (przeł. Maciej Płaza), jak również na tendencję austromodernistów do podważania wartości normatywnych, ich zamiłowanie do paradoksów i sprzeczności, a także ostrą jak brzytwa ironię, która oscyluje nie ku satyrze, lecz absurdowi, wyrasta bowiem ze zwątpienia w możliwość zmiany sytuacji politycznej na lepsze. Autor posłowia do książki Perloff, Adam Lipszyc, dopowiadał (posługując się metaforyką kulinarną), że „przesycony skwierczącą ironią” austromodernizm stroni od etykiet etnicznych i ideologicznych, „karmiąc się co najwyżej ironicznie podciętą nostalgią za wielonarodowym imperium”.

Piszę o tym wszystkim, by scharakteryzować nie samą książkę Makłowicza, lecz jego postawę wobec rzeczywistości i styl mówienia w ogóle. Bo, owszem, „Café Museum” jest niezłym popisem sprawności literackiej, ale przecież Makłowicz pisze tak, jak mówi. Pod innymi względami autor także jest w tej książce sobą. Na „Café Museum” składają się bowiem wesołe opowieści o spontanicznych biesiadach w wiedeńskim klubie nocnym, kąpielach w węgierskich gorących źródłach doprawionych zdrową ilością alkoholu czy przejściach z celnikami na granicach. Cel jest więc taki jak w filmach telewizyjnych: dostarczać rozrywki i pobudzać kubki smakowe.

Również projektowany odbiorca książki Makłowicza jest taki, jak w jego programach na TVP2. W „Café Museum” z wyraźną sympatią opisane zostało rzucanie się w latach 90. za dopiero co otwarte granice i wykupywanie czego się da. Czuć w tym klimat chłopackich wypadów, czemu zresztą towarzyszą liczne żarty alkoholowe. Nic więc dziwnego, że blurba napisał Makłowiczowi Krzysztof Varga – autor przecież nie tylko „Chłopaki nie płaczą”, lecz także „Gulaszu z turula”. Nade wszystko „Café Museum” jest jednak pochwałą pewnego stylu życia, zachęcającego do nieskrępowanego podróżowania, dogadzania sobie i bratania się z innymi, najlepiej przy suto zastawionym stole.


Vlogi z Dalmacji, jak wspominałem, także stanowią promocję określonego modelu życia, ale otwartego również na odbiorcę pozbawionego sentymentu do czasów potransformacyjnych. A przede wszystkim są dostosowane do współczesnej, pandemicznej sytuacji. Kiedy więc całą Polskę zamknięto pod kluczem, Makłowicz podobnie do reszty z nas przesiadywał w swoim mieszkaniu. Kiedy na wakacje nastąpiło poluzowanie obostrzeń i wszyscy próbowali choć na trochę wyskoczyć na urlop, Makłowicz także wyjechał. I, owszem, właśnie na tym polega kręcenie vlogów, tyle że w przeciwieństwie do znakomitej większości nowych koleżanek i kolegów po fachu Makłowicz był dotąd kojarzony jako pan z telewizji. A teraz, nieoczekiwanie, stał się jakby jednym z nas – dotknęły go te same obostrzenia co nas; podobnie jak my nie miał pojęcia, kiedy i w jakim stopniu nastąpi poluzowanie obostrzeń; czy stanie się to raz na zawsze, czy też jedynie na krótką chwilę; no i kiedy mogą pojawić się szczepionki.

Szybko, rzecz jasna, okazywało się, że radził sobie znacznie lepiej od nas. Bo podczas gdy my z niechęcią patrzyliśmy na resztki zamówionej wczoraj pizzy, które należałoby dojeść na śniadanie, Makłowicz z werwą i bez cienia żalu do losu zabierał się za przyrządzanie pomysłowych, a jakże przecież prostych dań, popijając belgijskie ale. A kiedy my kisiliśmy się w naszych przepłacanych kawalerkach, płynnie przełączając się z Gmaila na Netfliksa (i przerzucając się z siedzenia na leżenie), Makłowicz, na jednej ze słonecznych chorwackich wysp pozował z kieliszkiem do kamery. Z sympatycznej i nieco komicznej postaci telewizyjnej przeistoczył się w króla życia. Mogłoby się zdawać, że w kraju, w którym tygodniowy wypad w góry czy na Mazury dla wielu osób był w minione wakacje nieosiągalny (nierzadko z powodu pandemii), ktoś wiodący tak (zdawałoby się) arkadyjski i lekki żywot powinien wzbudzać negatywne emocje. A jednak – Makłowicz nadal pozostaje jednym z niewielu Polaków lubianych naprawdę powszechnie, bodaj jedynym niebędącym skoczkiem narciarskim. Oglądając go, nie odczuwamy zawiści, tylko oddajemy się niewinnym marzeniom (Włodzimierz Szaranowicz być może powiedziałby, że Makłowicz, tak jak niegdyś Adam Małysz, „pozwolił Polakom marzyć”).


Zmierzam rzecz jasna do tego, że akurat pod tym względem Makłowicz wcale nie zmienił się przez lata. Jego stare programy telewizyjne pełniły określone funkcje: chwalić uroki i różnorodność „świata”, wzbudzać aspiracje, a przy okazji rekompensować rozmaite niedostatki dni powszednich. W filmach youtubowych Makłowicz robi to samo, tyle że dostosowując się do nowej rzeczywistości, nowych odbiorców, nowych oczekiwań starych odbiorców i, rzecz jasna, nowego medium. Czasy się po prostu zmieniły – i to dość radykalnie.

Bo u schyłku lat 90. i później, przed erą YouTube’a, jakże przecież odmienne było podejście do turystyki i poznawania Innego (autokrytycznie pisze o tym Olga Tokarczuk, prawie rówieśniczka Makłowicza, w najnowszym tomie esejów). Jedzono więcej mięsa, mniej się nad tym zastanawiając, przejmowano się telewizyjnymi ramówkami i akceptowano specyficzne żarty. Panował bardziej rozpasany stosunek do dóbr i inaczej wyobrażano sobie przyszłość. Archiwalne odcinki „Makłowicza w podróży” precyzyjnie rejestrują miniony stan liberalno-demokratycznego „końca historii”, a niejeden widz (choć nie każdy), który wtedy oglądał je na bieżąco, teraz nie bez zdziwienia zobaczy w nich, jak bardzo się zmienił.

Filmy kręcone w pandemii należą już do innej epoki, przedstawiają bowiem inny model (wciąż jednak późnokapitalistycznej) konsumpcji dóbr, oparty na świadomym żywieniu, racjonalnym zaopatrywaniu się w produkty i podkreślający wartość samoograniczenia. W odcinkach z czasów covidowych Makłowicz pokazuje, że „podróż kulinarna” może się odbywać także we własnej kuchni, a na dowód instruuje, jak wykorzystać puszkę kukurydzy trzymaną gdzieś w głębi szafki. Z kolei w filmach dalmackich promuje styl życia opierający się na dogłębnej znajomości lokalnej historii oraz poszanowaniu lokalnych zwyczajów, preferowaniu konsumpcji typu „mniej, ale lepiej”, trochę też na slow livingu. I dlatego odcinki takie jak „Dalmacja, moje miejsce” mogą przywodzić na myśl wyidealizowane obrazki sielskiego życia „pod słońcem Toskanii” (tyle że w Dalmacji).

Nie oznacza to jednak, że na YouTubie Makłowicz przestał być sobą. Nadal przecież odczuwa głód „świata”, fascynuje się odmiennymi kulturami i planuje podróże do obcych krain. A jednak – akcenty rozkładają się inaczej. Ewolucję tę chyba zauważył Grzegorz Wysocki, skoro w wywiadzie dla „Wyborczej” z grudnia minionego roku kilkukrotnie próbował udowodnić Makłowiczowi, że nowy król internetu jakoś nie bardzo przypomina śmieszkującego liberalnego krytyka kulinarnego z połowy lat 90., którym ten pierwszy niewątpliwie kiedyś był. Autor „Café Museum” nie wypada przekonująco, kiedy próbuje tłumaczyć swoje wypowiedzi sprzed dwudziestu kilku lat, pod którymi nie podpisałby się dzisiaj, ale ma rację, mówiąc, że od tamtej pory radykalnie zmienił się kontekst.

Oczywiście, sama zmiana stylu bycia i promowanego modelu konsumpcji zdałyby się na nic, gdyby Makłowicz nie przeszedł do internetu. Bo żeby w 2020 roku pobudzać aspiracje i marzenia określonej grupy odbiorców w takim samym stopniu, jak udawało się to za rządów Leszka Millera (a nawet bardziej niż wtedy), konieczna była radykalna zmiana sposobu prezentowania treści. Żyjemy wszak nadal w nowoczesności, która uczyniła wartość z autentyczności – Makłowicz „telewizyjny” z niej słynął; od zawsze miał dużą samoświadomość, był pogodzony ze sobą i nie próbował niczego udawać. Wraz z nadejściem ery internetu i wzrostem popularności vlogów pojawiły się media, które znacznie lepiej od telewizji służyły eksponowaniu autentyczności i pożądanej przez widzów prywatności. Gdyby więc Makłowicz został w telewizji, zostałby w tyle. Bardzo trafnie ujęła to autorka komentarza pod jednym z jego filmów internetowych, podkreślając, że dopiero dzięki YouTube’owi przekonaliśmy się, jak interesującym człowiekiem jest Makłowicz, dawniej „odczłowieczany” przez telewizję. W poetyce vloga jego „osobowość” mogła natomiast wyrazić się znacznie lepiej.

W pełni zgadzam się tym spostrzeżeniem. Ale też staram się mieć na uwadze, że jeszcze kilkanaście lat temu telewizja nie była tym, czym jest dzisiaj, i nie miała takiej konkurencji, jaką ma teraz, a sam Makłowicz nie był tym, kim stał się obecnie (on sam jest tego świadomy, skoro w wywiadzie dla „Dzień Dobry TVN”, w listopadzie zeszłego roku, nazwał się „skromnym pasem transmisyjnym, który świat pokazuje”).

Ciesząc się zatem, że Makłowicz przeniósł się do YouTube’a, cieszyliśmy się nie tylko po prostu z tego, że zdecydował się na zmianę konwencji, wywołaną założeniem vloga (wielu próbowało to robić, a efekt bywał często żenujący). Radowaliśmy się zwłaszcza z tego, że Makłowicz istotnie zmienił się wraz ze zmianą czasów, mediów i pokoleń; że udało mu się dostroić do innej niż dotychczas wrażliwości, bliskiej ludziom młodszym od niego o jakieś dwa pokolenia. W przeciwieństwie bowiem do wielu reprezentantów swojej generacji, zwłaszcza jej męskiej części, nie jest i nigdy nie był dziadem.

Za pomoc, uwagi i inspiracje chcę bardzo podziękować Oldze Osińskiej i Łukaszowi Żurkowi.