„Łysienie powstaje często z powodu okrywania głowy zbyt ciężko i gorąco, głowa zaś tylko lekko nakrytą być powinna, kiedy tego koniecznie potrzeba wymaga”, pisała w jednym ze swoich poradników. Tych, którzy stracili już włosy albo właśnie zaczęli je tracić, nie zostawiała na lodzie, miała dla nich radosną wiadomość, magiczną miksturę na porost, którą każdy mógł sobie przyrządzić z jednego grama chininy czerwonej sproszkowanej, rozpuszczonej w pół litrze araku lub spirytusie. Znała się też na innych sprawach, potrafiła skutecznie rozprawić się z ogorzeliną i uprać blondynę – w jej czasach blondyną określało się koronkę z surowego jedwabiu. Wiedziała, jak oczyścić kapelusz słomkowy i ryżowy (najlepiej sokiem z cytryny i siarką), dlaczego warto się myć i dlaczego trzeba walczyć z kołtunami na głowie. Propagowała kąpiele, doradzała sprzedawcom nabiału, żeby szukali rynków zbytu w Szwajcarii, namawiała rodaków do hodowania jedwabników. W prowadzonych przez nią zapiskach, cieszących się ogromną popularnością, można było znaleźć wszystko. Publikowała je w książkach, gazetach, kalendarzach. Zbiła na nich grube kokosy, zazdrościł jej ich nawet sam Bolesław Prus. Działo się to w drugiej połowie XIX wieku w Polsce, choć Polski tak naprawdę wtedy nie było.
Perfekcyjna pani domu nazywała się Lucyna Ćwierczakiewiczowa, bliżej niż do Małgorzaty Rozenek było jej jednak do Magdy Gessler. Ćwierczakiewiczowa pozostawała przede wszystkim specjalistką od jedzenia, to ona poniekąd jako pierwsza przekonała Polaków, że w gotowaniu nie ma nic uwłaczającego, co więcej, jest ono czymś na kształt sztuki. Jej książka „365 obiadów za 5 złotych” miała kilkadziesiąt wznowień, po dziś dzień jest to biblia kuchni polskiej. Jak to się wszystko zaczęło? Marta Sztokfisz, autorka biografii „Pani od obiadów. Lucyna Ćwierczakiewiczowa. Historia życia”, pisze, że w domu. I z ciekawości, którą co mniej przychylni naszej bohaterce mylili ze wścibstwem i bezczelnością. Od podglądania mamy, towarzyszenia jej w wyprawach na targi żywności, podpatrywania, jakie wybiera mięso, od kogo kupuje warzywa i co potem z tym wszystkim robi. W późniejszych latach Ćwierczakiewiczowa wynajdywała kolejne przepisy w trakcie podróży po kraju i zagranicy oraz uporczywych lektur. Była tytanem pracy, zawsze gotowa na eksperymenty, spróbowania czegoś nowego. Oczywiście, bez dobrego pochodzenia – jej ojciec był wysoko postawionym urzędnikiem – nigdy nie mogłaby sobie pozwolić na rozwijanie swej pasji. Jej książka kucharska też była nie dla każdego. Żeby iść za zawartymi w niej radami, trzeba było mieć nie tylko duży żołądek, ale też sporo w sakiewce.
Marta Sztokfisz, „Pani od obiadów. Lucyna Ćwierczakiewiczowa. Historia życia”, Wydawnictwo Literackie, 358 stron, w księgarniach od grudnia 2018
W swojej biografii Sztokfisz przytacza wiele przepisów Ćwierczakiewiczowej, a przyrządzenie według nich potraw wymagałoby dzisiaj u niejednej osoby zaciągnięcia debetu na koncie; co dopiero, gdyby chciało się wydać przyjęcie z ułożonym przez nią jadłospisem. Na małą imprezkę autorka „365 obiadów za 5 złotych” proponowała na przykład: zupę rakową, paszteciki, sztukę mięsa rumianą, szparagi, mostek cielęcy nadziewany. Większą miała uświetniać: „zupa «julienne» z jarzynami lub chłodnik, paszteciki we francuskim cieście z rakami, szparagami lub móżdżkiem, majonez z łososi lub węgorza, comber cielęcy z truflami bądź cielęcina zawijana z beszamelem, poncz a lá Romain, vol-au-vent z kapłonów z pieczarkami, kaczki dzikie, przepiórki, bażanty, kuropatwy z kompotami z moreli, renklod, sałata z pomidorów, jarzyny – kalafiory, fasola zielona, krem z brzoskwiń, lody ananasowe, tutti frutti i jeszcze deser.”
Choć Sztokfisz dałaby się pokroić za swoją bohaterkę i robi wszystko, żeby zbudować jej mały pomniczek, z jej książki wyłania się dość ambiwalentny portret kobiety – równocześnie feministki i kury domowej, zamordystki i filantropki. Ćwierczakiewiczowa rozwiodła się ze swoim pierwszym mężem, bo ten notorycznie ją zdradzał i blokował jej rozwój, równocześnie w swoich książkach bez przerwy wraca do tego, że podstawową powinnością kobiety jest przygotowanie dla swojego mężczyzny wspaniałego obiadu, a na marginesie tych uwag notuje, że nie wolno jednak spędzać za dużo czasu w kuchni, bo wtedy człowiek za mocno przesiąka tłuszczem i spalenizną, dlatego też większą część roboty trzeba cedować na służbę. Uwagom o niesieniu pomocy powstańcom i biedocie z Powiśla, rozkręcaniu kampanii na rzecz ćwiczeń fizycznych towarzyszą obrazki Ćwierczakiewiczowej wnoszonej przez służbę na rękach do mieszkania (była tak otyła, że nie dawała rady na schodach), oddającej źle upieczonego szczupaka na obiad dla pracowników oraz fragmenty z jej publikacji, w której szydzi ze swoich podwładnych i jawi się jako skąpa, drażliwa despotka. Za ten ostatni wybryk przyszło jej w końcu srogo zapłacić, to, że jest zamordystą było jednak chyba tylko pretekstem do rozkręcenia wymierzonej w nią kampanii. Czego innego ludzie nie mogli jej darować – sukcesu!
Ćwierczakiewiczowa była impregnowana na krytykę, zawsze miała grubą skórę, gdy na jednej z imprez Eliza Orzeszkowa odezwała się do niej: - Ach, to pani pisze o plackach, odparowała: - A pani pod placki (papierem wykładało się brytfanki). Autorka „Nad Niemnem” mówiła na nią „Herod Baba”. „Herod Baba” chciała wierzyć, że żyje według maksymy: „ten tylko ludziom śmiało prawdę mówi, kto sam prawdą zawsze żyje”, chociaż były to raczej pobożne życzenia. Inna sprawa, że rzeczywistość naprawdę nie była sprzyjająca – kodeks cywilny, oparty na Kodeksie Napoleona, mówił ciągle o „wieczystej niepełnoletność kobiety”. Ćwierczakiewiczowa niewiele sobie z tego robiła, swobodnie wybijała się na niepodległość, a trzeba podkreślić, że żyła w bardzo konserwatywnym mieście, w którym na widok rozwódki ludzie przechodzili na drugą stroną ulicy. „Pani od obiadów” tymczasem sama chodziła do knajp, sama sobą rozporządzała, jej biografka w pewnym momencie pisze: „Doceniłaby korzystne zmiany położenia kobiet w dzisiejszej Polsce. «Musicie to wszystko mądrze wykorzystać» – dodałaby po swojemu”. To ostatnie zdanie, nad którym fantazjuje Sztokfisz, jakoś współgra z innym fragmentem biografii: „Lucyna Ćwierczakiewiczowa zna życie zwykłych ludzi, wie, jak uwłaszczenie chłopów i podniesienie podatku na zboże zmieniło sytuację społeczną i ekonomiczną Królestwa.” Tych w gruncie rzeczy poczciwych rozpoznań, gorączkowego pozycjonowania bohaterki po stronie postępu i dobra, jest w książce zdecydowanie za dużo, trzeba traktować je z przymrużeniem oka.
Ćwierczakiewiczowa lepiej niż do szlachetnej feministki pasuje do obrazu pierwszej celebrytki, która wie, jak zbudować swoją karierę, co robić, żeby tę karierę podtrzymywać, kiedy wymyślić się na nowo. Umiała doskonale wykorzystać koniunkturę, nie miała problemów, żeby cytować samą siebie i wychwalać swoje dokonania. Dbała o przydatne znajomości, nie marnowała czasu, uważała, że zawsze ma coś ciekawego do powiedzenia. Przez kolejne lata „pani od kuchni” szła jak walec, zagarniała kolejne obszary, stała się specjalistką od wszystkiego i dla każdego, miała rady i dla klasy średniej, i dla arystokracji, nie rezygnowała też z edukowania biedoty. Była jak internet. Ale umarła w samotności, z przepisów na to, jak wyczyścić materiał, może dziś już się nie korzysta, tu wygrał Rossmann, jej przepisy ciągle jednak budzą zachwyt, można czytać je jak opowieść z Atlantydy, bajki na dobranoc. Jedną z takich bajek chciałbym skończyć ten tekst, będzie to opowieść o polewce z piwa ze śmietaną:
Zagotować w rondlu dobrego zwyczajnego piwa kwartę jedną. Osobno rozbić w garnku dobrą kwaterkę śmietany kwaśnej, z czterema żółtkami i łyżką miałkiego cukru; gdy się piwo zagotuje, lać je powoli, ciągle mieszając, w garnek, gdzie jest śmietana z żółtkami; wstawić na ogień, żeby się tylko rozgrzało, i wylać w wazę, gdzie jest przygotowany chleb krajany w kostkę, twaróg dobry także pokrajany i parę łyżek cukru z cynamonem.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).