Numer zastrzeżony

7 minut czytania

/ Film

Numer zastrzeżony

Jakub Socha

„Nie czas umierać” to pożegnanie z nowym rodzajem Bonda – żywym, sentymentalnym, uczuciowym mężczyzną. Dość powiedzieć, że w najnowszej części, zaplątany w ciemnych korytarzach, biegnąc, by po raz kolejny zbawić świat, nagle zatrzymuje się, bo na zimnej posadzce widzi pluszowego misia, którego zgubił sympatyczny dzieciak

Jeszcze 2 minuty czytania

Przyjeżdża do miasta z Madeleine, nową dziewczyną, staje nad grobem Vesper, starej dziewczyny, bomba wybucha mu w twarz. Zanim do tego dojdzie, kamera zatrzymuje się na kamieniu nagrobnym. Pod zdjęciem zmarłej widnieją dwie daty: 1983–2006. Gdyby żyła, miałaby tyle lat co ja. Przypominam sobie, co to się działo, gdy miałem 23 lata. Na studiach jeszcze byłem. Nie było Netflixa, zimnej wojny z Chinami, Donbasu, rozmów o katastrofie klimatycznej, smartfonów, Marvela było tyle co kot napłakał, kryzys finansowy dopiero się rozkręcał. Tak samo jak populiści o zapędach dyktatorskich. Inny świat, ale czy świat kiedykolwiek się tak naprawdę na Bondzie odciskał?

Może najbardziej ten filmowy, a w filmowym wydarzyły się chwilę przed 2006 rokiem dwie części serii o Jasonie Bournie, które przedefiniowały to, czym powinno być współczesne kino sensacyjno-przygodowe. Bourne to nie był Inspektor Gadżet, zabijał gołymi rękami, czasami za pomocą gazety zwiniętej w śmiercionośną pałkę, w ciasnych pomieszczeniach, jego ciało – zakrwawione, posiniaczone – to był krajobraz po bitwie. Pierwszy Bond z Danielem Craigiem szedł właśnie ścieżką wydeptaną przez zabójcę z amnezją na usługach USA. „Casino Royal” zaczynało się od ostrego mordobicia nakręconego w czerni i bieli. Bond dostawał tu ostre manto, nie certolił się z tym, czy pije martini wstrząśnięte czy zmieszane, pił tak naprawdę to, co wpadło mu w ręce, nie szpanował cudami techniki. W czterech kolejnych częściach z Craigiem w roli agenta 007 to się nie zmieniło. Czasami było więcej przedmiotów, czasami mniej, raz wyciągnięto z garażu starą maszynę, którą jeździł inny Bond kilka dekad wcześniej, raz obdarowywano go cudem z przyszłości, ale z grubsza – nie miały te przedmioty większego znaczenia. Znaczenie miało to, że Bond jest zabójcą, zabijanie to fizyczna harówa, a praca zabójcy to obciążający zawód, także psychicznie.

Bond w wykonaniu Craiga był myślącym człowiekiem, ba, miał nawet swoją, dość negatywną, opinię na temat starego klasowego ustroju społecznego, ciągle żywego w Wielkiej Brytanii. W jego niebieskich oczach rzadko błyskały iskierki ironii, była w nich raczej gorycz, czasem wściekłość, najczęściej – ból. Nowy Bond płakał, wchodził za dziewczyną w ubraniu pod prysznic, zlizywał krew z jej rąk, później wspólnie płakali, ich łzy łączyły się z kroplami spod prysznica, takie kwiatki. Gdy znajdował się na rajskich wyspach, często stawał, jak w stuporze, i patrzył na horyzont, jakby myślał, że życie jest gdzie indziej. Odchodził, rzucał robotę, próbował znaleźć sobie nowe życie z dala od MI6, łowił ryby, przekomarzał się ze skorpionem, pił, ale ostatecznie wracał. Wraz z nim seria próbowała wracać na dawne tory – wjeżdżali kolejni turbozłoczyńcy i kolejne reinkarnacje Buźki ze starych Bondów, psychopatyczni mordercy. Bond znowu ruszał w świat, uprawiał hazard, uwodził kobiety, odcinał kolejne macki organizacji terrorystycznej o nazwie Spectre. Ale jego osobista biografia co chwilę wysadzała go ze starego siodła. A to pojawiał się przyrodni brat, a to odkrywano fakt, że Bond jest sierotą i jego dom znajduje się nieopodal miejsca, gdzie dawno temu doszło do wydarzenia nazywanego rzezią w Glencoe. Starzał się, testy sprawnościowe, zarządzone przez M, przeprowadzone przez Q, zdawał ledwo, ledwo, a w zasadzie oblewał. No i ciągle przeżywał śmierć Vesper, jakby to była ta jedyna, jakby nie było przed nim żadnych innych Bondów, jakby ich biografie się nie liczyły, jakby oni nie mieli swoich przygód miłosnych. W pięciu filmach z Craigiem Bond zyskuje własną biografię. Zakochuje się naprawdę, do utraty tchu, najpierw raz, potem drugi.

„Spectre” kończyło się, gdy Bond porzucał robotę na rzecz miłości. „Nie czas umierać”, najnowsza i zarazem najdłuższa odsłona serii z Craigiem, zaczyna się od sceny z agentem na emeryturze, a w zasadzie zaczyna się od sceny z dzieciństwa kobiety, która przekonała go do emerytury. To klasyczna technika – gdy doprowadziło się do nudy szczęśliwego życia, zawsze można pokopać w przeszłości. Przeszłość dopada nudę, wygania agenta z jednej emerytury w drugą emeryturę, w drugą nudę. Tę po kilku latach znowu pokonuje przeszłość, za drugim razem jej emisariuszem jest już nie partnerka, ale przyjaciel z CIA – Bond mówi wręcz, że Felix Leiter jest dla niego jak brat. Gdy agent Jej Królewskiej Mości wraca do Londynu, okazuje się, że eksperymentują tam z nanorobotami, a jego numer 007 przejęła inna agentka – Naomi (Lashana Lynch). Przez chwilę się wydaje, że będziemy świadkami czegoś fascynującego, że z jednej strony będzie James Bond, z drugiej agentka 007, przez chwilę można się łudzić, że następny film z Bondem będzie filmem z Naomi. Trwa to dość krótko. Bond wraca po pięciu latach, kości mu trzeszczą ze starości, ale wkracza na scenę i kradnie show. Wszyscy zaczynają mówić: James to, James tamto. Naomi przyjmuje kilka lekcji od starszego kolegi, po czym sama z siebie prosi, żeby Bond odzyskał numer 007. Świat nie jest gotowy na zmianę, ale ta zmiana i tak musi nadejść – Craig więcej Bonda nie zagra, to było wiadomo już przed premierą filmu „Nie czas umierać”.

„Nie czas umierać” „Nie czas umierać”, reż. Cary Fukunaga. USA/ Wielka Brytania 2021, w kinach od 4 października 2021Sam film jest pożegnaniem z nowym rodzajem Bonda – człowiekiem żywym i sentymentalnym, uczuciowym mężczyzną. Dość powiedzieć, że w najnowszej części, zaplątany w ciemnych korytarzach, biegnąc, by po raz kolejny zbawić świat, nagle zatrzymuje się, bo na zimnej posadzce widzi pluszowego misia, którego zgubił sympatyczny dzieciak. 007 podnosi go, wsadza za pas i biegnie dalej. Gdyby ktoś próbował podążać dalej w tę stronę, to wyszedłby mu pewnie film w stylu „Gliniarza w przedszkolu”. Albo coś w stylu „Nobody” (niedawno był w kinach) z Bobem Odenkirkiem w roli emerytowanego zabójcy rządowego na zlecenie, prowadzącego nudny żywot pracownika biurowego, któremu czacha dymi od wysiłku włożonego w unikanie przemocy. Na to się jednak nie zanosi – Craig może się żegnać z Bondem, i jak to bywa z tego typu pożegnaniami, jest wzruszająco, ale czasami też nieznośnie patetycznie.

Producenci, właściciele franczyzy, nie zamierzają się jednak z kurą znoszącą złote jaja żegnać, więc ciągną w swoją stronę – wpuszczają świeżą krew, zmieniają lokacje, podkręcają akcję, stawiają na spektakl. Wracają cuda techniki, pościgi samochodowe nie chcą się skończyć. Wraca stary film o Bondzie, w którym po sekwencji początkowej napięcie spada, by wybuchnąć w ostatniej scenie. To, że nie spada ono tym razem do poziomu drzemki, jest spowodowane właśnie widmem końca – wiadomo, że ten Bond już nigdy nie spotka się z tym Felixem, że ten Bond nie spotka się z Palomą, młodą agentka z CIA (świetna Ana de Armas), która przed akcją musi walnąć sobie przy barze szota. Bo choć seria z Bondem miała w dupie problemy świata, a oglądając poważne mordobicia i problemy miłosne agenta granego przez Craiga, za tą beztroską tęskniliśmy, to jedno jest wyjątkowe w tej serii – podejście do czasu, osadzenie przygód agenta w czasie. Bond jest o 15 lat starszy, ja dawno zapomniałem o studiach. To już zupełnie inny świat niż ten w 2006 roku. „Nie czas umierać” rozgrywa się w 2021 roku – roku, w którym też jest coś z końca.