Biedny to serial, chociaż bardzo bogaty. Same lampy w mieszkaniu Jakuba Szapiro, świetnie zachowane artefakty sprzed wielu lat, duma szanujących się sklepów z przedmiotami vintage, gdzie pewnie zostały upolowane przez rekwizytorów, a jest ich z osiem, musiały kosztować krocie. Ale już świat, po którym przemieszczają się bohaterowie, w końcu milionowe miasto, wygląda, jakby składał się z czterech knajp, jednego targu, jednego hangaru, jednego pałacu i trzech okazałych kamienic. I pachnie nowością. Szynk na targowisku, gdzie handlują żydowscy sprzedawcy, na którym to Jan Kaplica, warszawski gangster, pobiera haracz, wygląda, jakby przed chwilą wyszedł z warsztatu stolarskiego – założę się, że można godzinami wodzić ręką po jego ścianach, a i tak nie wejdzie pod skórę żadna drzazga. Wszystko jest wyheblowane na połysk, a przecież jesteśmy w świecie podbitym przez grzyba, zbutwiałym, dusznym, wilgotnym, gdzie bieda aż piszczy, rynsztok biegnie środkiem ulicy pełnej błota. Już nie pamiętam, który to polski reżyser skarżył się, że w Polsce nie da się robić kina historycznego, bo ta historia zawsze wygląda w nim podejrzanie. Szyje się stroje z epoki, odtwarza je drobiazgowo, ale nikt już nie zadaje sobie trudu, żeby je później potraktować pumeksem, popsuć trochę, poplamić, zostawić na nich ślad przygód, doświadczenia. W trakcie oglądania „Króla” cały czas za mną to narzekanie chodziło. Zjawiały się kolejne wspaniałe rezydencje, zapalano kolejne kandelabry, panowie poprawiali z fantazją poły płaszczy, panie ze spokojem otwierały papierośnice z masy perłowej, a ja cały czas miałem wrażenie, że to tylko teatrzyk, zaprojektowany na potrzeby małego ekranu.
Wypucowanym wnętrzom towarzyszy nuda. Gdy czytało się książkę Szczepana Twardocha, mecz bokserski miał szybki rytm, bijatyka z faszystami swoją dramaturgię, sceny w domu publicznym prowadzonym przez Ryfkę Kij, dawną dziewczynę Szapiro, podejrzany płomień, energię rasowej pulpy, w której to tańcują ze sobą gwałciciel, pedofil i facet, który uciekł z cyrku i zabrał ze sobą swojego syjamskiego brata, przylepionego do jego potylicy. Towarzyszyło temu całemu czytaniu nierzadko politowanie, czasami ironiczny uśmieszek, szczególnie w tych miejscach, gdy autor za bardzo się zatracał w adoracji męskich muskułów i prawdziwie męskich wartości, ale palce aż rwały się do przewracania kolejnych stron.
A w serialu Matuszyńskiego? Podejrzewam, że nawet gdyby Canal+ udostępnił wszystkie odcinki za jednym razem, nie rzuciłbym się na nie, nie zarwałbym dla serialu ani dnia, ani nocy. Spokojnie można się od tej opowieści oderwać, bo wszystko jest tu letnie, statyczne, upozowane. Próba puczu wygląda jak rekonstrukcja historyczna przeprowadzona przez pół drużyny Wojsk Obrony Terytorialnej, starcie socjalistów z faszystami temperaturę ma mniejszą niż marsze ulicami z końcówki zeszłego roku, burdel zaś przypomina bufet. Aż człowiek mimowolnie zaczyna tęsknić za kinem z PRL-u – wspaniałą jazdą kamery po przegniłym Powiślu w „Lalce” Hasa, autentyczną grozą ulic, po których przemykał Linda w roli zamachowca w „Gorączce” Agnieszki Holland. Ale przecież można było inaczej – zamiast rozszerzać, zawęzić świat, zbliżyć kamerę do twarzy. Ta jednak zamiast do twarzy przybliża się do oka kaszalota, a tam dzięki komputerowemu trikowi widać płonący świat.
Tak, tak, jest kaszalot, on mi się akurat w książce podobał, było w nim coś ekscentrycznego, jakaś nadwyżka, bezczelny gest odautorski, odważny jak ten twist z odsłonięciem tożsamości narratora. Zacznijmy od kaszalota. Od czasów „Wiedźmina” wszystko, co lata po niebie i jest zrobione z jedynek i zer, w polskim kinie i w polskiej telewizji wypada traktować z nieufnością. W „Królu” efekty cyfrowe nie rażą, jeśli już, to niekonsekwentne wykorzystanie wielkiego ssaka – pojawia się on w serialu zbyt rzadko, by cokolwiek znaczył, zaledwie kilka razy, co więcej, dostrzega go wyłącznie Szapiro. W książce odczuwał obecność wieloryba nie tylko on jeden – każdy, kto ją odczuwał, dostępował ponurego oświecenia, mógł się pochwalić świadomością, dokąd zmierza świat. W serialu jego żegluga po warszawskim niebie jest zaledwie błyskiem pijackiego wariactwa.
To samo ze zmianą perspektywy – w książce drań pisze z perspektywy dzieciaka. I nawet o tym nie wie. W serialu narrator opowiada swoją historię facetowi, który podając się za pracownika Yad Vashem, wprosił się do jego mieszkania. Odpada więc obsesyjność budowania świata na kartce papieru, znika osobisty ton, pojawiają się pytania: kto w takim razie tę historię opowiada? Bo jeśli narrator jest całkiem zewnętrzny, to po co w takim razie twist? Nie, nic w fabule nie sugeruje, że narrator ma problemy z pamięcią – w żadnym wypadku nie jesteśmy w czymś na kształt meandrującej, paranoicznej fabuły Charliego Kaufmana. Jesteśmy w brzuchu polskiego przemysłu serialowego, który rodzi kolejne dziecko.
Książka Twardocha to spora cegła, ale czy naprawdę wymagała aż 8 odcinków? Sądząc po tych 8 odcinkach – niekoniecznie. A nawet niepotrzebnie. Rozmyło się towarzyszące lekturze poczucie, że oto jesteśmy w świecie, którego dni zostały już policzone, wśród ludzi, którzy podświadomie oczekują na eksplozję. Bieda, rozwarstwienie, faszyzm, antysemityzm, narcyzm mundurowych – wszystkie składniki, mające zaraz doprowadzić do wybuchu, tu są, ale jakby odseparowane od siebie. Idziemy, jak po sznurku, za ciągiem scen, z których każda ma egzemplifikować konkretny problem, stan, emocję. Gdy oglądało się taką „Rodzinę Soprano”, nigdy idea stojąca za sceną nie była na wierzchu, pulsowała gdzieś w samej opowieści. W „Królu” wszystko ma czemuś służyć i ma być na tyle wyraziste, żeby każdy mógł zorientować się czemu. Dobrze to widać chociażby na przykładzie redaktora Bobińskiego, którego nawiedza w kawiarni Szapiro, żeby wydobyć od niego pewien adres. W książce jest to spotkanie równego z równym, przesiąknięte homoerotyczną energią, Szapiro nie do końca wie, jak podejść Bobińskiego, Bobiński wymyka się jego wyobrażeniu geja. Wymyka się, bo w zasadzie uosabia wzorzec męskości, któremu hołduje bokser. Redaktor to facet nonszalancki, nieugięty, trochę idealista, trochę cynik. Ale równocześnie jest to facet, którego pragnienia erotyczne są skierowane w stronę prawdziwych mężczyzn, takich jak Szapiro. Mamy tu więc coś jakby spotkanie z lustrem, grę imitacji, otwiera się całkiem pojemna walizka znaczeń. A w serialu? Cóż, tu Król, rozbawiony przegiętą filuternością redaktora, któremu brakuje chyba tylko pióropusza z pawich piór, bierze go pod rękę i wspólnie wychodzą z lokalu. I to w zasadzie tyle. Nie dowiemy się z serialu nic o dalszych losach Bobińskiego, w książce te dalsze losy ciekawie domykają postać.
„Król”,reż. Jan P. Matuszyński. na Canal + od listopada 2020Za to zobaczymy Edwarda Tiutczewa – prawą rękę Janusza Radziwiłka, który jest prawą ręką Kaplicy – w radosnej interpretacji Mikołaja Kubackiego, który za każdym razem, gdy się pojawia przed kamerą, zezuje, toczy pianę, oblizuje nerwowo wargi – wariat na sto dwa, umorusany kokainą, bo oczywiście jako wariat nie wciąga jej do nosa, tylko rozsmarowuje ją po całej twarzy. Postać jakby z innej opowieści albo z innego uniwersum. Podobnie zresztą jak Radziwiłek grany przez Szyca.
No i jest Szapiro – sierota, który nie identyfikuje się ani z Polakami, ani z Żydami. Warszawiak. Sam się wyciągnął z bagna, weteran wojenny, żołnierz 21. Pułku Piechoty „Dzieci Warszawy”, mąż, wychowawca, kochanek, bokser, mężczyzna autentyczny. Bohater w wiecznej pogoni za ideałem męskości, który potrafi i przypierdolić, i wypierdolić. Mający w pogardzie inteligencję, starający się nie angażować, ale gdy przyjdzie co do czego angażujący się po dobrej stronie. Zabójca, którego zabijanie jednak nie cieszy. Szapiro najlepiej określa to zdanie z powieści: „Jakub był inny. Jakub chciał po prostu żyć”. Pod całą opowieścią o tym, kim mężczyzna jest, a kim być powinien, czym Polska była, a wydaje się jej, że była, tkwi właśnie pragnienie zwyczajnego przeżycia, podlewane powtarzaną uparcie mądrością jak z „Psów” Pasikowskiego: „Boga nie ma, my jesteśmy”.
W serialu to, co sobie wymyślił w książce Twardoch, idzie jak krew w piach. Nie udało się twórcom ani zbudować przekonującego świata, ani przekonującego bohatera. Michał Żurawski to świetny aktor, rolą w „Kruku”, gdzie grał gliniarza w kołnierzu ortopedycznym prześladowanego przez demony przeszłości, udowodnił, że potrafi na swoich barkach unieść cały serial. Rozmontować swoją postać, a potem poskładać ją na nowo, zaznaczyć jej cielesną siłę i równocześnie ułomność. Tu jednak, choć praktycznie nie schodzi z ekranu, ma zaskakująco mało do zagrania. Jego Szapiro nie wygląda jak facet rozsadzany przez życie, który schodzi do piekła. Bardziej jak aktor, który zgubił się we mgle.