Trzy słowa: rozbicie, zmęczenie i senność. Senność, mimo że śpi się przecież ponad miarę. Dalej kolejne przekleństwo: bezsenność – godziny przewalania się z boku na bok, wypowiadanie wojny pierzynie, obrażanie się na cały świat, szukanie niemożliwego ratunku w telewizorze. Oczy jakoś nie mogą się na niczym dłużej zatrzymać, wzrok prześlizguje się po powierzchni. Wszystko szybko się nudzi i wszystko zaczyna irytować. Po przesileniu irytacja przechodzi w obojętność, rezygnację: na nic nie ma się ochoty i na nic już się nie czeka. Życie Johnny’ego Marco, bohater najnowszego filmu Sofii Coppoli, jest jak grypa.
„Somewhere. Między miejscami”, reż. Sofia Coppola.
USA 2010. W kinach od 1 kwietnia 2011Johnny jest gwiazdą kina, ale nie ma w nim nic niezwykłego. To wyrobnik, który na planie nie bawi się w artystę, tylko robi swoje, a po pracy nie włóczy się bez celu po mieście, nie szuka siebie w odbiciach witryn (sklepowych, internetowych), tylko jeździ w kółko swoim ferrari po pustynnym torze, albo gapi się bez wyrazu na dwie blondynki, które tańczą u niego w pokoju na rurach (każda na swojej). Nie, Johnny Marco nie jest melancholikiem. Nie jest dzieckiem Saturna, tylko opisywanego przez Baudrillarda „świata po orgii”: nasycenia, spełnienia, perfekcji, w którym, jak słusznie zauważał na marginesie rozważań o melancholii Marek Bieńczyk, „nie ma miejsca na brak, stratę, na być może zbawienne w tej nowej sytuacji cywilizacyjnej stany melancholijne: wyobcowanie, różnicę, tęsknotę”.
Coppola nie śmieje się jednak z Johnny’ego, nie śmieje się nawet ze świata, w którym Johnny zdecydował się żyć. Z ciekawością przygląda się hollywoodzkiej tandecie i swojemu wiecznie skacowanemu bohaterowi. Fabryka Snów jest w filmie tworem sztucznym, ale nie pozbawionym uroku; życie gwiazdora jest puste, ale nie takie złe. Gdyby młodej reżyserce do końca udało się utrzymać ten balans między wbijaniem szpilek a budowaniem mitu, między krytyką a akceptacją, „Somewhere” byłoby filmem wyśmienitym, mniej domkniętym, a bardziej dwuznacznym. Niestety, autorce „Między słowami” zdarza się kilka razy zejść z dobrej drogi, wejść w buty wychowawcy i surowo pogrozić bohaterowi palcem. W scenie, która rozgrywa się podczas konferencji prasowej, sugestywnie uwypukla ciszę, z której Johnny nie może wydobyć się po tym, jak ktoś zadał mu pytanie: „Kim jest Johnny Marco?”. W innym miejscu przedłuża ujęcia gwiazdora ucharakteryzowanego na starca, po to, by każdy zdążył sobie dopowiedzieć, że bohatera na starość nic dobrego nie czeka.
Te niepotrzebne wygibasy idą na szczęście w zapomnienie, gdy na scenę wkracza na dobre 11-letnia Cloe, córka Johnny’ego, grana delikatnie przez Elle Fanning. „Somewhere”, który początkowo wydaje się być kolejnym filmem o trzech wielkich, przykładanych już chyba do wszystkiego, słowach na literę „a”: atrofii, alienacji i aporii, zamienia się dzięki młodej aktorce w bezpretensjonalną, melancholijną opowieść o ojcu, który niespodziewanie musi zająć się swoją córką.
Wraz z pojawieniem się Cloe, pojawia się właśnie strata, a świat przedstawiony przestaje już być tak strasznie wykoncypowany i tak doskonale bezduszny. To córka wnosi emocje do filmu, ujawnia niekompletność życia ojca, brak, który jest tego życia fundamentem. Coppola z dużym wyczuciem kreuje to, co dzieje się między nimi. Cloe jest córeczką tatusia, oczkiem w głowie Johnny’ego (w zasadzie jego spojrzenie ożywa tylko wtedy, gdy patrzy na córkę), ale widzimy, że tatuś jest tak naprawdę jeszcze dzieckiem.
Johnny odsuwa od siebie swoją winę, czeka, aż Cleo sama wybaczy mu to, że nie ma go obok niej. W międzyczasie gra z nią w ping-ponga, wygłupia się w basenie, wywija z plastikową gitarą przed ekranem telewizora. Wiadomo, że nie będzie niczego więcej niż ten „międzyczas” i ta perspektywa wydaje się tu kluczowa. W amerykańskim kinie o rodzinie mówi się ostatnio bez przerwy, ale dawno nie mówił o niej nikt tak, jak Coppola. W „Somewhere” rodzina jest alternatywą dla świata, ale słabszą (równie wyniszczającą, a dającą mniej stabilności) niż na przykład w „Fighterze”. Z rodziny została wyłącznie rodzinna bliskość, która zdarza się tylko co jakiś czas; jest chwilą, snem, z którego trzeba będzie się w końcu obudzić.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.