W „Dniu szarańczy”, starym i trochę zapomnianym filmie Johna Schlesingera, wszyscy spotykają się raz za razem na zielonym trawniku – tym przejętym przez mieszczaństwo od arystokratów symbolu bogactwa, mówiącym w zasadzie jedno: stać nas na to, żeby tej ziemi niczym pożytecznym nie obsiewać i zrobić z niej po prostu zielony dywan. Przecinająca trawnik zielona ścieżka prowadzi do okalających go mieszkań, gdzie gnieżdżą się: początkujący scenograf z nadzieją na karierę, zbzikowany milioner z awersją do ludzi, młoda jasnowłosa aktorka, dorabiająca jako prostytutka, jej ojciec, sardoniczny komiwojażer, wreszcie zatrudniony w rozrywce karzeł. Potrzaskani marzyciele, którzy ciągle wierzą, że spełni się ich amerykański sen. Wolno im, w końcu żyją w Los Angeles, mieście aniołów. Góruje nad nim wysoki na 14 metrów i długi na 110 napis „Hollywood”.
W podobnym kompleksie mieszkalnym żyje Sam, onanista i obibok, bohater „Tajemnic Silver Lake”, najnowszego filmu Davida Roberta Mitchella. Dni spędza na kanapie przed telewizorem albo na balkonie, z którego obserwuje młodą blondynkę z obsesją na punkcie „Jak poślubić milionera” oraz starą hipiskę, właścicielkę rozgadanej papugi, mylącą śmierdzące związki organiczne produkowane przez skunksy z zapachem paczuli. U Mitchella pojawiają się także anonimowy pirat, początkujące aktorki z agencji towarzyskich oraz oczywiście kilku milionerów, których nie można posądzać o jakiekolwiek kompleksy – to królowie życia, władający studiami filmowymi, skaczący z mostów na motorach, urządzający imprezy przy szachach. Ulice są niby te same, magnetyczna siła napisu „Hollywood” ciągle działa, jednak Los Angeles wygląda w „Tajemnicach Silver Lake” inaczej. U Schlesingera było ono sceną, na której rozgrywa się ostra, kapitalistyczna walka, napędzana przez pragnienia i ambicje. Tu natomiast przypomina dziwny park rozrywki, zamieszkiwany przez rój trutni, którzy już o nic nie muszą się starać, więc snują się i bawią. Oprócz nich jest kilku wybrańców, którzy mają wszystko, więc marzą już tylko o nieśmiertelności.
Wszyscy pytają Sama: „Jak praca?”, choć z pytających nikt nie pracuje. Bohater zazwyczaj odpowiada, że w porządku, a nawet lepiej, ale strasznie go to pytanie denerwuje, może uważa, że ktoś na siłę próbuje go zmobilizować i wyrwać z permanentnej nudy. Myli się, tu nikt od nikogo niczego nie chce. To, że główny bohater Mitchella wreszcie podnosi się z kanapy, jest w równym stopniu wynikiem przypadku, kaprysu, upalenia i przedawkowania popkultury. Jak dawni mistycy, Sam wszędzie widzi znaki – w opakowaniu na płatki kukurydziane, w piosence puszczanej od tyłu, w komiksowym zinie. Gdy pewnego dnia zauważa, że jego sąsiadka rozpływa się jak kamfora, a wraz z nią jej malutki pies, umysł wysyła mu sygnały, że to ważne. Natychmiast rozpoczyna śledztwo, które zaprowadzi go pod ziemię i na górę, na imprezę i do mieszkania bogacza. W międzyczasie banda chłopców porysuje mu samochód, a miasto odholuje go na parking. Przesiądzie się więc na trampki i na rower wodny. Złapie trop i go zgubi, zapomni o tym, potem wróci do tematu, przetrze oczy ze zmęczenia, uszczypnie się, żeby sprawdzić, czy nie śni.
Miasto, po którym krąży Sam, żyje w ekscytacji, znudzeniu i strachu. Ekscytacji z powodu śmierci najbogatszego człowieka w mieście, strachu przed seryjnym zabójcą psów i znudzeniu imprezami, na których króluje zespół Jezus i oblubienice Drakuli, dziewczyna ubrana w balony robi mały performance, a w podziemiach puszczają starą muzykę, której nikt już nie zna, na przykład „What’s The Frequency, Kenneth?” R.E.M. Mitchell bawi się tu trochę Pynchonem i trochę Lynchem, a że jego wyobraźnia przypomina kulkę wrzuconą do pinballa, film co chwilę otwiera przed nami drzwi do zwariowanego świata, po chwili zamyka je i otwiera nowe, gdzie już czeka banda innych cudaków.
„Tajemnice Silver Lake”, reż. David Cameron Mitchell, USA 2018, w kinach od 21 września 2018 Młody amerykański reżyser kreuje tajemnicę, tasuje kody, sugeruje przekazy podprogowe, ale ta zabawa nie ma większego sensu, nie odsłania tajnego tunelu, który prowadzi do jądra wszystkiego lub tajnego centrum dowodzenia, skąd pociąga się za wszystkie sznurki. Odyseja Sama jest przerywana, chłopak co chwilę ląduje na swojej kanapie i w zasadzie nie wiadomo, czy kiedykolwiek się z niej podnosił. Jego śledztwo jest pokraczne, śmieszne i w zasadzie ugruntowuje go w przekonaniu, że w ogóle nie powinien podnosić się z kanapy, bo ostatecznie czeka go ten sam los co Neo z „Matrixa”, który wykonał zgrabne kółko i powrócił do punktu wyjścia. Bogatszy o wiedzę wątpliwą, z którą w zasadzie nie wiadomo, co zrobić.
Gdzieniegdzie rozlegają się głosy, że „Tajemnice Silver Lake” to film pusty i płytki. A tu właśnie chodzi o to, że piłeczka toczy się po równym, płaskim trawniku. Mitchell pokazuje równocześnie królestwo wyobraźni i wyczerpanie energii. Jego film, choć zanurzony w popkulturze, stroni od nostalgii. Stwierdza po prostu, bez zbędnych pretensji, że popkultura prawdopodobnie nas nie zbawi. Ci, którzy zainwestowali w nią swoje młodzieńcze emocje i tęsknoty, zatrzymali się na tym etapie. I jeśli nawet po latach zaczynają szukać w niej bóg wie czego, to i tak prędzej czy później dochodzą do wniosku, że tego w niej nie ma i nigdy nie było. Charakterystyczne jest, że Sam ostatecznie znajduje schronienie u starej hipiski, ta przynajmniej jest bliska swojego ciała. Kiedy Sam myśli o seksie, przypomina mu się jego pierwszy numer „Playboya”; u dziewczyn widzi zawsze najpierw kształtną pupę z obrazka, w tym samym czasie do jego uszu dochodzą dźwięki, który wydają z siebie tenisistki mocno uderzające w piłkę. Nie może wyrwać się z tych zapośredniczeń. Jego podróż jest podróżą Alicji, która wpada z jednej króliczej nory do drugiej, nie mogąc wyrwać się z tego labiryntu. Liczy się tylko przygoda, a nie to, że się człowiek przebije na drugą stronę.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).