Nasze muzeum
Agnieszka Morawińska (kolaż Charlie Dance z wykorzystaniem pracy „In art we trust” Pawła Jarodzkiego)

Nasze muzeum

Rozmowa z Agnieszka Morawińską

Większość budowanych teraz muzeów jest potrzebna społeczeństwu jak piąte koło u wozu. W tym samym czasie ważne instytucje dochodzą do kresu swoich możliwości – Agnieszka Morawińska o swoim odejściu z Narodowego, kierowaniu Zachętą, placówce w Australii, pracy w Zamku Królewskim i Ministerstwie Kultury, czasach studenckich i dzieciństwie w stalinowskiej Warszawie

Jeszcze 11 minut czytania

ADAM MAZUR: Skąd pomysł, by poświęcić się historii sztuki i – w rezultacie – związać swoje życie z muzeum?
AGNIESZKA MORAWIŃSKA: Z domu, mój ojciec był historykiem sztuki. W domu była biblioteka. Wszystko wskazywało na to, że będę kontynuować jego tradycję, zwłaszcza że ojciec wcześnie umarł. Moja matka kultywowała jego pamięć. Ale od razu muszę powiedzieć, że nie chciałam pracować w muzeum. Za czasów, kiedy kończyłam studia, pójście do muzeum to była na ogół klęska ambicji. Na giełdzie posad na pierwszym miejscu był uniwersytet, na drugim Instytut Sztuki PAN, a muzeum – kiedy ktoś nie załapał się na pierwsze miejsca. Dostałam stypendium doktoranckie na uniwersytecie i pracowałam w ówczesnym ATK, dzisiejszym Uniwersytecie im. Stefana Wyszyńskiego. Wtedy Akademia Teologii Katolickiej dopiero zaczynała swoją działalność i wydział historii sztuki nie był mocny. Później, w trakcie pisania doktoratu, wyjechałam do Szwajcarii razem z moją matką, która została zaproszona przez Międzynarodowy Komitet Olimpijski do organizowania Muzeum Olimpijskiego w Lozannie, a ja przez pół roku pracowałam w bibliotece tej instytucji.

Czytała pani teksty swojego ojca?
Mój ojciec nie miał szczęścia do publikacji. Jego dwa największe dzieła zginęły gdzieś między recenzentami.

Na czym w takim razie polegała jego legenda?
Chyba na tym, że był niezwykłym człowiekiem. Rozpoczynał karierę jako katolicki ksiądz, później z tego zrezygnował.

Agnieszka Morawińska

ur. 1944 w Warszawie. Historyczka i krytyczka sztuki,  w latach 1991–1992 wiceministra kultury i sztuki,  w latach 2001–2010 dyrektorka Zachęty, w latach 2010–2018 dyrektorka  Muzeum Narodowego w Warszawie.

Pani matka też interesowała się sztuką?
Moja matka ogromnie kochała mojego ojca i wszystko, co go otaczało, było później dla niej przedmiotem najwyższej troski. W pewnym momencie stworzyła to Muzeum Sportu i Kultury Fizycznej, przekładając muzealnictwo, którego liznęła przy moim ojcu, na swoją dyscyplinę. Była absolwentką przedwojennego Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego.

Czy po śmierci ojca mama przyjaźniła się z jego znajomymi?
Wszystkich znajomych mama odziedziczyła po moim ojcu. Idąc na uniwersytet, trafiłam w środowisko kolegów i koleżanek mojego ojca. Mój ojciec pracował w Muzeum Narodowym. Był opiekunem zbiorów artystycznych w Wilanowie u Branickich i kustoszem kamienicy Baryczków. Wtedy była to część Muzeum Narodowego. Później rozmaite segmenty odłączały się od muzeum. Tak powstało Muzeum Literatury czy dzisiejsze Muzeum Warszawy.

Z tatą, Berlin 1947Z ojcem, Berlin 1947

Nowożytnik.
Tak, ale przed wojną napisał interesujący artykuł w niemieckim piśmie o współczesnej polskiej sztuce, o dizajnie.

Panią też interesowała nowożytna historia sztuki?
Magisterium pisałam o kolekcji Stanisława Augusta, takiej, która została dla niego zebrana przez Noëla Desenfens w Londynie i nie została przez króla ostatecznie wykupiona. Z powodu jego abdykacji znalazła się w Dulwich i była pierwszą publiczną galerią malarstwa. Interesowała mnie raczej teoria sztuki i chciałam pisać o którymś z mecenatów artystycznych, o anglomanii w Polsce. Z tego zrobił się doktorat o ogrodach.

Ojciec jest figurą nieobecną...
...bardzo mocno obecną w swojej nieobecności.

Z mamą i tatą, Baden Baden, 1948/9Z rodzicami, Baden-Baden, 1948/49

Zajmuje się sztuką nowożytną, która dla pani jest bardzo istotna. Pod jego wpływem myśli pani o historii sztuki.
Przez muzeum przewinęła się też moja matka. Wyjechaliśmy do Rzymu w październiku 1949 roku, mój ojciec został wysłany tam jako attaché kulturalny ambasady ze specjalną misją tworzenia instytutu kultury polskiej w Rzymie. Po trzech miesiącach przyjechał do Polski z raportem i umarł. Myśmy wróciły z matką do Warszawy. Koniec 1949 roku to jest początek nocy stalinowskiej. Moja matka miała trudności z dostaniem jakiejkolwiek posady. Odbyła się audycja w jakimś zachodnim radio, w której podano, że tata był ostatnim polskim bezpartyjnym dyplomatą. Mama się bała, że nie będzie nawet mogła mieszkać w Warszawie. Nasz dom był w trakcie odbudowy po spaleniu w trakcie powstania. Znalazłyśmy się w takim na pół odbudowanym domu z kilkoma piecami, nie we wszystkich pokojach. Wtedy profesor Lorentz zatrudnił mamę w pracowni konserwacji tkanin. Moja mama miała duże zdolności plastyczne i przez całą wojnę tkała. Dla mamy, która była osobą sprawczą, młodą, żywotną, muzeum było czymś strasznym. Rozmaite rzeczy po prostu nie mieściły się jej w głowie. I tak jak lubiła rozmaite osoby i różnych przyjaciół ojca, tak odstręczał ją tryb pracy w muzeum, ze wszystkimi jego niemożnościami, czasem, który się traci.

Jednocześnie dla muzeum to heroiczny okres, kiedy wszystko jest możliwe, a dyrektor Stanisław Lorentz ma niezwykłą siłę sprawczą. Jak pani wspomina Lorentza z tego czasu?
Słabo pamiętam moment przyjazdu z Rzymu, ale zostałyśmy zaproszone na taką pocieszycielską wizytę. Potem nasze stosunki były dziwne – z jednej strony on był wierny starym przyjaźniom, a z drugiej osobiście nie bardzo mnie lubił. Nie mam wiernopoddańczej natury, a profesor był przyzwyczajony, że wszyscy chodzili do niego z lękiem i drżeniem wysłuchać poleceń.

Spotkała go pani na studiach?
Tak, robiłam u niego doktorat. Ale tak naprawdę moim promotorem i ukochanym profesorem zawsze był Jan Białostocki.

Przebierane party u Maryli Poprzęckiej, rok 1965Przebierane party u Maryli Poprzęckiej, od lewej: Ania Stepnowska, Marta Piszczatowska, Wiesława Łachówna, Agnieszka Morawińska, Maria Poprzęcka, Magda  Ogięńska, rok 1965

Wspomniała pani o pracy magisterskiej. To były czasy, kiedy nie wybierało się samemu tematu.
Na czwartym roku studiów wyjechałam do Anglii na zaproszenie przyjaciela mego ojca. Byłam tam jeden semestr. Profesor Białostocki podsunął mi pomysł o geście w malarstwie, ale to był bardzo szeroki temat. Ja miałam w Anglii dostęp do obrazów, ale nie do literatury. Gospodarz mojej wizyty, Christopher Norris, mówił, że książki będę mogła poczytać w Warszawie, a póki jestem w Londynie, to mam oglądać. Pod koniec tego pobytu zawiózł mnie do Dulwich, pokazał mi galerię, a w swoich zbiorach miał katalog aukcji, która odbyła się w 1801 roku. Wróciłam, pokazałam te materiały, a Białostocki powiedział, że to nie ma sensu, żebym to zostawiła.

W powojennej Warszawie trudno było o angielskiego lektora. Skąd u pani taka znajomość języków?
Teraz to nie robi wrażenia, bo większość osób mówi po angielsku, ale w moim pokoleniu to było dość niezwykłe. Moja matka bardzo tego pilnowała. Przez całe dzieciństwo miałam lekcje francuskiego. Później to wszystko zapomniałam. Choć mogę czytać bez najmniejszych problemów, to mówię z błędami i nie umiem pisać. Z angielskim jest w porządku, bo skończyłam dość modną w moich czasach szkołę metodystów. Potem byłam przez te parę miesięcy w absolutnie angielskim domu.

Jak pani wspomina studia?
Studiowałam jeszcze u wszystkich przedwojennych, znakomitych profesorów. Sztuki średniowiecznej uczył nas Michał Walicki, sztuki nowoczesnej Juliusz Starzyński, nowożytności barokowej Władysław Tomkiewicz, klasycyzmu Stanisław Lorentz, zaś asystentami byli m.in. Joanna Szczepińska, Tadeusz Jaroszewski, Elżbieta Grabska-Wallis. I to wszystko odbywało się w klasycznym porządku. Przy czym muszę powiedzieć, że studia były luźne. Bardzo dużo czasu spędziliśmy w kawiarni w Bristolu. Wcześniej byłam w żeńskiej szkole, przyszłam na studia, mając siedemnaście lat. Bardzo byłam porwana życiem towarzyskim.

Śniadanie na trawie u mnie w ogrodzie, Teresa Lisek czyli Anna Stepnowska, Wiesława Łachówna, Maryla PoprzęckaŚniadanie na trawie u Agnieszki Morawińskiej w ogrodzie, od lewej u góry: Magda Ogieńska, Agnieszka Morawińska, Maria Poprzęcka, u dołu:  Marta Piszczatowska i Teresa Lisek, czyli Anna Stepnowska

Studiowała pani na roku z profesor Poprzęcką.
Maryla była ode mnie trochę starsza i była po liceum plastycznym, gdzie ludzie nabierali pewnego obycia.

Kogo ze studentów pani pamięta?
Wybitnie zdolna była Elżbieta Gieysztor, niżej ode mnie była Anda Rottenberg. Kolegów było trzech na roku. Dwóch już nie żyje, a trzeci, Wojciech Krauze, zakończył bardzo dawno karierę krytyka w „Życiu Warszawy”. Majka Grabarczyk-Decker zaraziła nas pasją podróży – dużymi grupami jeździłyśmy do Paryża, mieszkając byle gdzie i zarabiając grosze w zaskakujących zawodach. Bardzo sympatyczna uczestniczka tych podróży, Marta Piszczatowska, zmarła w zeszłym roku. Była dziennikarką telewizyjną.

Na czym polegał urok profesora Białostockiego?
Na koleżeńskości. Rozmawialiśmy jak między ludźmi, a nie bogami i pętakami. Profesjonalnie Białostocki był niedościgniony. Może poza Walickim, który w czasie, kiedy studiowałam, był ogromnie poszkodowany przez alkohol. W efekcie odbyły się dwa–trzy jego wykłady. Fantastyczne, ale na parę lat studiów to nie jest dużo. Białostocki miał kursowy wykład z historii sztuki. Dotąd, a minęło pięćdziesiąt lat albo więcej, jak jestem w muzeum, patrzę na obrazy przez pryzmat wykładów profesora. Jeżeli ktoś chciał go słuchać, to w zapyziałej Warszawie przybliżał świat. Przede wszystkim uczniów, których uważał za osoby rokujące, bardzo wciągał w pracę. Będąc na studiach, na jego polecenie tłumaczyłam artykuły do tomu wybranych esejów Panofsky'ego, później robiłam indeksy do książek profesora, ciągle coś zadawał takiego, że człowiek się wciągał do dyscypliny.

Jak pani trafiła do muzeum?
Byłam już po doktoracie i dostałam bardzo eleganckie stypendium w Harvardzie. Stypendium w sekcji, która nazywała się Dumbarton Oaks Garden Library i mieściła się w Waszyngtonie, w fantastycznym pałacyku w ogrodzie. Spędziłam tam dwa lata, pracując dalej nad teorią pejzażu, nad pojęciami piękna, malowniczości i wzniosłości. Wróciłam do Polski z dwiema walizkami notatek i od razu poszłam do Instytutu Sztuki. Miałam nadzieję, że dostanę tam pracę. Profesor Ryszkiewicz powiedział, że może w tak dużej instytucji etat by się znalazł, ale on nie jest pewny, czy chce go dla mnie szukać. Uniosłam się i powiedziałam, że w takim razie nie chcę, żeby on go dla mnie szukał.

Bal na obozie studenckim w Chełmie Lubelskim z Elżbietą Gieysztor, Marylą Poprzęcką i Martą Opolską (później Piszczatowską), , 1964 r.Bal na obozie studenckim w Chełmie Lubelskim, od lewej: Maryla Poprzęcka, Agnieszka Morawińska, Elżbieta Gieysztor, Marta Opolska (później Piszczatowska), 1964 r.

W tym czasie wcale nie tak łatwo dostawało się dwuletnie stypendium w Harvardzie.
Nie lubimy takich, co wracają z Harvardu.

Właściwie dlaczego pani wróciła?
Bo nie planowałam emigracji. Nie z tym zamiarem jechałam. To też jest sprawa Białostockiego, który co roku miał parę propozycji, lecz wszystkie kolejno odrzucał. Podzielałam jego idealistyczne poczucie, że im więcej się dostaje, tym bardziej trzeba to, proszę wybaczyć patos, oddać krajowi.

Z czego to wynikało?
Widocznie są ludzie, którzy są stąd i chcą tu pracować.

I dostała pani możliwość pracy w muzeum od profesora Lorentza, promotora pani doktoratu
Po niepowodzeniu z uzyskaniem etatu w Instytucie Sztuki z wdzięcznością przyjęłam propozycję Lorentza. Pierwsza posada, jaką dostałam w muzeum, to było takie miejsce za kserokopiarką – choć wówczas jeszcze kserokopiarek nie było – do spraw kontaktów międzynarodowych.

Z Christopherem Norrisem, Collegium Maius, 1964 r.Z Christopherem Norrisem, Collegium Maius, 1964 r.

W muzeum pracował również Jan Białostocki. Czy była między nimi rywalizacja?
Ich pola się wyłączały. Profesor Lorentz poświęcił się administrowaniu muzeum. Był też posłem na sejm. Był przewodniczącym polskiej sekcji ICOM, jeździł na wszystkie zjazdy ICOM-u. Lorentz był nadczłowiekiem i uważał, że przysługiwały mu zupełnie inne prawa niż nam wszystkim. A Białostocki był człowiekiem czerpiącym wielką satysfakcję z tego, że jego uczniowie sobie radzą. Białostocki nie pretendował do żadnej administracyjnej władzy. Był kuratorem galerii sztuki obcej. Miał cały swój fraucymer, zresztą bardzo interesujący. Zajmował się tym, czym w muzeum trzeba się zajmować – opracowywaniem zbiorów, przygotowywaniem katalogów.

Pracując z Lorentzem, miała pani kontakt z Białostockim?
Pamiętam, jak popłakiwałam, zajmując się sprawami zagranicznymi w muzeum, i Białostocki wziął mnie na rozmowę: „Pani Agnieszko, my czerpiemy satysfakcję z tego, że ukazał się pani artykuł w «Journal of the History of Ideas», to jest ważne, prawda?”.

Co to dla pani znaczyło?
On mi to powiedział jako osobie, która spadła z Harvardu tam, za kserokopiarkę. Później byłam w roli kuratora galerii sztuki polskiej. Właściwie po śmierci prof. Kozakiewicza kuratorką była dr Krystyna Sroczyńska. Bardzo miła pani, wielka dama. Myślę, że wiekowo i pod każdym innym względem już nie bardzo wyrywna do rozmaitych rzeczy wykraczających poza rutynę. Myśmy się dublowały, ponieważ w muzeum nie było zwyczaju, żeby ktoś odchodził na emeryturę, więc pani Krystyna została formalnie na swoim stanowisku – ona się nazywała kuratorem, a ja kierownikiem działów malarstwa, grafiki, rysunku i rzeźby. I tak trwałyśmy, zanim pani Krystyna po dziesięciu latach jednak zdecydowała się przejść na emeryturę. Już wtedy zostałam wessana przez wystawy zagraniczne. Pani Krystyna siedziała na miejscu, a ja robiłam wystawę za wystawą.

Olimpiada artystyczna, z prof. Białostockim i Elżbietą Makowiecką, MNW, koniec lat 1970.Olimpiada artystyczna, od lewej: Elżbieta Makowiecka, prof. Białostocki, Agnieszka Morawińska, MNW, koniec lat 70. XX w.

Jak wyglądało wtedy robienie takich wystaw?
To był koniec lat 70. i całe lata 80. Jak sobie dzisiaj o tym myślę, to wydaje mi się, że to był cud, że można było jakąkolwiek wystawę zrobić. Nie było automatycznych telefonów, więc jak pan rano zamawiał telefon do Chicago, to nie mógł pan wyjść z pokoju przez nie wiadomo ile godzin i czasem ten telefon się realizował, a czasem nie. Jeżeli wysyłał pan list do Ameryki, to ten list szedł około trzech tygodni. Wszystko przechodziło przez cenzurę. Mimo wszystko to jakoś wychodziło. Warunkiem było znalezienie po drugiej stronie kogoś naprawdę zainteresowanego i trzeba było czuć, że lina z drugiej strony jest bardzo mocno trzymana. W ten sposób zrobiłam wystawę „Polnische Malerei von 1830 bis 1914” w Kilonii, Stuttgarcie i Wuppertalu, wystawę „Dziwny ogród” w Kunsthalle w Lucernie, później „Symbolism in Polish Painting” w Detroit Institute of Arts, później XIX-wieczną wystawę w National Academy of Design w Nowym Jorku, przeniesioną do Chicago i Waszyngtonu, a wreszcie „Artystki polskie” w Muzeum Narodowym, która później pojechała do National Museum of Women in the Art w Waszyngtonie.

Czy dyrektor Lorentz miał jakiś wpływ na pani program?
Wszystkie projekty spływały do niego i po jego akceptacji mogłam działać. Nigdy nie doszło do kontrowersji, ale też profesor nie przyjeżdżał na otwarcia wystaw, właściwie byłam z tym sama.

Jak wyglądały relacje z polityką? Czy muzeum miało autonomię? KC widać przez okno dyrektorskiego gabinetu, Mysia jest trochę dalej, przez ulicę. A przecież dyrektor Lorentz wypracował sobie legendarną pozycję.
To jest legenda na miarę PRL-u z całą jego dwuznacznością. Bardzo często pisałam listy w sprawach drażliwych i zawsze trzeba było zaczynać list od tego, że muzeum jest kierowane przez dwóch uczonych odznaczonych Orderami Budowniczych Polski Ludowej.

Chyba nie był aparatczykiem?
Lorentz był posłem na sejm w latach 50. Jak wybuchła Solidarność, kazał się zapisać do związku jako numer jeden i przyjmował w muzeum Lecha Wałęsę. Miało to takie konsekwencje, że go odesłali na emeryturę w dość brutalny sposób. Za to później mieszkanie profesora Lorentza stało się opozycyjną kawiarnią. W każdą niedzielę tam się zbierało towarzystwo: Międzyrzeccy, Holoubek, Konwicki...

Pani też tam była?
Nie, za wysokie progi.

Działała pani w latach 80. w opozycji?
Byłam członkiem Solidarności na początku, ale potem jakoś mi to przeszło.

Jeśli nie polityka, to może nauka. Co z pani habilitacją?
Przez te wszystkie rzuty ciała habilitacja nie została zrobiona.

Rozczarowała pani profesora Białostockiego?
Tak.

Które podróże były najciekawsze?
Najciekawiej wspominam stypendium, które dostałam po wystawie w Instytucie Sztuki w Detroit. Dostałam je, kiedy wychodziliśmy ze stanu wojennego. Zbliżały się nowe czasy i w Ameryce powstały dwie instytucje, które usiłowały za wszelką cenę utrzymywać kontakty z Polską – USIA i IREX. I jedna, i druga z tych instytucji dały mi po kolei stypendia. Jedno było takie, że w ciągu kilku tygodni objechałam szesnaście ośrodków uniwersyteckich, muzealnych, poznałam cały historyczno-artystyczny świat.

Tymczasem kończą się ponure lata 80. Zaczyna się coś nowego, a pani jest jedną z najlepiej przygotowanych osób do prowadzenia muzeum…
…i wtedy pani minister Cywińska mianuje dyrektorem muzeum pana profesora Godlewskiego, archeologa. Zapewne dlatego, że był mężczyzną. Zbiegło się to z czasem, kiedy Marek Rostworowski został ministrem kultury i zaprosił mnie, żebym była wiceministrem ds. kontaktów z zagranicą.

Poważna propozycja.
Ale krótka. Dziewięć, może dziesięć miesięcy w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego. Poza tym moi rozmaici cadykowie mówili, że nie wraca się do instytucji, z których się wyszło. W ten sposób po zakończeniu przygody w ministerstwie wylądowałam w Zamku Królewskim w charakterze szefa od działu sztuki. Zalazłam się w instytucji zupełnie innej niż Muzeum, w którym się jednak szarogęsiłam. Tymczasem w Zamku układ był absolutnie słoneczny, ponieważ profesor Rottermund nauczył się bardzo dużo od swojego mistrza, profesora Lorentza, i w najlepszym znaczeniu tego słowa był słońcem tej instytucji, a inne planety musiały utrzymywać odpowiednie trajektorie. I ja utrzymywałam, choć bez przyjemności.

Jak pani trafiła do polityki?
To był moment, kiedy uważano, że każdy z nas powinien w jakiś sposób siebie przekroczyć. Uważano, że to nie są już te czasy, żebyśmy robili to, co do tej pory. Trzeba było zrobić coś nadzwyczajnego. W ministerstwie towarzysko było bardzo przyjemnie. Marek Rostworowski – minister, Andrzej Rottermund – wiceminister, Waldek Dąbrowski – szef kinematografii, Grzegorz Michalski, jeszcze jeden wiceminister. No i ja. Przychodzili do nas rozmaici ludzie, każdemu się wydawało, że możemy coś zrobić, a ministerstwem jak zwykle rządził kierownik finansowy: „Obiecał pani, no to niech pani da”. Okazywało się, że nasza rola sprowadzała się do uhonorowania samą obecnością. Nigdy tego nie rozumiałam i to był mój wielki błąd. Wydawało mi się, że jak gdzieś po prostu będę, to nikomu od tego nic nie przybędzie.

Marek Rostworowski jednak coś próbował robić.
Rostworowski był wtedy bardzo zajęty organizowaniem fundacji Raczyńskich i, co jego sercu było bliższe, fundacji Czartoryskich. Pewnie by dziś płakał, gdyby widział, co się dzieje teraz. Oczywiście był bardzo krakowski, więc sprawa Teatru Starego, śmierć Tadeusza Kantora to były rzeczy, które go najbardziej zajmowały. Andrzej Rottermund usiłował forsować ustawę o muzeach, a ja przez długi czas byłam zajęta spotkaniem Komitetu Bezpieczeństwa i Współpracy Europejskiej w Krakowie, do którego to spotkania przygotowywany był ogromny program kulturalny. Poza tym byłam naszym delegatem do roku UNESCO poświęconego jedności w różnorodności. Minęło jak z bicza trzasł.

Skończyło się tak, że poszła pani do Zamku Królewskiego pracować z Rottermundem.
Z Rottermundem, który powiedział, że bardzo mu przykro, ale on już obiecał jednej pani, że będzie wicedyrektorem, więc mi tego stanowiska zaproponować nie może.

Nie chciała pani zostać w polityce?
Wie pan, przede wszystkim bardzo lubię miejsca, w których można coś zrobić. Z tego samego powodu okazało się, że nie leży mi dyplomacja.

Czytelnicy pomyślą, że jest pani defetystką. Pierwsze rządy demokratyczne sporo zdziałały. Wałęsa z Suchocką i Balcerowiczem góry przenosili…
Tak, Lech Wałęsa. Przygodą życia była podróż z Lechem Wałęsą do Czechosłowacji. Jeździliśmy z prezydentem i całym towarzystwem, pan prezydent, pan Puch, pani Puchowa, pan Wachowski, pani Danuta Wałęsowa, ksiądz Cybula, kilkunastu wiceministrów i rozmaite inne osoby. Trzeba było pamiętać swój numer samochodu, to w delegacji oficjalnej jest najważniejsze. Przyjął nas Vaclav Havel. Wszyscy pytali Wałęsę, co myśli o rozdzieleniu Czech i Słowacji. On jako człowiek rozsądny wymyślił sobie taką sentencję, którą wszystkim powtarzał, że to nie ma większego znaczenia, bo w nowej Europie będą tylko drogowskazy i komputery.

Ile lat spędziła pani w Zamku Królewskim?
Dwa. To był taki strasznie martwy okres w moim życiu, dość nieszczęśliwy.

W Ambasada RP w Canberrze, 1994 r.W Ambasadzie RP w Canberze, 1994 r.

Jak to się stało, że trafiła pani na placówkę?
Zauważył mnie i wyłuskał minister Skubiszewski.

To była nietypowa historia?
Bardzo typowa. Nasz kolega Lech Sokół z Instytutu Sztuki też został ambasadorem. Jak profesor Skubiszewski pytał, czy jestem zainteresowana, to nie wiedziałam co odpowiedzieć. Chciałam, żeby to był mały europejski kraj, z normalnymi stosunkami kulturalnymi, i żeby nie było Polonii. Tak trafiłam do Australii.

Jak było w dyplomacji?
W dyplomacji byłam zielonym kotem, bo jednak to jest fach jak każdy inny. Jeżeli ktoś nie ma specjalnych talentów, to bez przygotowania trudno to robić. Miał rację Skubiszewski, że mnie wysłał na koniec świata, gdzie chodziło przede wszystkim o zmianę wizerunku Polski.

Pamiętam pani wykład dla studentów historii sztuki. Wróciła pani z Australii i opowiadała o sztuce najnowszej w kontekście epidemii HIV i AIDS.
Nie traciłam czasu, interesowałam się sztuką. W Australii miałam wykład publiczny o Gauguinie, Szkole Pont Aven i jej polskim uczestniku – Władysławie Ślewińskim, miałam szereg audycji w radio związanych z Chagallem, wygłaszałam wykłady o polskiej kulturze, zawsze z ilustracjami, w rozmaitych prestiżowych instytucjach. Byłam członkiem Harvard Club of Australia. Zostałam też zaproszona do rady przy Galerii Narodowej w Canberze.

Z prof. Bartoszewksim oglądamy kangury w Tidbinbilla Nature Reserve, Australia, 1993 r.Z prof. Bartoszewskim w Tidbinbilla Nature Reserve, Australia, 1993 r.

Pani mówi o sztuce nowoczesnej, a ja chciałbym dowiedzieć się, jak to się stało, że zainteresowała się pani sztuką współczesną.
Na pewno nie był to mój główny fokus. Pisałam artykuły o grupie Śmietanka, to byli moi rówieśnicy i znajomi, no i oglądałam…

Sztuka współczesna okazała się ważna, gdy wygrała pani konkurs na prowadzenie Zachęty. Przewodniczący komisji, Andrzej Rottermund, oczekiwał, że stworzy pani instytucję zajmującą się sztuką dawną, tymczasem pani pociągnęła program jak najbardziej współczesny.
Rottermund ciągle uważał, że ja powinnam zostać dyrektorem Muzeum Narodowego w Warszawie. I dla niego mój powrót z placówki był wręcz kłopotliwy, bo mieć takiego ambasadora w kącie, z pensją 1470 złotych, to wstyd.

Obserwowała pani, co się dzieje w Muzeum Narodowym? Znała pani dyrektora Ruszczyca?
Mieliśmy nieudany epizod współpracy – był moim asystentem i rozstaliśmy się. Są osoby, które nie nadają się na asystenta, a są świetne jako liderzy. Miałam z nim kłopot, bo miał wtedy dwoje małych dzieci i był wzorowym ojcem, co w czasach niedoborów wymagało wielu zabiegów kolidujących z pracą.

To było jeszcze w latach 80. Później został dyrektorem…
Później dowiedziałam się od kolegów, że przez jakiś czas prowadził muzeum świetnie – był bardzo kontaktowy, miał dobre relacje z biznesem, nieźle sobie radził jako administrator, ale nie wizjoner. On też chyba nie miał takich ambicji.

W Zachęcie zastąpiła pani Andę Rottenberg. Znała ją pani ze studiów, ale też mijałyście się na korytarzach ministerstwa.
To bardzo skomplikowane, dlatego że w ostatnich tygodniach przed złożeniem urzędu przez minister Izę Cywińską Anda zaprosiła mnie do ministerstwa na rozmowę z panią minister, która mi oferowała dyrekcję Zachęty. Anda wyobrażała sobie, że to będzie instytucja w typie „klasycy nowoczesności”, a ona będzie zakładała muzeum sztuki najnowszej. Tego nie udało się zrealizować, Cywińska odeszła. Później Anda, mimo że ja przyszłam do Zachęty trzy miesiące po jej odejściu, jakoś nie mogła tego przełknąć i bardzo mi utrudniała życie.

Jak wyglądał program Zachęty w pani aplikacji konkursowej?
Jak składałam swoje papiery konkursowe, biłam na to, że Zachęta powinna być salonem Warszawy. Bo i adres, i sąsiedztwo, i architektura tego budynku. Im więcej pracuję w innych miejscach, tym bardziej cenię sposób zaprojektowania Zachęty – jest naprawdę świetnym miejscem, z piękną tradycją.

Z Brysią po wygranym konkursie na Zachęte, 2001r.Z Brysią po wygranym konkursie na Zachętę, 2001 r.

Utrzymała pani za to, przynajmniej częściowo, krytyczny program Andy Rottenberg.
W Zachęcie uważałam, że moim zadaniem jest zorganizowanie pracy kilku wybitnym kuratorkom, które tam pracują. Nie narzucałam swojego programu. To był bardzo zbiorowy program, zupełnie nie miałam poczucia, że jestem tam merytorycznie najmocniejsza.

Po odejściu wicedyrektora Świerszcza ta instytucja, cokolwiek by sądzić o jej salonowości, jest niezwykła: pracują tam same kobiety.
Teraz przyjęły młodego kuratora i trzeba będzie przywrócić męską toaletę, którą w pewnym momencie zlikwidowałyśmy.

Wspominam o tym, gdyż wcześniej była pani jedną z nielicznych kobiet w zdominowanym przez mężczyzn środowisku, zarówno w muzeum, jak i w ministerstwie.
Robiłam sobie dowcipy. Kiedy pytano: czy panowie zapoznali się z materiałami?, odpowiadałam: ja też. Albo jak Marek Rostworowski wracał z Krakowa i przywoził kaczuszki dla swojej sekretarki, dla mojej sekretarki i dla mnie, pytałam, gdzie jest kaczuszka dla ministra Rottermunda.

Do Zachęty przyszła pani z czymś, co stało się później pani znakiem rozpoznawczym, mianowicie z misją ratunkową.
Wtedy to była bardzo straumatyzowana instytucja. Sposób, w jaki potraktowano Andę, był straszny, tzn. nie jak ją potraktował minister, ale posłowie i społeczeństwo. Hejt, który się wtedy wylał, był straszny. Te wszystkie osoby zostały tam w poczuciu zagrożenia, skrzywdzenia. Anda była dla nich, i zresztą pozostała, role model. Ja nie pretendowałam do jakiejkolwiek konkurencji, bo startuję w innych kolorach. Chodziło o to, żeby towarzystwo uspokoić, pozwolić zrealizować swoje pomysły, zaistnieć. Anda bardzo dużo nauczyła zachętowskie kuratorki, a ja pozwoliłam im się zrealizować.

Co pani najchętniej wspomina z Zachęty? Była tam pani ładnych kilka lat.
Blisko dziesięć. Dłużej niż Anda. Nie ruszałam zespołu, przyjęłam Marysię Brewińską i trochę młodych asystentek. Było bardzo dużo ważnych wystaw, trochę klasycznych, wpuszczanych przeze mnie, żeby zanęcić do Zachęty takie osoby, które tam normalnie nie przychodziły. Dwie wystawy z Galerii Lwowskiej, Jacek Malczewski i polskie malarstwo XIX wieku. Rozumiem, że z punktu widzenia programu Zachęty to były rzeczy drugorzędne, ale dla mnie ważne było, żeby nie odcinać całej grupy publiczności. Znajomy weterynarz mówił mi: „Ja tam nie chcę chodzić, bo mnie zrobią w konia”.

Jak opisałaby pani różnicę pomiędzy muzeum a instytucją wystawiającą sztukę współczesną jak Zachęta?
Jestem z natury pokorna, starałam się przyjąć taką postawę, żeby się od kuratorek pracujących w Zachęcie jak najwięcej nauczyć. To było pasjonujące. Dla mnie napisanie wstępu do jakiegokolwiek katalogu to były tygodnie lektur. Chcąc napisać wstęp na 1800 znaków, miesiąc czytałam. Od strony organizacyjnej i administracyjnej to była wielka lekcja tego, co mogą młode osoby. Ponieważ w Zachęcie bardzo młode osoby mogą zrobić wszystko: zbudować więzienie Arturowi Żmijewskiemu i przewieźć do Wenecji przekraczający wszelkie wymiary szkielet konstrukcji Moniki Sosnowskiej. Odwrotnie niż w muzeum. W muzeum musiałam organizować cały pion organizacyjny i obsługi, bo kurator muzealny jest wychowany na bardzo wąskiej specjalizacji działania. Wszystkie sprawy organizacyjne muszą być powierzane innym osobom, które są niestety przez kuratorów źle traktowane.

Z Zachęty odeszła pani na własne życzenie?
Zachęta prosperowała, moja zastępczyni była absolutnie samodzielna i zasługiwała na awans. Poszłam do ministra Zdrojewskiego i powiedziałam, że moja działalność dobiegła końca i chciałabym odejść. Wtedy minister powiedział: „A ja mam dla pani propozycję”. Propozycja była bardzo trudna, bo z jednej strony od muzeum bardzo daleko odeszłam, z drugiej to była niezasklepiona rana. W ten sposób, zamiast spokojnie przejść na emeryturę dostałam kolejny twardy orzech do zgryzienia. Zachęta w porównaniu z muzeum jawi mi się jako miłe miejsce, „pałac cukiereczek” z młodymi, pomagającymi sobie osobami. Jakoś nie zauważyłam tam elementów brudnej walki i konkurencji, strasznie sobie te dziewczyny pomagają.

O czym pani myślała, przyjmując propozycję Zdrojewskiego?
Myślałam o moim ojcu, o mojej matce, która wtedy była bardzo chora i nie mogła już za bardzo zrozumieć, co się dzieje. Mówiłam: „Mamo, będę profesorem Lorentzem”. Jak pan się zorientował z naszej rozmowy, dość kompulsywnie przyjmuję wyzwania. No i musiałam skoczyć. Poza tym miałam poczucie, że tak jak w Zachęcie stąpałam po dość kruchym lodzie, to o muzeum wiem wszystko.

Agnieszka Morawinska_Ai Wei Wei_fot. P. RypsonAgnieszka Morawińska i Ai Weiwei, Pekin 2015, fot. P. Rypson

Powrót po dwudziestu latach.
Przede wszystkim bardzo mało się zmieniło przez te dwadzieścia lat. No i mój wielki plan potrząśnięcia, posprzątania, zmiany struktury zderzył się z rzeczywistością i wyobrażeniem moich kolegów. Troszkę mi pomogło, że zbliżał się jubileusz 150-lecia muzeum i zauważyłam, że po Piotrze Piotrowskim nie został żaden plan wystaw. Na jubileusz kuratorzy wyobrażali sobie, że galerie będą dalej takie, jakie są, a oni będą objaśniać, że galerię sztuki obcej powiesił Zamecznik, że galeria sama w sobie jest zabytkiem i ma historyczny kształt, choć od czasów Zamecznika została tysiąc razy „poruszona”. Zdecydowałam się zamknąć muzeum na ponad rok i przez ten czas, z bardzo minimalnym budżetem i wielką pomocą Roberta Rumasa, muzeum zostało posprzątane od góry do dołu. Tym sprzątaniem doprowadziłam do odsłonięcia architektury początkowej. Zrobiliśmy zaprojektowaną przez Roberta galerię XIX-wieczną i wystawę „Wywyższeni” pod naukowym kierunkiem prof. Pomiana, która w moim projekcie miała być wystawą integrującą cały zespół. Nie do końca się to udało, bo zespół miał trudności ze współpracą. Okres heroiczny trwał od listopada 2010 do końca maja 2012. To było szalone półtora roku. Później muzeum już szło jak dobrze naoliwiona maszyna.

Podobnie jak w wypadku Zachęty fotel dyrektorki objęła pani po charyzmatycznym poprzedniku, tym razem Piotrze Piotrowskim, który z hukiem odwołany został przez Radę Powierniczą, a dymisję podtrzymał minister Zdrojewski. Przyszła pani do muzeum, żeby ratować sytuację.
I myślę, że uratowałam. Wylądowałam w muzeum po rocznej dyrekcji Piotra Piotrowskiego, który moim zdaniem źle wycelował, bo to nie była instytucja, która nadawałaby się do jego programu. Muzeum ma ogromne zobowiązanie wobec zbiorów. Również to, co widać, czyli galerie stałe, jest bardzo ważne. Cała praca idzie w opracowanie i udostępnianie zbiorów, digitalizację i udostępnianie w sieci, w obsługę wypożyczeń, publikację badań pracowników. Pracownicy muzeum przygotowują katalogi na najwyższym światowym poziomie. Przykładem może być katalog sztuki niderlandzkiej i flamandzkiej Hanny Benesz. Nawet nie potrafię panu powiedzieć, jakich wysiłków wymagało wydanie tego katalogu. To są bardzo drogie książki z minimalną możliwością zwrotu. To wszystko są rzeczy, które powinny odbywać się w instytutach naukowych, ale w instytutach naukowych nikt takich rzeczy nie umie, bo te umiejętności nabywa się w pracy muzealnej przez czterdzieści i więcej lat. To by była moja odpowiedź na koncepcję instytucji Piotra Piotrowskiego.

W rozmowie z „Krytyki Politycznej” prowadzonej przez Artura Żmijewskiego przyznała pani, że od „muzeum krytycznego” Piotrowskiego woli pani „muzeum eklektyczne”. Niektórzy nie mogą pani darować Brandta, biedermeieru i fotografii węgierskiej. Jak pani widziała muzeum, kiedy programowała instytucję?
Ja jestem głęboko propaństwowa i uważam, że Muzeum Narodowe ma swoje obowiązki. Zwłaszcza im bardziej szkoła je zaniedbuje, tym bardziej rozmaite punkty poza szkołą są ważne. Wydaje mi się, że nie ma nic złego w programie, który mówi o historii Polski, o polskiej sztuce czy o polskiej kulturze. Tym bardziej, że mówi prawdę, że mówi rozsądnie i ze świadomością kontekstów międzynarodowych, a nie opowiada, że my jesteśmy najwięksi, najwspanialsi i wygraliśmy mistrzostwa świata w piłce nożnej. Muzeum ma szereg oddziałów. To, co robi Agnieszka Tarasiuk w Królikarni, jest bardzo blisko muzeum krytycznego. W gmachu głównym mamy inne zadanie. Nie chcę się tak bronić jak w rozmowie ze Żmijewskim.

Program muzeum krytycznego można oceniać różnie. Piotr Piotrowski być może dalej by go realizował, gdyby nie tragiczna sytuacja finansowa muzeum i napięcia w relacjach z zespołem. Jak to wyglądało z pani perspektywy?
Z mojej perspektywy to była bolesna chwila prawdy. Ponieważ szesnaście lat pracowałam w Muzeum Narodowym, zanim wkręciło mnie w inne sprawy, to uważałam, że wracam do moich kolegów i mam wyjątkowe przygotowanie do tego, co chcę zrobić. Tymczasem spotkałam się z oporem z pozycji: my wiemy lepiej, bo u nas tak było i będzie już zawsze. Te problemy słusznie sygnalizował Piotr. Ja również próbowałam zmienić niezdrową strukturę, która wynikała nie z logiki, ale z personalnych przypadków, które się potem utrwaliły i wrosły w organizację. Moja próba zmiany tego stanu rzeczy została bardzo źle przyjęta. Łącznie z listem do ministra ze skargą, żeby zabrać stąd panią Morawińską, bo redukując sześć gabinetów graficznych do dwóch, szkodzi zbiorom. Tymczasem żaden zbiór nie został przesunięty z jednej szuflady do drugiej, tylko logiczniej to się poukładało w strukturze.

Stworzyła też pani ciekawy zespół menadżerski. Ściągnęła pani Piotra Rypsona, Mateusza Labudę…
…Elżbietę Sobiecką, która razem ze mną przyszła z Zachęty i która jest pasjonatką administracji i remontów. Muzeum bardzo dużo jej zawdzięcza.

Jak dzieliliście się obowiązkami?
Bardzo czysto. Zakres obowiązków Mateusza Labudy to był fundraising i promocja, ale okazało się, że ma też koneksje w świecie prawniczym, dlatego załatwiał wiele spraw, z którymi muzeum się boryka i będzie borykało, kwestii własnościowych zbiorów muzealnych, jak i całych obiektów, na przykład Królikarni, o którą toczy się proces, czy Nieborowa. On robi to świetnie, wszystkich zna, a jak nie zna, to szybko poznaje. Jest naprawdę w tym zakresie doskonały. Piotr Rypson był dyrektorem do spraw zbiorów i spraw naukowych, wykonywał jednocześnie pracę kuratora sztuki nowoczesnej, współczesnej. Jest znakomicie wykształconym i wybitnie utalentowanym badaczem, często zapraszanym na konferencje i wykłady za granicą. Elżbieta Sobiecka była dyrektorem do spraw administracyjnych. A potem na jej miejsce wszedł pan Antoni Gryboś, bardzo sprawny administrator.

A pani?
Ja koordynowałam i doglądałam kolejnych modernizacji galerii. Poza tym jednak program wystaw był jeśli nawet nie przeze mnie wymyślany, to „klecony”. Parę wystaw wynikało z moich podpowiedzi.

Za pani kadencji udała się rzecz niebagatelna, czyli nowe opracowanie galerii stałych. To jak przepisanie historii sztuki i stworzenie nowej muzeologii. Czy mogłaby pani o tym opowiedzieć?
Muzeum wypełniło się warstwami. Na najniższym poziomie: starożytność i średniowiecze. Mało kto zdaje sobie sprawę, że galeria Faras, która pochodzi z wykopalisk, jest w gruncie rzeczy galerią sztuki średniowiecznej i ma pewne paralele z europejską Galerią Sztuki Średniowiecznej. To jest niezwykłe, nie każde muzeum może się tym pochwalić, nawet Luwr, który z tej sztuki Sudanu ma pożyczone od nas dwa freski. Piętro jest poświęcone sztuce polskiej z uzupełnieniami europejskimi: od końca XVIII wieku do współczesności, z galerią sztuki polskiej XX i XXI wieku opracowaną przez Piotra Rypsona doprowadza historię sztuki polskiej do dziś. Wreszcie cała góra jest poświęcona sztuce dawnej, gdzie jest i sztuka europejska, i sztuka polska, malarstwo, rzeźba i sztuka dekoracyjna we wspólnej przestrzeni. Układ stworzony przez Antoniego Ziembę odpowiada domenom takim, jak religia, kościół, dwór, reformacja, miasto etc. To nie jest całkiem oryginalna koncepcja, bo w tym duchu idzie dziś muzealnictwo, choćby nowa ekspozycja Rijksmuseum w Amsterdamie, ale przekonanie moich kolegów do tego, co w tej chwili jest ich największą dumą, kosztowało mnie sporo pracy.

W Muzeum z Bogdanem Zdrojewskim, ministrem kultury, prezydentem Bronisławem Komorowskim, Małgorzatą Omilanowską, ministrą kultury, i pierwszą damą Agatą Kornhauser-Dudą / fot. Bartosz Bajerski 



Czym ten układ różni się od tego, co wisiało w muzeum za Lorentza?
Wcześniej był niezachwiany podział na sztukę polską i sztukę obcą. Pojawiały się kłopoty takie, jak na przykład obrazy Bernarda Belotto, namalowane w Warszawie należały do sztuki polskiej, namalowane w Dreźnie należały do sztuki obcej. Norblin należał w całości do sztuki polskiej, Lampi do obcej. A przecież właściwie do końca XVIII wieku tych obcych artystów działających w Polsce była cała masa. Chyba po to, żeby nie mnożyć tego rodzaju fałszywych problemów, trzeba było zlikwidować podział na sztukę polską i sztukę obcą. Co więcej, kuratorzy byli uwłaszczeni na swoich terytoriach i przesunięcie tego było ponad ludzkie siły. A jednak wydaje mi się, że przenieśliśmy góry wspólnymi siłami.

Co było największym problemem? 
Jeżeli się popatrzy na muzeum i przyjrzy galeriom, to widać dramatyczny brak symetrii między sztuką polską i europejską. Do drugiej połowy XVIII wieku zbiory sztuki europejskiej przeważają nad polskimi. Ale już piętro ze sztuką nowoczesną i nowożytną jest prawie pozbawione sztuki europejskiej. Co z tego, że mamy jakiegoś jednego niedobitego Courbeta czy jednego o bardzo wątpliwym statusie Renoira. Od końca XVIII wieku w Polsce bardzo nędznie zbierano sztukę europejską. Nic tego nie tłumaczy, bo rozbiory rozbiorami, ale jednak byli w Polsce bogaci, światowi ludzie. Co z tego, jeśli nie mieli gustu, a teraz tego nie możemy już nadrobić, bo kosztuje to dużo pieniędzy. Dziś powtarza się te błędy. Gdybyśmy nie budowali siedemdziesięciu muzeów, jak chwali się minister Gliński, to parę rzeczy można by pozyskać.

Gdy do władzy doszedł PiS, wszyscy spodziewali się politycznych czystek w instytucjach sztuki. Także w muzeum. Tymczasem okazało się, że minister Gliński był z pani zadowolony.
Ze mnie zadowolony? Ale ja nie byłam z niego zadowolona. Poza tym nie można firmować takiej sytuacji.

Jakiej sytuacji? Mówiła pani, że muzeum udało się posprzątać. Czy misja ratunkowa mimo to się nie powiodła?
Przez czas mojej dyrekcji w muzeum zmodernizowaliśmy wszystkie galerie, przekształciliśmy to, co nazywa się muzeologią, wypełniliśmy muzeum od piwnicy do najwyższego piętra galeriami, które cieszą się powodzeniem. Jednocześnie zostałam doprowadzona do tego, że ostatnią moją decyzją było zamknięcie galerii drugiego piętra, ponieważ nie starczało nam pieniędzy na oświetlenie i ochronę. Nie mogłam się odnaleźć w sytuacji, kiedy im więcej i lepiej się robiło, tym było gorzej dla muzeum. Jest bardzo dużo galerii, wspaniały program edukacyjny, ogromne zapotrzebowanie na lekcje muzealne, a my nie możemy ich organizować więcej, bo nie mamy miejsca w szatni, odpowiedniej liczby toalet, miejsca, w którym dzieci mogłyby złożyć tornistry albo zjeść kanapkę po obejrzeniu muzeum. Z tego ogromnego starania i wielkiej pracy doszliśmy do punktu, kiedy to wszystko okazało się w dużej mierze bez sensu. Może pan sobie wyobrazić, że to było szalenie frustrujące.

To jednak niewystarczający powód dla tak doświadczonej dyrektorki. Dlaczego odeszła pani z muzeum?
Ponieważ byłam niezadowolona z kontaktów z ministerstwem, z kierunku, w jakim idzie polityka muzealna w Polsce. Zresztą dawałam temu wyraz publicznie. Mówiłam wprost, że nie można na rzecz propagandowych wydmuszek zdusić instytucji, na które pracowały pokolenia. Panowie ministrowie Gliński i Sellin z wielką satysfakcją mówią o tym, że powołali siedemdziesiąt nowych muzeów, w tym dwadzieścia ministerialnych, reszta współprowadzona jest z samorządami. Nie wspominają tylko, że większość z nich jest potrzebna społeczeństwu jak piąte koło u wozu. Te muzea są wyłącznie dla propagandy. W tym samym czasie instytucje takie jak Muzeum Narodowe w Warszawie dochodzą do kresu swoich możliwości. Podczas ostatniego spotkania minister Gliński przekonywał mnie, że nie był informowany o kłopotach Muzeum Narodowego.

Jak pani myśli, z czego wynika takie postępowanie ministerstwa wobec muzeów?
W pierwszej rozmowie, którą miałam z ministrem Glińskim, mówiłam mu o tym, bo kłopoty już były, a on mi na to: „Wie pani, w pierwszej kolejności musimy zadbać o te nasze muzea” . Zapytałam, czy Muzeum Narodowe w stolicy kraju nie jest „naszym muzeum”.

Zostawiła pani następcy plany dotyczące przyszłości muzeum?
Opracowałam program przyszłości Muzeum Narodowego, który dalej jest programem minimum. W tym programie minimum jest pozyskanie magazynów, stworzenie przestrzeni recepcyjnej pod dziedzińcem głównym, gdzie by się mieściły wszystkie kasy, szatnie, informacja, sklep muzealny, kawiarnia, sala edukacyjna, odzyskanie przestrzeni Muzeum Wojska Polskiego oraz bardzo staranny namysł, jak wobec tej nowej przestrzeni rozdysponować zbiory. Czy zrobić tam skrzydło XX i XXI wieku, czy skrzydło wystaw czasowych, a z resztą zbiorów jakoś się kokosić w starym gmachu. Myślę, że raczej musiałby się tam znaleźć XX wiek.

Co dalej z muzeum?
Muzeum ma na razie zapewniony byt pod kierunkiem Piotra Rypsona, który niestety został zatrudniony na stanowisku pełniącego obowiązki, a mimo jego imponującego CV nic nie wskazuje, żeby minister uważał, że to jest kandydatura docelowa.

Jeśli chodzi o muzeum, to czy jest coś, czego pani żałuje?
W szerokim ujęciu żałuję, że nie udało się to, co uważałam, że byłoby najważniejszą rzeczą – nie został położony kamień węgielny pod budowę nowego gmachu Muzeum Narodowego w Warszawie. Nie w takim sensie, żeby przenieść całe muzeum, tylko żeby je powiększyć o nowoczesną, odpowiednio wyposażoną przestrzeń. To uważam za klęskę, której nie mogę wziąć na siebie. To klęska naszego państwa.

Wystawa „W Muzeum wszystko wolno”, fot. Bartosz Bajerski

Tego żałuje państwo, a pani czego by żałowała?
Dla każdego muzeum sprawą absolutnie pierwszej wagi są magazyny. Tymczasem Muzeum Narodowe zostało zaprojektowane bez nich. Magazyny mieszczą się więc w wynajętej od dentysty willi pod Warszawą, w takich podworskich budynkach w Otwocku. Stworzyliśmy wyjątkowo korzystny moim zdaniem plan magazynowania zbiorów w profesjonalnym obiekcie w Konstancinie. Tymczasem minister bez konsultacji przekreślił kilka lat starań, forsując absurdalny pomysł budowy centralnego magazynu dla muzeów warszawskich. To też było przyczyną mojego buntu.

Co by pani uznała za swoje najważniejsze osiągnięcie w muzeum?
Zmianę wizerunku Muzeum, przywrócenie mu pozycji w wymianie międzynarodowej, przyciągnięcie widzów i pozyskanie zwolenników – w tym Towarzystwa Przyjaciele Muzeum Narodowego w Warszawie. Z tego wynikła również wystawa „W muzeum wszystko wolno”, zrobiona przez dzieci, która pozwoliła zdjąć pieczęć zamku Sinobrodego i otworzyć szeroko Muzeum..

Lorentz kojarzy się teraz z kawiarnią i ciastkami.
Kojarzy się słusznie, bo bardzo profesor lubił kawę i ciastka. Na jego seminarium musiały bć kawa i pączki od Bliklego.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).