Jedna twarz i taki sobie miraż
fot. Kamil A. Krajewski

11 minut czytania

/ Sztuka

Jedna twarz i taki sobie miraż

Adam Mazur

Wydaje się, że to nie cytaty z piosenek Velvet Underground ani porównania do teatru Grotowskiego ratują zdjęcia Machcińskiego. Machcińskiego ratuje jego własna historia, jej autentyczny i na swój sposób hollywoodzki wymiar

Jeszcze 3 minuty czytania

Na przewidywalnej scenie artystycznej Tomasz Machciński jest postacią równie zjawiskową co kontrowersyjną. Wojenna sierota adoptowana przez hollywoodzką gwiazdę, narcyz walczący z niepełnosprawnością, chorobami i przeciwnościami losu, outsider genialnie przełamujący rutynę fotografii inscenizowanej, a ostatnio także łamiący reguły poprawności politycznej dziaders. Wydany właśnie luksusowy „Album” oraz indywidualna wystawa „Tysiące twarzy, setki miraży” w krakowskiej Mandze sprawiają, że Machcińskiego należy czym prędzej kanonizować albo anulować i zapomnieć.

Publikację i wystawę łączy nie tylko powołana kilka lat temu Fundacja Tomasza Machcińskiego, której głównymi motorami są – oprócz samego artysty – Tomasz Gutkowski i Katarzyna Karwańska. Wydany w twardej płóciennej okładce, w zacnym formacie i niskim nakładzie, a do tego wydrukowany na grubym papierze i świetnie złożony przez Pilar Rojo „Album” Tomasza Machcińskiego przedstawia jego analogową, czarno-białą fotografię. Z kolei zajmująca dużą galerię Mangghi wystawa „Tysiące twarzy, setki miraży” koncentruje się na fotografii barwnej z lat 2006–2018. Dzięki obu formatom – wraz z dyskursem towarzyszącym w postaci tekstów Anke Kempkes, Zofii Czartoryskiej, Agaty Pyzik i Katarzyny Karwańskiej – możemy złożyć w całość artystyczną sylwetkę.

Tomasz Machciński. „Tysiące twarzy, setki miraży”

kuratorka: Katarzyna Karwańska, Muzeum Manggha w Krakowie, do 5 września 2021

Tomasz Machciński, urodzony w 1942 roku, mieszka w Kaliszu. To ważne, bo ten małomiasteczkowy rys w jakiś sposób tłumaczy biedaszyk stylizacji opartych na lumpeksowych promocjach. W Kaliszu tworzy i z Kalisza ucieka w teatrzyk absurdu, egzotyczne fantazje i fantastyczne role. Stoi to w sprzeczności ze słowami Karwańskiej, która pisze, że „mnogość stylów, afiliacji etnicznych, rasowych, seksualnych czy społecznych na jego zdjęciach przywodzi na myśl raczej nowojorskie niż kaliskie ulice”. Wydaje się, że nie można zrozumieć Machcińskiego bez jego siermiężnego, brutalnie przeoranego przez wojnę i PRL życiorysu, bez jego mikrych rozmiarów kawalerki, gdzie pokątnie urządza i pielęgnuje swój fototeatrzyk. Trudno też zrozumieć Machcińskiego bez fotografii, której, co ciekawe, żadna z autorek specjalnie się nie przygląda, skupiając się na kontekstach kulturowych i społecznych oraz odnajdywaniu odległych referencji. Zamiast tego próbują one wynieść Machcińskiego na piedestał czczymi porównaniami z Robertem Mapplethorpe’em czy z Claude Cahun. Już wcześniej pojawiały się oczywiste w tego rodzaju inscenizowanych autoportretach odniesienia do Cindy Sherman. Przy tych samoświadomych klasykach działający na marginesie autodydakta, jakim jest Machciński, wydaje się żartem, outsiderem, tworzącym zdjęcia niskiej rangi, biedne i ułomne.

© Fundacja Tomasza Machcińskiego (album / for the album)© Fundacja Tomasza Machcińskiego

W tym kontekście luksusowa oprawa albumu i minimalistyczna, a zarazem monumentalna ekspozycja nie oddają ducha tej fotografii. Na każdym zdjęciu widzimy twarz autora i modela. Czasem również tors zdeformowany odniesionym w dzieciństwie urazem, rzadziej całą postać. Na pojedynczych autoportretach pojawiają się żona i dziecko artysty. Twarz Machcińskiego jest za każdym razem odmieniona makijażem, ubraniem, nakryciem głowy, a przekaz często wzmacniają rozmaite atrybuty trzymane w dłoni lub pojawiające się w tle. 

Tomasz Machciński, „Album”. Fundacja Tomasza Machcińskiego, 110 stron, publikacja dostępna od 2020 rokuTomasz Machciński, „Album”. Fundacja Tomasza Machcińskiego, 110 stron, publikacja dostępna od 2020 roku

Fotograf uwielbia wykrzywiać twarz w charakterystycznym grymasie. Podczas oglądania setek i tysięcy zdjęć można zauważyć, jak powtarzają się miny: sugerujące szaleństwo przewracanie oczami, wściekłe szczerzenie zębów, grymas cierpienia. Radość, nienawiść, smutek i złość odgrywane są w przewidywalny sposób, chcący, niechcący pokazując, czym jest dobra, a czym zła gra aktorska. Machciński to kiepski prowincjonalny aktor, którego galerię fotosów z niezagranych ról łatwo wyśmiać. Parafrazując piękny tytuł krakowskiej wystawy: to jedna twarz i taki sobie miraż.

Jako fotograf Machciński też się nie spisał. Zdjęcia są prymitywnie kadrowane, a do tego słabo naświetlone. W fotografii widać niską jakość sprzętu (wszystko zaczęło się od radzieckiej smieny). Nawet balans bieli w kolorowych zdjęciach stanowi problem dla autora. Nie ma mowy o profesjonalnym, studyjnym warsztacie. Wszystko jest umowne, rozpada się na oczach widza, pozostawiając uczucie zażenowania. Na tych ruinach spektaklu uwidacznia się szaleństwo, jakaś kompulsywna potrzeba, maniakalna obsesja na własnym punkcie, która dobrze rezonuje ze współczesnym fotograficznym narcyzmem. Machciński jest prorokiem kultury selfie, oszalałym influenserem wyprzedzającym instafotografię o pół wieku. To oczywiście selfie wybrakowane i nieudane. Negatyw wygładzonych filtrami fotek, służących budowaniu wizerunku i performowaniu tożsamości. Transgresyjny, nadmiarowy geniusz tego outsidera nie potrzebuje protez wysokiej kultury ani podpierania postaciami z nowojorskiej sceny od Warhola po Sontag.

Performans dokamerowy Machciński wykonuje nieprzerwanie od 1966 roku, strojąc miny, przebierając się i pstrykając autoportrety, początkowo czarno-białe i analogowe, a od XXI wieku także cyfrowe i barwne.

© Fundacja Tomasza Machcińskiego © Fundacja Tomasza Machcińskiego
© Fundacja Tomasza Machcińskiego

Według szacunków Katarzyny Karwańskiej, kuratorki wystawy „Tysiące twarzy, setki miraży”, artysta stworzył lub zawłaszczył w swoich zdjęciach 22 tysiące tożsamości. Innymi słowy, przez 55 lat każdego roku tworzył około 400 tożsamości, a fotografii odpowiednio więcej (niektóre sesje autoportretowe składają się z kilku zdjęć). Wygląda na to, że Machciński wymyśla się codziennie na nowo. A w weekendy jeszcze po kilka razy. Są tu rozmaite typy. Jan Paweł II, Charlie Chaplin, John Lennon, Marilyn Monroe, czerwonoarmiści i derwisze, szejkowie arabscy i rabini, marynarze, Dżyngis-chan, dandysi, przestępcy, filozofowie, Czesław Niemen i Jezus Chrystus, starcy i kulturyści, a do tego cała plejada typów kobiecych. Komicznie przerysowane niczym w XIX-wiecznej fotografii gustującej w etnograficznych typach.

O ile będąca rodzajem faksymile książka pozwala na intymny kontakt z galerią Machcińskiego, o tyle już wizyta na wystawie w publicznej galerii dostarcza innych bodźców i wprawia w zakłopotanie. Wyeksponowane z pomysłem zdjęcia w dążącej do dialogu międzykulturowego Mandze bronią się – jak sugerują umieszczone przy wejściu do galerii teksty – ekspresją artystycznej wolności i afirmacją wielości, a także odniesieniami do kultury wysokiej, do futurystycznej tradycji grania na nosie mieszczaństwu. „Pomimo wyraźnego romansowania z prymitywizmem praktyka twórcza Machcińskiego, podobnie jak w przypadku futurystów, pozbawiona jest intencji ranienia. Jawi się jako strategia uniwersalistyczna, humanistyczna, gromadząca w jednym miejscu ludzi wszystkich ras, wyznań i płci” – pisze kuratorka.

Można deklarację Karwańskiej wziąć za dobrą monetę, zakładając, że futuryści faktycznie nie chcieli nikogo dotknąć. Ale czy to przekona współczesnych widzów należących do mniejszości, empatyzujących z wykluczonymi, poniżanymi i stygmatyzowanymi, utożsamiających się z grupami sfotografowanymi tak karykaturalnie? Zapewnienia artysty, że zebrane w jego „atlasie człowieczeństwa” postaci nie dotyczą tylko Europy, lecz jest tu „Azja, Afryka, cały świat”, brzmią jak typowe zawłaszczenie, nieuprawnione, podszyte stereotypem przechwycenie wizerunków Innego przez białego heteromężczyznę w wieku określanym ostatnio jako „dziaderski”, stawiającego sobie ufundowany na szyderce pomnik ze spiżu. Co z tego, że z niepełnosprawnością i że z polskiej prowincji? „Tożsamościowe improwizacje”, jak opisuje sztukę Machcińskiego kuratorka, przekraczają granice farsy, burleski, kpiny.

fot. Tomasz Machcińskifot. Tomasz Machciński

Mogą obrażać i ranić, a nawet utrwalać stereotypy. Machciński nie przejmuje się tym, bo chodzi mu o własną fantazję, o wolność przebierania się, za kogo chce, kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota. Machciński, przebierając się i strojąc miny, w swym szaleństwie jest w jakiś outsiderski sposób niewinny. Jednak gest umieszczenia na wystawie zdjęć z „dzikusami” z Azji i Afryki, groteskowych postaci kobiet i przerysowanych karykaturalnie wizerunków konkretnych historycznych postaci nie tylko narusza strefę komfortu wielu zwiedzających, ale też stawia pytanie o sens tego typu praktyki. Być może na krakowskim Miesiącu Fotografii to nie Powierża, lecz Machciński powinien wywołać skandal i sensację? Czy w dzisiejszych czasach można w ogóle wybronić blackface? Dlaczego w Krakowie nie było o tym dyskusji? Z tej perspektywy Machciński to problem, którego porównania do Warhola nie przykryją.

Wydaje się, że to nie cytaty z piosenek Velvet Underground ani porównania do teatru Grotowskiego ratują zdjęcia Machcińskiego. Swoją drogą bliżej mu do Białoszewskiego niż Grotowskiego, do grymasów strojonych do kamery przez Witkacego, a nie Warhola. Przy czym Witkacy kpił z fotografii, zgrywał się z konwencji obrazowania, od czego Machciński stroni. Machcińskiego ratuje jego własna historia, jej autentyczny i na swój sposób hollywoodzki wymiar. Uwagę zwracają umieszczone w „Albumie” wycinki, podkreślające egzystencjalny wymiar projektu obejmującego całe dojrzałe życie Machcińskiego. Są tu i informacje o nagrodach zdobytych na konkursach charakteryzatorskich, fragmenty diagnozy nowotworowej czy miażdżące cytaty podkreślające opartą na pomyłce poznawczej naturę projektu. „Ja myślałam, że on piękny i bogaty, a jest głuchy, biedny i garbaty”, pisze Ula z Kalisza, a Machciński wkleja to obok swojej sztuki. Na następnej stronie przywołuje aforyzm La Rochefoucauld: „Naśladowanie jest zawsze nieszczęśliwe; wszystko, co udan, odpycha tymi samymi rysami, które czarują nas, gdy są naturalne”, a potem znów zdjęcia, rak prostaty i jeszcze więcej autoportretów. Machciński kwestionuje PRL-owskie status quo (co podkreśla w swoim filmie „Incognito” Henryk Dederko), ale też podważa wszelką opartą na sztywnej normie kulturę. Z tej szalonej perspektywy żadna tożsamość nie ma sensu, albo inaczej: wszystkie mają go tak samo mało. Mieszanka megalomanii i dystansu do samego siebie skutkuje rozciągniętą w czasie kpiną ze świata, który tak okrutnie obszedł się z Machcińskim.

W fotografiach Machcińskiego sporo jest groteski typowej dla fotografów ze wschodniej Europy, jak Borys Michajłow, Miroslav Tichý czy Rimaldas Viksraitis. To chyba właściwsze odniesienia niż Cahun czy Sherman. Ta fotografia jest groteskowa, odrębna i na bakier z wszelką poprawnością – techniczną i polityczną – a zarazem autentyczna. A więc nie anulowanie, ani tym bardziej kanonizacja, tylko dyskusja, a może nawet awantura. Nie tylko blackface i – szerzej – poprawność polityczna w fotografii polskiej. Machciński prowokuje do zmierzenia się z problemami stawianymi przez swoją antytożsamościową retorykę, nihilistyczną postawę i skandaliczną wystawę, która obraża wszystkich: Żydów, czarnoskórych i Arabów, Azjatów i kobiety, a także katolików i mniejszości seksualne. Obraża też mnie i dlatego tak mi się podoba.