Terkot niszczarek
Jakub Gliński, Wrócę do domu w urnie, 2020, fot. Maciej Zaniewski

15 minut czytania

/ Sztuka

Terkot niszczarek

Karol Sienkiewicz

Wystawy „Zniszczenia i kradzieże” na razie nie zobaczycie. Czeka na lepsze czasy. To smutny paradoks, że wystawa dotycząca zniszczeń i kradzieży sama została zamknięta

Jeszcze 4 minuty czytania

Być może za jakiś czas uda nam się wrócić do świata bezpiecznej materii. Na razie relacje ciał i przedmiotów mogą budzić trwogę. Uciekamy w przestrzenie niematerialne. Tymczasem większość dzieł sztuki to fizyczne obiekty. Muzea i galerie istnieją po to, by je chronić. Ale czasem nawet najbardziej opanowanemu widzowi przychodzi do głowy myśl, by czegoś dotknąć, a może nawet zrzucić na podłogę.

Tytuł wystawy w Galerii Arsenał w Białymstoku brzmi sensacyjnie: „Kradzieże i zniszczenia”. Wkraczamy na teren łowczy pierwszych stron brukowców. Bo przecież sztuka interesuje szerszą publiczność dopiero wtedy, gdy bije kolejne rekordy na aukcjach albo gdy ktoś dzieło zniszczy czy ukradnie. Zwłaszcza kiedy media mogą umieścić w nagłówku liczbę o dużej liczbie zer.

Tłum gapiów, wyciągających w górę telefony w Luwrze, by chociaż na nich utrwalić Monę Lizę, nie zdaje sobie nawet sprawy, że robi tak dlatego, że obraz kiedyś skradziono i to właśnie kradzież płótna Leonarda w 1911 roku przyniosła mu sławę, gdy sprawę śledziły gazety na całym świecie.

Janek Simon Niszczarka, 2006  ,  instalacja, Kolekcja II Galerii Arsenał w BiałymstokuJanek Simon, „Niszczarka”, 2006 , instalacja, Kolekcja II Galerii Arsenał w Białymstoku, fot.  Maciej Zaniewski

Świetnie zdawał sobie z tego sprawę Banksy, który do perfekcji opanował technikę wiralowania mediów i w zeszłym roku umieścił na aukcji pracę, która już w momencie debiutu stała się memem. Oto po ostatnim uderzeniu młotka oprawiony w grubą ramkę rysunek dokonał autodestrukcji – samobójstwa, wysuwając się przez wmontowaną w ramkę niszczarkę, ku uciesze jednych i przerażeniu innych. To jakby przez niszczarkę przechodziły tysiące funtów! Ale niszczarka się zacięła. Rysunek częściowo spaskowany zatrzymał się w pół drogi. Spekulacjom nie było końca. Jak artyście udał się ten gag? I czy dom aukcyjny wiedział, co się święci? Kupujący bynajmniej nie protestował. Praca Banksy’ego obrosła nowymi znaczeniami, z dnia na dzień stała się jednym z najsłynniejszych dzieł na świecie, wartym o wiele więcej niż wylicytowana kwota. Banksy niby zagrał na nosie całemu systemowi, ale przecież z każdym gagiem robi się jeszcze bardziej sławny, a jego prace – coraz droższe.

Z kolei inna memotwórcza praca ostatniego czasu, banan przyklejony do ściany szarą taśmą klejącą przez pierwszoligowego zgrywusa świata sztuki, Maurizio Cattelana, nie okazała się specjalnie trwała. Gdy performer David Datuna zdjął banana ze ściany i go zjadł, nikt się nawet nie zdenerwował – dzięki ikonożerczym ustom głodnego artysty praca ponownie obiegła internet. Łatwo też można było ją odtworzyć. Tej pracy nie da się zniszczyć ani ukraść, twierdzili galerzyści Cattelana, ta praca to idea. Dodajmy: idea w cenie 120 tysięcy dolarów, wszystko to działo się podczas targów sztuki.

Sztuka w ogniu

Pewnie wszystkie te prace chętnie wypożyczyłby – gdyby tylko mógł – Michał „Perła” Łukaszuk, podlaski poeta i stołeczny bywalec. W nowej dla siebie roli kuratora jeszcze przed epidemią otworzył wystawę „Kradzieże i zniszczenia” w Galerii Arsenał w Białymstoku. Opierał się na przykładach polskich, mniej lub bardziej znanych, pracach wypożyczonych od artystów, ale też wyciągniętych z magazynów galerii. Temat okazał się głęboki i szeroki.

Już na schodach witają nas tumany paseczków papieru. Gdy z umieszczonej na ścianie drukarki wychodzi kartka, wpada prosto do niszczarki, a strzępy spadają na podłogę. Dzisiaj trudno nie widzieć tej pracy Janka Simona w kontekście aukcyjnego żartu Banksy’ego, ale to Simon był pierwszy (jego niszczarka pochodzi z 2006 roku).

Julita Wójcik, Znaczek Poczty Polskiej – Tęcza na placu Zbawiciela w Warszawie, 2020  kompozycja filatelistycznaJulita Wójcik, „Znaczek Poczty Polskiej – Tęcza na placu Zbawiciela w Warszawie”, 2020, kompozycja filatelistyczna, fot. Maciej Zaniewski

Głównym niszczycielem na wystawie jest jednak ogień. Łukaszuk przeniósł do Arsenału nawet całą zniszczoną pożarem wystawę. Gdy w 2017 roku ogień zagroził galerii Czułość na Starym Mieście w Warszawie, porządnie osmalił wszystkie wiszące fotografie Janka Zamoyskiego. Zamoyski nie próbował ich nawet czyścić. Dziś osmalone prace wiszą w zupełnie czystej galeryjnej przestrzeni, a zdjęcia nabrały nowego złowrogiego znaczenia. Przedstawione na nich widoki miast zjada dymny osad. Częściowo nadpalone, zniszczone w pożodze pracowni prace pokazuje także Rafał Bujnowski. Jakby ogień dokończył dzieła.

Kurator przeprowadził też wywiad z Karolem Radziszewskim, który – obok szeregu innych artystów – stracił swoją pracownię i dużą część dorobku w pożarze starej kamienicy na warszawskiej Pradze w 2013 roku. Radziszewski wymienia prace, które stracił, a lista układa się w historię jego wczesnych wystaw. A ponieważ pracownia służyła też za scenografię jego pozowanych fotografii nagich chłopców, jedno takie zdjęcie towarzyszy nagraniu audio wywiadu.

Radziszewski potrafi opowiedzieć o swoim doświadczeniu bez większych emocji – nie tylko o stratach, lecz też o tym, jak sobie z tą sytuacją poradził, skupiając się na sztuce mniej materialnej.

Pomnikofobia

Ale można zacząć gdzie indziej, bardziej światowo i bardziej ikonoklastycznie – od makiety parku zbudowanej przez Dominikę Święcicką specjalnie na tę wystawę. Za niechlujne wykonanie makiety artystka dostałaby u mnie pałę, ale pomysł parku rzeźby jako lapidarium zdewastowanych dzieł sztuki jest sam w sobie ciekawy. Park ten mógł zaistnieć tylko na makiecie. Święcicka chciałaby umieścić w nim obiekty, które zaginęły: płaskorzeźbę z muzeum w Mosulu zniszczoną przez ISIS, sztandar z rzeźby „Przyjaźń” Aliny Szapocznikow z Pałacu Kultury i Nauki, ale też monolit Rogera Bernata z documenta14 w Atenach skradziony przez aktywistów w proteście przeciwko – ich zdaniem – fetyszyzowaniu uchodźców przez artystę i całą imprezę. Park skupiałby więc w sobie resztki, jednocześnie przypominając historie celowych zniszczeń lub – rzadziej – zaniechań, dyktowanych politycznym afektem.

Olga Dziubak, Lena Morska Diva Spy, 2020, haft maszynowy, pigment, farba akrylowa na płótnie, wydruki na papierze; Olga Dziubak, Wenus i Amor, 2020, haft maszynowy, pigment, farba akrylowa na płótnie, wydruki na papierze;  Tomasz Machciński, bez tytułu, 1972 – 2005, fotografieOlga Dziubak, „Lena Morska Diva Spy”, 2020; Olga Dziubak, „Wenus i Amor”, 2020; Tomasz Machciński, „bez tytułu”, 1972–2005, fot. Maciej Zaniewski

Takich historii jest na wystawie więcej, pojawiają się jednak nie w postaci zniszczonych dzieł sztuki, lecz opowieści – fragmentów programów telewizyjnych, fotografii, wycinków prasowych. Znamy je z własnego podwórka, na przykład gdy w Zachęcie znany aktor szabelką Kmicica uszkodził „Nazistów” Piotra Uklańskiego, a poseł na sejm – rzeźbę papieża przygniecionego meteorytem Cattelana. Tego typu ataki miały miejsce nawet w samej Galerii Arsenał, gdzie inny poseł zaatakował długopisem pracę Radka Szlagi (twierdził, że dzieło obraża „wszechpolskość”). Dzięki nim dzieła sztuki stały się sławne. Niszczyciel chce też, by ten – w jego oczach – akt heroizmu przyniósł mu sławę i poklask. Jak niewydarzony rosyjski artysta, który zniszczył w Tate Modern obraz Marka Rothko, podpisując go czarnym tuszem. Jak twierdził, uczynił dzieło tym samym narodzinami powołanego przez siebie kierunku artystycznego. Jego „Manifest Yellowizmu” to jednak nieznośny bełkot.

(* Celowo nie podaję w tym akapicie nazwisk wandali.)

„Kradzieże i zniszczenia”

Galeria Arsenał, Białystok, kurator: Michał Łukaszuk, do 9.04.2020

Na zniszczenia zazwyczaj reagujemy słusznym oburzeniem. Nad przywróceniem obrazu Rothko do pierwotnej postaci grupa konserwatorów borykała się wiele miesięcy. Jednak niektórym dziełom pewna doza zniszczeń nawet służy. Gdy na placu Zbawiciela stała częściowo nadpalona „Tęcza”, uważałem, że nie należy jej odtwarzać. Więcej mówiła o Polsce niż użyte przez artystkę kiczowate sztuczne kwiaty. („Tęcza” zresztą pojawia się na wystawie na wyprodukowanych przez Wójcik specjalnie na tę okazję znaczkach pocztowych, tyle że nie zniszczona, lecz w pełnej kwiecistej krasie). Gdy poseł T. zniszczył w Zachęcie rzeźbę Cattelana, galeria nie od razu zamknęła drzwi do Sali Matejkowskiej i można ją było oglądać – chociaż z daleka – jako destrukt. No i gdy Hiszpanka Cecilia Giménez dokonała samozwańczej „konserwacji” fresku z wizerunkiem Jezusa, upodobniając go niechcący do małpy, nie tylko wygrała internety, ale też przyczyniła się do rozwoju turystyki w miasteczku – przybysze chcieli na żywo zobaczyć to cudo. Do branżowych anegdot przeszły zaś historie dzieł sztuki wziętych za śmieci przez ekipy sprzątające w muzeach (taki los spotkał zresztą nomen omen „Sztukę autodestrukcyjną” Metzgera).

Zazwyczaj w grę wchodzą prawo, pieniądze, ale też emocje. Łukaszuk nie mógł umieścić na wystawie ostatniego przypadku z Warszawy, bo to sprawa bardzo świeża: oto pewna kobieta zleciła dekonstrukcję abstrakcyjnej rzeźby stojącej na mokotowskim skwerze („Dzwony Kampinosu” Eweliny Michalskiej). Jak powiedziała później policji, źle się w obecności tej rzeźby czuła.

Otwarta głowa

I na wystawie, i w tekście kuratorskim, gdzie dodatkowo mnożą się zniszczenia i kradzieże, powstaje katalog wydarzeń, przypadków i postaw, niestety przypominających mocakowe wystawy z cyklu „coś w sztuce”. To podobna choroba: prace wybrane na zasadzie wspólnego mianownika tracą swoją wielowymiarowość. A pewna dezynwoltura prowadzi kuratora śladem destrukcji dosyć daleko od punktu wyjścia. Od zniszczeń i kradzieży dochodzi na przykład do sztuki zawłaszczeń.

Chodzi o „kradzieże” będące gestem artysty, czyli stosowanie w sztuce cytatów, gotowych obiektów, a nawet prac innych artystów. Tu właśnie wystawa się rozmydla. Chociaż właściwie skrajnych przypadków zawłaszczeń, graniczących z plagiatem, tu nie ma. Może tylko w obrazie Edwarda Dwurnika, który w swoje płótna wmontowuje obrazy innych malarzy. A mieliśmy ostatnio w Polsce przegrane procesy o plagiat Piotra Uklańskiego w cyklu prac „Neoawangarda” (i choć więcej artystów było na Uklańskiego złych, to do sądu poszli tylko Grzegorz Kowalski i Wiktor Gutt). Na „Kradzieżach i zniszczeniach” mowa jest raczej o cytatach i inspiracjach. Jak w zawsze wprawiających mnie w dobry humor zdjęciach wcielającego się w różne historyczne postacie czy celebrytów Tomasza Machcińskiego. Tu w autorskim wyborze artysty – od papieża, przez Janosika i Hitlera, po samego Jezusa.

Sprytnie włączył Łukaszuk w wystawę motyw czarnego kwadratu, gestu skądinąd ikonoklastycznego, dokonanego przez Kazimierza Malewicza. Na wystawie pojawia się i w postaci tanagrumu w filmie Anny Molskiej, wpisany w serce na obrazie Agnieszki Brzeżańskiej, i na stworzonym przez Ewę Partum znaku drogowym. To znak oznaczający nic i wszystko jednocześnie.

Bardziej szkolnego zawłaszczenia dokonali też ostatnio projektanci i artyści z legendarnego Domu Mody Limanka, tworząc serię ubrań inspirowanych dziełami sztuki z kolekcji Muzeum Sztuki w Łodzi. Tyle że zrobili to na zaproszenie samego muzeum, które później te ubrania kupiło. Może nawet dziwić, że radykalni faszjoniści weszli w taką uczniowską sytuację jak w masło. Zaś fakt, że ubrania są dziś w kolekcji, powoduje, że choć podczas ich projektu w Łodzi można je było przymierzać, dzisiaj tylko smutnie wiszą na sklepowym wieszaku. O żadnej kradzieży, a tym bardziej zniszczeniu nie może być tu mowy.

Janek Zamoyski , Bez tytułu, 2017, instalacja (spalona Czułość), wszystkie: druk atramentowy na papierze Hahnemühle Photo Rag, fragmenty poddane renowacji farbami akwarelowymi, rama autorska (aluminium)Janek Zamoyski, „Bez tytułu”, 2017, instalacja (spalona Czułość), fot. Maciej Zaniewski

Zniszczenia okazują się więc ciekawsze niż kradzieże. Zwłaszcza gdy to artyści biorą sprawy w swoje ręce i z destrukcji czynią metodę (w tym miejscu mogłaby się znaleźć długa dygresja o Arturze Żmijewskim). Co zresztą też ma długą tradycję, jak u przywoływanych w kuratorskim tekście Jeana Tinguely czy Gustava Metzgera, autora „Manifestu sztuki autodestrukcyjnej”. Podobne emocje wpisane były w sztukę przynajmniej od pierwszej awangardy albo nawet momentu, gdy van Gogh obciął sobie ucho. Łukaszuk szukał odpowiedników na rodzimym gruncie i odnalazł je w dziurawionym malarstwie Jacka Sempolińskiego czy rzeźbie „Głowa” Wandy Czełkowskiej, celowo przez artystkę otwartej i ujawniającej swe rzeźbiarskie wnętrze.

Szkoda, że wystawa w Białymstoku sama nie była wystawą ikonoklastyczną, pozostając wystawą „o”: o zniszczeniach, kradzieżach, zawłaszczeniach. A może była to jedyna w ostatnim czasie okazja, by coś sobie zniszczyć. Jedynym artystą, który z takiej możliwości skorzystał, był Jakub Gliński. Na wernisażu zorganizował śmieciowo-traszowy performans, później szybko jednak ujęty w dyscyplinujące ramy samej wystawy.

Ucieczka do wirtualu

Wątków na „Kradzieżach i zniszczeniach” jest z pewnością zbyt wiele i jest tu materiał na kilka wystaw. Na szczęście Łukaszuk nie poddał się zupełnie potrzebie kategoryzowania i pomieszał ze sobą różne wątki. Dzięki temu ostatecznie jego kuratorski debiut okazał się całkiem udany.

Przypomniałem sobie na tej wystawie, jak trudne jest posiadanie dzieł sztuki. Wiedząc, jaki to wysiłek, sam staram się tego unikać, chociaż czasem mnie kusi. Trzeba o nie dbać, uważać, by nic się nie kruszyło, w najlepszym wypadku – kontrolować proces powolnej entropii. Koszmar! Ale okazuje się, że nie tak łatwo jest dzieło sztuki zniszczyć. Przecież Władysław Podkowiński nie potrafił unicestwić nawet własnego obrazu!

Wystawy „Zniszczenia i kradzieże” na razie nie zobaczycie. Czeka na lepsze czasy. To smutny paradoks, że wystawa dotycząca zniszczeń i kradzieży sama została zamknięta. Kwestia akceptacji zniszczenia lub wpisania go w proces twórczy nabiera jednak nowej aktualności, gdy musimy radzić sobie z nowymi lękami, kryzysem i swoimi dziećmi w nadgodzinach 24 godziny na dobę. Pytanie, przed którym stoimy, brzmi bowiem: jak poradzić sobie w sytuacji kryzysowej, a może nawet odnaleźć w niej jakiś potencjał. W tym nowym kontekście wystawa jawi mi się jako rzecz o skomplikowanych ścieżkach materialności dzieł sztuki.

Muzea i galerie to szczególnego rodzaju miejsca. By ich doświadczyć, trzeba się do nich pofatygować osobiście, ale będąc już na miejscu, zazwyczaj obowiązuje zasada: „broń boże niczego nie dotykać”. Tym bardziej w obliczu pandemii – materialne dzieła sztuki mogą wydawać się potencjalnym zagrożeniem, niemal jak obrazy z filmu „Velvet Buzzsaw”. Z powodu tej samej obawy z dnia na dzień galerie na całym świecie musiały się dostosować do nowej sytuacji, sięgając po dosyć tradycyjne już narzędzia, jak tworzenie wirtualnych wersji wystaw w 3D czy transmisje z ekspozycji, jedynie udające fizyczną obecność w sali wystawowej. A nam pozostaje bezdusznie suwać palcem po brudnym ekranie.

Z wachlarza cyfrowych możliwości jestem w stanie przełknąć jedynie filmoteki i filmy artystów dostępne na YouTubie. Ale sam stoję przed pytaniem: Jeśli zamknięcie galerii i muzeów potrwa dłużej, czy nastąpi odwrót od form materialnych? Może nadejdzie fala popularności sztuki konceptualnej w wersji internetowej? Już tęsknię jednak za czymś bardziej materialnym, zabawą w chowanego z pilnującymi ekspozycji i tym dreszczykiem: dotknąć czy nie dotknąć. A może weźmiemy lekcje u Mirandy July i w końcu wszyscy sami staniemy się artystami, każdy zamknięty w swoim domu.