Jestem ze strefy
fot. Przemysław Stefaniak

Jestem ze strefy

Karol Sienkiewicz

Gdyby Staszewskiemu udało się pokazać projekt przeciw strefom wolnym od LGBT w galerii, nieporozumienia by nie nastąpiły lub łatwiej byłoby je skorygować. Wobec sztuki jesteśmy bardziej ostrożni

Jeszcze 2 minuty czytania

Zdjęć jest na razie niewiele. Świdnik, Zamość, Puławy, Końskowola… Typowy polski krajobraz, szosa, brudne pobocze i znak informujący o wjeździe na teren zabudowany. Do tablicy z nazwą miejscowości doczepiona jest nowa tabliczka, która informuje w kilku językach o tym, że wjeżdżasz do „strefy wolnej od LGBT”. Na tym tle Bartosz Staszewski portretuje pojedyncze osoby, które w tych strefach mieszkają i nie mieszczą się w dopuszczalnej przez samorządowców normie.

Te zdjęcia to odpowiedź reżysera i aktywisty na ogłaszane przez jednostki samorządowe deklaracje o „strefach wolnych od LGBT”. Staszewski sam doczepia tabliczkę, jedynie na potrzeby fotografii. Wykonanie znaku zlecił już w sierpniu poprzedniego roku, ale akcję uruchomił w Internecie niedawno. Zdjęcia zszerował na Facebooku oraz umieścił na specjalnej stronie projektu. W kilka godzin akcja rozwiralowała się na całego, szybko docierając też do polskich i zagranicznych mediów.

Czerwona wyspa

Zdjęć jest niewiele, ale na stronie projektu Staszewski umieścił mapę, która czerwonym kolorem punktuje, jak duży obszar Polski obejmuje już „strefa wolna do LGBT”, głównie południowo-wschodnią część kraju. Deklaracje przyjmują gminy, powiaty, a nawet całe województwa. Do lubelskiego, małopolskiego, podkarpackiego i świętokrzyskiego w ostatnich dniach dołączyło łódzkie, którego sejmik przyjął Samorządową Kartę Praw Rodzin, promowaną przez Ordo Iuris – swoistą mutację deklaracji „stref wolnych od LGBT”. Rozrastanie się strefy od jakiegoś czasu dokumentuje też strona atlasnienawisci.pl.

„Ideologia LGBT” zastąpiła przed ostatnimi wyborami potwora „gender”. W tekstach uchwał, które w większości brzmią bardzo podobnie lub identycznie, jest wręcz mowa o „funkcjonariuszach ideologii LGBT”. Moda na deklaracje pojawiła się w poprzednim roku w kontekście wyborów parlamentarnych. Dzisiaj obejmuje prawie 90 jednostek samorządu. Ponieważ zapisy są jawnie dyskryminacyjne, stoją w sprzeczności z treścią konstytucji. W grudniu potępił je Parlament Europejski.

Akcja Staszewskiego ma przede wszystkim wymiar świadomościowy. Zjawisko, o którym wiedzieliśmy, o którym czytaliśmy, o którym na bieżąco otrzymywaliśmy szczątkowe informacje, ujawniło się w pełnym wymiarze. Stawiając znak na granicy miast, Staszewski jedynie ilustruje już istniejące dokumenty prawne. Zależało mu na podtrzymaniu dyskusji o rozlewającej się po Polsce nienawiści, skierowanej przeciwko środowiskom LGBT.

Bart StaszewskiBart Staszewski

Podkręcona rzeczywistość

Niemal każdemu, kto po raz pierwszy widzi zdjęcia Staszewskiego, przeważnie na Facebooku, wydaje się, że przy wjeździe do tych miast i miasteczek rzeczywiście zawisły takie tabliczki. Bo fotografie Staszewskiego mogą wprowadzać w błąd. Dlatego też wywołały taki szok i internetowe zamieszanie. Większość z nas widzi zdjęcia, ale niekoniecznie czyta autorskie komentarze. Akcji Staszewskiego nie zrozumieli najwyraźniej ani liberalny europarlamentarzysta Guy Verhovstadt ani kandydatka na prezydentkę Małgorzata Kidawa-Błońska, która jeszcze kilka dni temu mówiła o „miejscowościach, gdzie są znaki zakazu wjazdu osób o orientacji homoseksualnej”.

Przypomina to trochę sytuację, w której głośną pracę Zbigniewa Libery, poza kontekstem galeryjnym, odbierano jako prawdziwy zestaw klocków Lego, z którego można zbudować obóz koncentracyjny. Liberze zależało na takich reakcjach, ale było to jeszcze przed epoką fake newsów. Komunikat brzmiał raczej: wprawdzie Lego nigdy nie wypuściło zestawów do budowy obozów koncentracyjnych, ale z już istniejących klocków takie obozy można zbudować.

Staszewski też chciał powiedzieć: wprawdzie takich tablic jeszcze nie ma, ale być może wkrótce zawisną. Taka rzeczywistość jest możliwa. Bo czy różnica między oficjalnie przyjmowanymi deklaracjami i metalową tabliczką o nich informującą jest tak istotna?

Niech nas zobaczą

Swoją akcją Staszewski nie wydeptuje nowych śnieżek. Korzysta z dobrze znanego repertuaru akcji społecznych i świadomościowych. Pewnie dlatego nie udało mu się zainteresować swoim działaniem kuratorów czy galerii. Pierwotnie chciał zaprezentować swoje zdjęcia w kontekście sztuki.

Przecież właśnie na granicy sztuki i aktywizmu działała głośna i bardzo podobna akcja „Niech nas zobaczą” z 2003 roku. Wtedy artystka Karolina Breguła, świeżo po studiach fotograficznych w Szwecji, zainicjowała cykl fotograficznych portretów par gejowskich i lesbijskich oraz umieściła je na ulicach polskich miast. Do swego pomysłu namówiła organizację Kampania Przeciw Homofobii. „Niech nas zobaczą” działo się jeszcze przed epoką Facebooka i Instagrama, ale też przed epoką masowych parad równości. Akcję łatwo było zagłuszyć. Firma AMS wycofała się z udostępnienia swoich nośników. Pierwotnie Breguła chciała pokazywać zdjęcia na przystankach, by fotografowane przez nią pary wyglądały, jakby właśnie wyszły na spacer. Ostatecznie fotografie wisiały na bilbordach, a swój cykl Breguła prezentowała również na wystawach w Warszawie, Sosnowcu, Krakowie i Lublinie.

Strefy

Mimo podobieństw do akcji Staszewskiego „Niech nas zobaczą” różniła się przede wszystkim kontekstem społeczno-politycznym. Wtedy pojawienie się wizerunków par homoseksualnych w przestrzeni publicznej było naprawdę nie do pomyślenia. Kilkanaście lat temu Breguła miała nawet problem ze znalezieniem osób, które zgodziłyby się wziąć udział w jej akcji.

Bo w 2003 roku cała Polska była strefą wolną od LGBT, nikt nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości i nie trzeba było tego specjalnie ogłaszać. Wszelkie deklaracje były zbędne. Mam zresztą wrażenie, że Polska jest taką strefą nadal, mimo wielu zmian, rosnącej akceptacji i coraz liczniejszych parad. Staszewski stoi na pierwszym froncie tych zmian. Jest autorem dokumentu „Artykuł 18” o braku równości małżeńskiej w Polsce oraz współorganizatorem Marszu Równości w Lublinie.

Deklaracje o „strefach wolnych od LGBT” to jednak co innego niż subiektywny ogląd rzeczywistości, to dyskryminacja oficjalna, zinstytucjonalizowana. Przywołują na myśl przykłady z nie tak dawnej przeszłości, gdy jedni chcieli się izolować od innych: tu wstęp mają wyłącznie biali; tu Żydów nie obsługujemy. 

Bart Staszewski

Wściekła pięść

Według miejskiej legendy pod koniec XIX wieku przed szanghajskim parkiem Huangpu stała tabliczka „Psom i Chińczykom wstęp wzbroniony”. Z parku mogli korzystać tylko biali, przedstawiciele sił kolonialnych. Taką tabliczkę roztrzaskuje sprawnym ciosem Bruce Lee w filmie „Wściekła pięść” („Fist of Fury”). Chociaż źródła historyczne nie potwierdzają istnienia takiej tabliczki, przez wiele lat Chińczycy rzeczywiście nie mogli z tego parku korzystać.

Staszewski, niechcący, również stworzył podobną miejską legendę. Wiele osób uwierzyło w istnienie tabliczek informujących o wjeździe do „stref wolnych od LGBT”. Ale z tabliczkami czy bez, te strefy naprawdę zostały ogłoszone, a wielu samorządowców nie potrafi jasno odpowiedzieć na pytanie, jakie jest ich praktyczne znaczenie. Uchwalający je twierdzą zazwyczaj, że dotyczą „ideologii LGBT”, nie zauważając, że w rzeczywistości uderzają w samych ludzi, nienormatywnych obywateli.

Dlatego Staszewski nie tylko wiesza tabliczki, ale namawia też queerowych mieszkańców tych miejscowości, by stanęli przed jego obiektywem. Mówi tym samym: LGBT to ludzie, nie ideologia. Podobny przekaz miał zeszłoroczny protest Pawła Żukowskiego, który przez kilka dni stał pod redakcją „Gazety Polskiej” z transparentem „LGBT to ja”. Gazeta chciała dodać do jednego z wydań naklejki z napisem „strefa wolna od LGBT”. I Staszewski, i Żukowski, i kiedyś Breguła mają podobne przesłanie: LGBT to my.

Nieporozumienia

Można jedynie zadać pytanie, czy fakt, że zdjęcia Staszewskiego mogą wprowadzać w błąd, nie działa przeciwko sprawie, na przykład wtedy, gdy nieprawdziwymi informacjami o istnieniu tablic posługują się politycy wspierający środowiska LGBT. Z drugiej strony prawicowi politycy zapowiadają działania prawne przeciwko Staszewskiemu, oskarżając go o szerzenie kłamstw o Polsce.

Pewnie gdyby Staszewskiemu udało się pokazać swój projekt w galerii, takie nieporozumienia by nie nastąpiły albo łatwiej byłoby je skorygować. Wobec sztuki jesteśmy bardziej ostrożni. Media społecznościowe rządzą się innymi prawami. Na Facebooku nie ma miejsca na subtelności i subwersję. Internauci wierzą w to, co widzą. What you see is what you get.

Akcję Staszewskiego potraktować należy jako bardziej aktywistyczną, a w mniejszym stopniu artystyczną, choć granica między sztuką i aktywizmem nie jest sztywno zdefiniowana. Chcąc przyciągnąć uwagę mediów i społeczeństwa do problemu niesławnych deklaracji, Staszewski może powinien być bardziej precyzyjny.

Jednak właśnie to nieporozumienie dało tej akcji widoczność i wiralowy charakter. A jeśli ludzie się mylą i nie dziwią, to znaczy, że postawienie takich znaków jest możliwe.