Wątki i osnowy
Jolanta Owidzka, Panorama Warszawy, 1976, wł. Muzeum Kolejnictwa w Warszawie / fot. Marta Kowalewska

Wątki i osnowy

Karol Sienkiewicz

„Splendor tkaniny” w Zachęcie rozpościera się między perskim kobiercem i pokazem futurystycznej mody. A chodzi o politykę

Jeszcze 3 minuty czytania

Dobrze pamiętam, jak na zajęciach technicznych uczono nas ściegów makramy. Jedną ze ścian w moim rodzinnym domu zdobiła w tym czasie puszysta makatka z kotem w butach, którą mój ojciec pracowicie wykonał w czasie długich zimowych wieczorów stanu wojennego. Magdalenę Abakanowicz i jej „Czerwony abakan” znałem zaś z pierwszej strony ilustrowanej encyklopedii PWN, którą dzieliła z Alvarem Aalto. Te wczesnoszkolne wspomnienia odczytuję dziś jako dalekie echa wzmożonego zainteresowania tkaniną artystyczną, która od lat 60. przeżywała w Polsce rozkwit. By już pod koniec lat 80. skończyć na ZPT.

Splendor tkaniny

kurator: Michał Jachuła, Zachęta Narodowa Galeria Sztuki, Warszawa, do 19 maja 2012

Dla wielu wystawa tkaniny artystycznej w Zachęcie może mieć więc wymiar nostalgiczny. Na „Splendor tkaniny”, zajmujący całe piętro galerii, widzów przyciąga też przystępna, lekkostrawna forma. Po zeszłorocznym pokazie „Sztuka wszędzie”, Zachęta po raz kolejny udowadnia, że można ciekawie i efektownie przygotować wystawę bądź co bądź historyczną. Nasze Muzea Narodowe mają się od kogo uczyć.

Polska szkoła

Nie byłoby ani „Splendoru tkaniny” ani być może makramy w szkole podstawowej, gdyby nie określony moment w historii sztuki polskiej, w którym tkanina, medium uznawane do tej pory za użytkowe, zdobyła niezależność. Ten złoty okres to lata 60. i początek kolejnej dekady, gdy wykrystalizowało się zjawisko określane jako „polska szkoła tkaniny artystycznej”. Na jej specyfikę i popularność złożyło się kilka czynników. Po pierwsze, długa tradycja tkaniny dekoracyjnej. Po drugie, rozwój edukacji artystycznej w zakresie tkaniny, początkowo na Akademii w Warszawie, później także na uczelniach w Poznaniu i Łodzi. Wreszcie fakt, że renesans tkaniny artystycznej był zjawiskiem międzynarodowym.

Widok wystawy: schody Zachęty ozdobione
dywanem Leona Tarasewicza i zwieńczone
pracą Anny Nawrot
I to Polacy mieli w nim grać pierwsze skrzypce, od biennale tkaniny w Lozannie w 1962 roku począwszy. Polscy artyści, w przeciwieństwie do szkoły francuskiej, projektowali bezpośrednio na krośnie, operowali ekspresją splotów, tworzyli kompozycje reliefowe, eksperymentowali z materiałami. Dzięki temu nowa tkanina mogła podążać za najnowszymi trendami w malarstwie – nie bez powodu nazywano ją zresztą „strukturalną”. Z kolei wymogi lozańskiego biennale, początkowo określające minimalną powierzchnię ręcznie tkanych prac na 12 metrów kwadratowych, wymuszały powstawanie dzieł monumentalnych. Kilka z nich oglądamy dziś w Zachęcie.

Zainteresowanie międzynarodowe jeszcze bardziej podnosiło rangę tkaniny w kraju. Szeroko dyskutowano dokonania polskich artystów-tkaczy – Jolanty Owidzkiej, Wojciecha Sadleya, a zwłaszcza Magdaleny Abakanowicz. W latach 60. Abakanowicz sukcesywnie uniezależniała swe tkaniny od ściany i nadawała im osobiste piętno, nazywając je „abakanami”. Słowo „abakan” zwyciężyło w konkursie ogłoszonym przez jedną z gazet na termin określający ten nowy typ dzieła sztuki. „Abakan czerwony”, pokazywany w Lozannie w 1969 roku, był już obiektem przestrzennym, a do tego niezwykle dramatycznym i niepokojącym. To wtedy szwajcarski krytyk pisał, że „polskie tkaniny artystyczne sięgają do granic niemożliwości”. Pojawił się też nieco zabawnie brzmiący termin „rzeźba miękka”. A Abakanowicz od tego czasu należy do tych nielicznych polskich artystów, których nazwisko zna każdy Polak.

Myślenie splotem

Artystyczny pejzaż lat 60. znacznie jednak odbiegał od dzisiejszego. O ile wówczas tkanina goniła malarstwo i rzeźbę, o tyle dziś trudno byłoby nawet określić, z czym mogłaby stawać w szranki. Foto-gobelin Goshki Macugi z jej rekonstrukcją happeningu „List” Tadeusza Kantora, pokazywany w Zachęcie przed rokiem, ma z tym zjawiskiem niewiele wspólnego. Nic dziwnego, że „Splendor tkaniny” rozpada się na kilka wątków. W centrum pozostaje „polska szkoła” – to tu bije serce wystawy. Ramę dla niego stanowi jednak szeroka narracja, w której tkanina jawi się jako medium reprezentacyjne, nasycone ideologicznie, propagandowe. I nawet wiele realizacji „lozańczyków” świetnie się w tę narrację wpisuje. Kurator Michał Jachuła wplótł w nią też prace współczesnych artystów, w jakiś sposób z tkaniny korzystające lub do niej nawiązujące. W tym wypadku Jachuła pisze tajemniczo o „myśleniu splotem”.

widok wystawy: Sala Matejkowska 

Osobnym problemem pozostaje natomiast próba pożenienia współczesnych artystów z tkaniną w rzemiośle i przemyśle. Z różnym skutkiem wzięli w tym eksperymencie udział Marzena Nowak, Jadwiga Sawicka i Leon Tarasewicz. O ile Nowak zagrała kiczowatością fabrycznej produkcji dywanów, nieco ironicznie łącząc tradycyjny wzór z wizją kosmosu, o tyle Tarasewicz na swoim dywanie się kompletnie wyłożył, najwyraźniej nieświadomy specyfiki medium. Jego dywan miał chyba dowodzić tytułowego splendoru i dlatego ozdabia reprezentacyjną klatkę schodową Zachęty, jednak efekt jest odwrotny od zamierzonego. Blade ciapki nie mają w sobie nic z żywych obrazów malarza. On splotem nie pomyślał.

Wchodząc na piętro galerii, ma się wrażenie stąpania po zużytym chodniku z przedpokoju. Brakuje tylko boazerii. Taże suknia z krawatów Anny Nawrot, ustawiona we wnęce naprzeciw wejścia, w której zazwyczaj stoi rzeźba umięśnionego „Gladiatora”, nie sprostała temu miejscu. W połączeniu z cuchnącą kotarą Franciszka Orłowskiego, patchworkiem z ubrań bezdomnych, zasłaniającym drzwi wejściowe, wstęp do wystawy raczej odstrasza, niż przyciąga. Na szczęście dalej jest znacznie lepiej.

Nigdy więcej wojny

Tytułowy „splendor” czuć zresztą tylko w otwierającej wystawę Sali Matejkowskiej. Stykają się tu ze sobą perski kobierzec i siedemnastowieczna, mitologiczna tapiseria wykonana w Brukseli, a w miejscu, gdzie kiedyś wisiała „Bitwa pod Grunwaldem”, znalazła się jej kopia wykonana haftem krzyżykowym. Gdzieś w tym duchu mieści się całkiem współczesny fotokolaż Zofii Kulik z cyklu „Idiomy socwiecza”, na pierwszy rzut oka przypominający dywan, z bliska ujawniający setki nagich męskich ciał, w zdyscyplinowanych pozach i ideologicznie jednoznacznych gestach, składających się na ornamentalny wzór.

widok wystawy: „Falowiec” Julity Wójcik

Ale tylko pierwszą salę charakteryzuje taka szeroka perspektywa historyczna. Dalej jesteśmy już głównie PRL-u. Na przykład w sali z charakterystyczną zieloną lamperią trochę śmieszą, trochę straszą, a trochę uwodzą dywany i gobeliny powstałe głównie z okazji różnych rocznic. Powiewają czerwone sztandary, robotnicy odbudowują Warszawę, Aurora zacumowała u brzegu Newy. Inny gobelin unika propagandowej dosłowności, abstrakcję usprawiedliwia jedynie tytuł – „Suita rewolucyjna”. Nawet artystki ludowe z Podlasia, Filipina Krupowicz i Felicja Malewicka, tworzące „tkaniny dwuosnowowe”, raz opiewają „moją wieś”, innym zaś razem poligon i 35-lecie PRL. Propagandę pokoju mamy we krwi.

I chociaż to prace historyczne stanowią o treści poszczególnych sal, zawsze jako rodzaj przypisu towarzyszą im dzieła współczesne i często zadziwiająco zyskują umieszczone w takim kontekście. Nieprzystępny „Gobelin” z psich rzepów Anety Grzeszykowskiej z daleka nie wyróżnia się niczym od otaczających go tkanin „lozańczyków”. Fotografie metek z nazistowskich mundurów Marioli Przyjemskiej rozumieją się same przez się w kontekście tkanin o wymowie antyfaszystowskiej. „Falowiec” Julity Wójcik świetnie współgra z peerelowską propagandą. Słabiej komponują się z całością dzieła „tkane” na siłę – kulista instalacja fotograficzna Jana Smagi, od lat niezmienne prace tekstowe Jadwigi Sawickiej (tyle że tym razem ręcznie tkane), czy przedstawiający udrapowaną zasłonę wątpliwej urody obraz Piotra Kotlickiego.

widok wystawy: w centrum praca Jana Smagi

Z Oświęcimia w kosmos

Tematyka oglądanych tkanin wynikała z popytu – z konkursów i zleceń takich instytucji jak Muzeum Sportu czy Muzeum Wojska. W tym wypadku zgodność z narzuconym tematem nie zawsze szła w parze z artystyczną jakością. Na „Splendorze tkaniny” jej brak nadrabia wartość historyczna, obok siebie wiszą więc tkaniny z różnych artystycznych rejestrów. Gobelin Łucji Jóźwiak przedstawiający bramę obozu w Auschwitz broni się jedynie połączeniem tematyki z ludową zgrzebnością, a „Oświęcim” Wojciecha Sadleya z 1962 roku to jeden z najlepszych przykładów osiągnięć „szkoły polskiej”. Ale gdy serwetki z obozu internowanych z czasu stanu wojennego noszą piętno historii, zestawione z nimi rzekomo skandalizujące współczesne wyszywanki Moniki Drożyńskiej z cyklu „Libretto” rażą naiwnością.

Krzysztof Ołka, serwetka z obozu internowanych, 1982, ręczne wykonanie, wł. Muzeum Niepodległości w Warszawie

„Splendor tkaniny” domyka – również ideologicznie – zainaugurowany kilka tygodni po otwarciu wystawy projekt Joanny Malinowskiej i Christiana Tomaszewskiego, „Matka Ziemia Siostra Księżyc”, wcześniej pokazywany za granicą. Największą salę galerii, nazywaną popularnie „betonami”, wypełnił ogromny kombinezon radzieckiej kosmonautki, nawiązujący do rzeźby Niki de Saint-Phalle „Ona” z 1966, do której widzowie wchodzili przez wielką waginę. Na specjalnym pokazie w Zachęcie z wnętrza skafandra wychodziły modelki w futurystycznych strojach. W tej scenerii nawet noszone przez nie buty Relaksy wyglądały na cytaty z przyszłości. Ten niecodzienny pokaz mody był jednak bardziej dodatkiem niż integralną częścią wystawy.

Ponadto rozbudowany, skomplikowany logistycznie i – jak się domyślam – kosztowny projekt Tomaszewskiego i Malinowskiej okazał się zbyt duży nawet na Zachętę. Figura kosmonautki nie mieściła się w pomieszczeniu, przysłoniło ją rusztowanie, po którym chodziły modelki, a większość widzów i tak musiała oglądać pokaz na telebimie w holu. Szkoda zachodu. A wyobrażam sobie, że właśnie w przestronnych „betonowych” salach Zachęty strukturalne tkaniny z lat 60. i 70., na „Splendorze” nieco stłoczone, zyskałyby odpowiedni oddech.

wernisaż projektu Matka Ziemia Siostra Księżyc

Dwie gazety

Z perspektywy całej wystawy, także międzynarodowe sukcesy polskiej szkoły tkaniny wyraźniej wpisują się w propagandowy wizerunek nowoczesnego, poodwilżowego państwa i jego kultury eksportowej. W tej samej sali, w której oglądamy prace Owidzkiej czy Teresy Chojnackiej, wysoko, prawie pod sufitem zawieszono nawet gobelin Magdaleny Abakanowicz „Życie Warszawy” z 1973 roku. Powstał na podstawie pierwszej strony gazety, ze zdjęciem Edwarda Gierka, który składał gospodarską wizytę w powiecie grójeckim.

To praca marginalna w dorobku artystki, a zarazem bohaterka głośnego tekstu Waldemara Baraniewskiego sprzed kilku lat. Baraniewski porównywał, jak zmieniały się autorskie komentarze Abakanowicz – inaczej opisywała ona swe motywacje w latach 70., gdy gobelin miał przedstawiać zwykły dzień z życia, a inaczej po upadku komunizmu, gdy komentarz artystki stał się krytyczny wobec peerelowskiej rzeczywistości. Wprawdzie w Zachęcie „Życie Warszawy” pozostawiono bez komentarza, jednak nieprzypadkowo tuż pod nim wisi gobelin Antoniego Starczewskiego „Teksty skreślone” z początku lat 80., imitujący sposób, w jaki w gazetach zaznaczano interwencje cenzury.

Magdalena Abakanowicz, Życie Warszawy, 1973, tapiseria, wł. Muzeum Narodowe we Wrocławiu

A, a, a, Abakanowicz

Artystka na „Splendorze tkaniny” może się zresztą poczuć nieco zlekceważona – to z pewnością ją ma na myśli kurator, gdy pisze, że „nie obyło się bez arbitralnych pominięć”. Obok „Życia Warszawy” pokazano zaledwie zapowiadającą jej najlepsze realizacje, dwuwymiarową „Desdemonę II” z 1965 roku. A to przecież tkane formy przestrzenne stały się jej specjalnością. Jedyną „miękką rzeźbą” na wystawie jest organiczna struktura sieciowa Barbary Levittoux-Świderskiej „Nadzieja”, pochodząca dopiero z 1981 roku.

Ci, którym Abakanowicz odbija się czkawką, powiedzą, że ma za swoje. Wolała przecież widzieć swe prace w kontekście rzeźby, a nie tkaniny. Ostatecznie porzuciła przędzę na rzecz kamienia i brązu. Pisała: „ABAKANY przyniosły mi sławę światową, ale obciążyły sobą jak grzechem, do którego nie wolno się przyznać. Bowiem uprawianie tkactwa zamyka drzwi do świata sztuki”. Nie do końca – by zobaczyć jej „Czerwony abakan”, ten z encyklopedii, trzeba się dziś wybrać do londyńskiego Tate Modern. Ale abstrahując od jej późniejszych prac i pytania, czy to jeszcze tkanina, czy już rzeźba, i czy słusznie zastąpiła „kobiece” krosno „męskim” dłutem, jedno należy Abakanowicz przyznać: potrafiła przewidzieć, że zainteresowanie tkaniną jako autonomicznym medium okaże się zjawiskiem krótkotrwałym. To też rodzaj polityki.

Widok wystawy: w centrum praca Barbary Levittoux-Świderskiej „Nadzieja” z 1981 roku, w tle na ścianie „Panorama Warszawy”
Jolanty Owidzkiej z 1976 i „Życie Warszawy” Magdaleny Abakanowicz z 1973

Jak mocno by się nie gimnastykował kurator Michał Jachuła, dziś nie może być mowy o żadnym „przywróceniu tkaninie należnego jej miejsca w obrębie sztuk wizualnych”, o którym nieco na wyrost pisze w katalogu. To se – po prostu – ne vrati. Możemy jedynie przepisywać karty historii. I nie pomoże tu nawet „splendor” w tytule.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.