Nie składamy broni.  7. Berlin Biennale
kadr z filmu: Born in Berlin (detal), 2012, © Joanna Rajkowska and Andrew Dixon

Nie składamy broni.
7. Berlin Biennale

Karol Sienkiewicz

To Biennale o ludzkiej skali. Jest w nim jakaś swoboda, wrażenie, że ma się do czynienia z autentyczną postawą. I mimo rewolucyjnych haseł czy ludzkich dramatów podanych na tacy, całość daje poczucie bezpieczeństwa

Jeszcze 4 minuty czytania

Samo Biennale duże nie jest. Nie należy do tych imprez, którym trzeba poświęcić kilka dni, biegając z miejsca w miejsce z wywieszonym językiem i w ciągłym stresie, by wszystko zdążyć zobaczyć. Więc jeśli ktoś oczekuje wielkiego festiwalu Sztuki, może doświadczyć zawodu.

Kuratorami zdecydowanie nie kierowała logika wystawy jako
show, w wielu miejscach zrezygnowali ze swej władzy. Artur Żmijewski i jego współpracownicy – Joanna Warsza i rosyjska grupa Vojna – na nowo zdefiniowali formułę biennale. Hasło „Forget Fear”, zapomnijcie strach i nie lękajcie się, dotyczy nie tylko politycznej efektywności sztuki, o której od lat opowiada Żmijewski, lecz także systemu sztuki, którego wszyscy jesteśmy trybikami. Kuratorzy nie przejmowali się artystycznymi konwenansami. I pewnie dlatego zmagali się z instytucjonalnym tarciem.

Nie lękajcie się

7. BERLIN BIENNALE

kurator: Artur Żmijewski we współpracy z Joanną Warszą i grupą Vojna; miejsca: KW Institute for Contemporary Art, Akademie der Kunste, Deutschlandhaus, Kościół Św Elżbiety; Berlin, do 1 lipca 2012

Właściwie nie mam wrażenia, że oglądam wystawę. To raczej zamarkowane projekty, które dzieją się gdzie indziej – kongresy dopiero się odbędą, część inicjatyw realizuje się w internecie, część – w przestrzeni mentalnej. Bo Biennale zrywa z autonomicznym dziełem sztuki, skończoną pracą, jako podstawowym medium komunikacji z widzem. Następuje swoiste rozmycie.

Czym zatem jest 7. Berlin Biennale? Parasolem dla różnego rodzaju wydarzeń, projektów, inicjatyw, które łączy sztuka i polityczne zaangażowanie. Jedne bliższe są sztuce, inne – zaangażowaniu. O ile taki rozdział jeszcze ma sens. Wystawa, która znajduje się przede wszystkim w KW, jest wypadkową, kompromisem. Bo świat sztuki nie może obejść się bez wernisażu, a czasem nawet szampana („art of champagne!” głosiły tiszerty kelnerów podczas przyjęcia, na które na gębę wprowadziła mnie Anka Ptaszkowska). Ale – znowu – otwarcie wystawy jest tylko umowną datą, skoro nie o samą wystawę tu chodzi.

„Forget Fear”, red. Joanna Warsza, Artur
Żmijewski
. Zawiera rozmowy z przywódcami
politycznymi, artystami, aktywistami i teksty.
Wśród autorów m.in. Olafur Eliasson, Jan
Tomasz Gross, Jerzy Hausner, Joanna
Tokarska-Bakir. Berlin Biennale, Berlin, 416 str.,
w księgarniach od lutego 2012
Żmijewski i Warsza, jak sami mówią, prowadzili poszukiwania zgodnie z 
logiką newsów. Jechali tam, gdzie wrzało. Interesowało ich, jak w Islandii w obliczu kryzysu narodził się oddolny ruch i nowa partia – The Best Party, której przewodzi komik. Analizowali prawicowy zwrot na Węgrzech. Szukali różnych przejawów ideologii non-violence. I może najciekawszym produktem Biennale jest efekt tych badań, książka „Forget Fear”. Nie lękajcie się. „Drżące ciała 2”, na poziomie globalnym.

Jedną z decyzji kuratorów było zaproszenie różnych „ruchów oburzonych”. Oni okupują Biennale. Rozstawili swoje namioty, wywiesili hasła. Na prawo od wejścia do głównego budynku KW, przez wielką szybę widać działające studio radiowe. Na ścianie wisi też niezależny od Biennale program wydarzeń. Tylko skoro oburzeni są tu na zaproszenie, czy właściwie można mówić o okupacji? I czy przeniesieni do galerii, która nie stawia oporu, są w stanie utrzymać swoją energię?
 
Milczenie

Już konferencja prasował miała nietypowy przebieg. Przestrzeń została zaaranżowana przez aktywistów zgodnie z myślą, że wśród równych nie ma równiejszych. Przełamali oni konwencję konferencji i po wygłoszeniu własnego manifestu próbowali przeprowadzić dyskusję z dziennikarzami. Na zasadach, jakie obowiązują na zebraniach oburzonych. Na przykład dla zachowania porządku aprobatę i dezaprobatę wyraża się sugestywnym wymachiwaniem dłonią – wkręcanie żarówek lub tzw. miękki nadgarstek. I tak wszyscy łatwo zgodzili się, że świat pogrążony jest w kryzysie i potrzebuje zmiany, ale po zadaniu otwartego pytania, jak dziennikarze mogą w tej zmianie uczestniczyć, zapadła cisza. Nikt nie kwapił się do odpowiedzi. „Przedszkole”, powiedział ktoś.

Mobinil – banner, baner reklamowy egipskiej firmy telekomunukacyjnej na budynku KW / fot. Marta Górnicka

Ale mi to milczenie wydało się znaczące. Bo przecież wystarczy nie ukrywać swej ideologicznej postawy, nie silić się na tak zwany obiektywizm. A czasem ujawnić też swe uwikłanie. Kto i za co nam płaci? Na przykład ja do Berlina pojechałem na zaproszenie (i koszt) Instytutu Adama Mickiewicza. A jak mówi ludowe przysłowie, there’s no free lunches. Precyzując: nieśpiesznych śniadań w hotelu Holliday Inn Berlin Mitte. 

Na ścianie w obozie „occupy” ktoś napisał „Das Schweigen wird überbewertet” – milczenie jest przeceniane. To wybrakowany cytat z Josepha Beuysa, który kiedyś powątpiewał w „milczenia Duchampa”. Duchamp, twórca ready-mades, porzucił sztukę dla szachów, co interpretowano na różne sposoby. Milczenie dziennikarzy i krytyków (przyznaję – także moje) może wynikało z nagłego odwrócenia ról, nieprzystosowania do nowej sytuacji. A może nic nie mieliśmy w tej sprawie do powiedzenia.

Komu Nobel

Tymczasem wizyta w KW podnosi adrenalinę. Dzieje się. Całe piętro zajęły filmy dokumentujące różne demonstracje („Breaking the News”). Całkiem świeże – z Palestyny, Węgier, Polski. Ogląda się je inaczej niż w telewizji, to długie relacje. Przypominają „Demokracje” Żmijewskiego sprzed kilku lat. Uwagę przyciąga zwłaszcza spektakularna akcja Femenu z Kijowa. Piękne słowiańskie dziewczyny, z blond włosami i odsłoniętymi piersiami, wykrzykują swe feministyczne hasła z dzwonnicy, zwracając na siebie uwagę uderzaniem w cerkiewne dzwony. „Rodzimy nie dla was!”. Gdy pojawia się ochrona i milicja, zachowują się nadzwyczaj profesjonalnie – stawiają bierny opór, przyjmują pozy, wyciągając w górę pięści. „Dziewuszki” kończą na pace.

„Key of Return”, dziedziniec KWfot. Artur Żmijewski

Ale jest też gorzka refleksja – na zewnątrz KW zawisł baner reklamowy egipskiej firmy telekomunikacyjnej, która swego czasu zablokowała swe usługi na życzenie Mubaraka, ograniczając możliwości komunikacji między protestującymi. Dzisiaj reklamuje się zdjęciami protestujących na placu Tahrir i słowami austriackiego prezydenta Heinza Fischera, mówiącego o tym, że Egipcjanom należy się pokojowa nagroda Nobla. Jak widać firma poczuwa się przynajmniej do części tego splendoru.

Nieznane są ścieżki poprawności. Ale czy znajdzie się korporacja, które zechciałaby się zareklamować ogromnym kluczem, wykonanym przez palestyńskich uchodźców, zmuszonych do opuszczenia swych domów? I z perspektywy polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych inaczej wygląda, jak Althamer złotym samolotem wysyła złotych ludzi do Brukseli, a inaczej – gdy za jego sprawą złoty staje się kolorem przebudzenia na Białorusi

Kolos ze Świebodzina

Ze świebodzińskiego Jezusa, którego sylwetka majaczy na horyzoncie podczas podróży ekspresem Warszawa – Berlin, została tylko głowa. A właściwie głowa cały czas powstaje. Do KW przeniósł się warsztat rzeźbiarza Mirosława Pateckiego. Obok modelu figury Chrystusa Króla ze Świebodzina powstaje styropianowa kopia oryginalnej głowy, która podobno też jest wypełniona styropianem. Do momentu otwarcia Biennale pan Patecki doszedł do wysokości czoła. Obok wyświetlany jest film Anny Baranowski i Luise Schröder, który skupia się na uroczystości poświęcenia giganta. Artystki filmują zgromadzone osoby, stragany, cały ten folklor, skrzętnie omijając samą figurę. 

Budowa Chrystusa Króla w Świebodzinie / fot. Tomasz Stafiniak

Zaproszenie rzeźbiarza-rzemieślnika to gest ambiwalentny. Z jednej strony kuratorzy dokonali upodmiotowienia artysty, który w całej sytuacji w Świebodzinie liczył się najmniej, był wykonawcą zlecenia. Z drugiej strony, prawdziwym świebodzińskim artystą jest proboszcz, pomysłodawca, który musi głęboko wierzyć w propagandową moc sztuki.

Nie bez znaczenia jest też fakt, że „Kongres rysowników” Pawła Althamera odbywa się w przestrzeni zdesakralizowanego kościoła. Profesjonalni rysownicy, jak też wszyscy inni, mogą narysować coś na pokrytych białą sklejką ścianach i podłodze budowli. Mnóstwo przestrzeni, by dać upust swoim kreatywnym zapędom. Tu też wszystkich traktuje się bardzo poważnie – gdy ktoś zaczyna rysować, podchodzi asystent i prosi o podpisanie oświadczenia o zrzeczeniu się praw autorskich do swojego rysunku. Sam poczułem się upodmiotowiony, że moje bazgroły są chronione prawami autorskimi.

Wokół wyjścia z kościoła czyjaś wprawna ręka namalowała wielką waginę. Wchodząc po raz pierwszy do świątyni, nieświadomie powracamy „do łona”. Do łona matki czy na łono kościoła? Ze środka przez waginę widać świeżo przebudzoną wiosenną wegetację. W tym kreatywnym rozpasaniu jest coś uroczystego.

Zrób to w Berlinie

Akt narodzin, z tym że naturalistyczny, 1:1, zafundowała Joanna Rajkowska. Jej film wyświetlany jest w podziemiach Akademie der Künste. To właściwie bardzo prywatne sceny – radość ciąży, narodzin, obcowania z nowonarodzonym dzieckiem. Może dlatego oglądanie sprawia lekki dyskomfort. No, nie mówiąc o bólu, krzykach, cieknącej krwi czy zakopywaniu łożyska na trawniku pod Reichstagiem (why?!?).

kadr z filmu: „Born in Berlin” (2012), Joanna Rajkowska i Andrew Dixon

Rosa, córeczka Joanny Rajkowskiej urodziła się w Berlinie. To była świadoma decyzja matki. Bo Berlin to szczególne miast i jednocześnie pełne sprzeczności, z niezatartą historią. „Rosa to moja odpowiedź na Berlin”, pisze Rajkowska. Kilka miesięcy po narodzinach dziewczynki polscy lekarze wykryli u niej rzadką chorobę – raka obu oczu. W Warszawie zorganizowana zostanie aukcja prac artystów, by zdobyć pieniądze na drogie i skomplikowane leczenie Rosy.

Wydaje mi się, że z podobnych powodów to właśnie w Berlinie odbywa się Kongres Ruchu Odrodzenia Żydowskiego w Polsce, i New World Summit – kongres organizacji znajdujących się na liście organizacji terrorystycznych. I pewnie też samo Berlin Biennale.

W obronie przegranych spraw

W KW podpisuję zobowiązanie, że nie będę przyjmował narkotyków – pakt przypieczętowuję własna krwią, z przekutego palca. Biorąc pod uwagę fakt, że od czasu liceum nie zapaliłem skręta, nie mówiąc o czymś twardszym, papierosy rzuciłem kilka lat temu i nawet nie jadam chipsów, nic mnie ta deklaracja nie kosztuje. Tylko chwilowe ukłucie.

„PM 2010” , Teresa Margolles / fot. Marta Górnicka

Konsumenci narkotyków w Europie i Ameryce nakręcają narkotykowy biznes w Meksyku i Ameryce Południowej. Efektem wojen narkotykowych na granicy meksykańsko-amerykańskiej są setki zabitych. W przygranicznym meksykańskim miasteczku wychodzi kolorowy magazyn. Teresa Margolles jego okładkami wytapetowała całą ścianę. Wyglądają jak girlsy, ale to ciała pomordowanych kobiet. Antanas Mockus, były burmistrz Bogoty, polityk o niekonwencjonalnych pomysłach, swą akcją zbierania deklaracji krwi próbuje ten proces ograniczyć. Zarzeka się, że jeśli mu się to nie powiedzie, uzna się za skończonego artystę, a sztukę – za głupią. Nie jestem dobrej myśli. 

Wózeczek dziadka Eriki Steinbach

Zasadził dziadek rzepkę w ogrodzie. I już jej nie wykopał, bo musiał uciekać przed Armią Czerwoną. Ale zabrał ze sobą tekturową walizkę, dokumenty, resztki dobytku na drewnianym wózeczku. Teraz te ocalałe przedmioty, rodzinne pamiątki z miejsc dawno niezamieszkałych można oglądać w Deutschlandhaus, budynku – palimpseście nasyconym ideologią z różnych okresów państwa niemieckiego, który już niedługo stanie się siedzibą Stiftung Flucht, Vertreibung, Versöhnung. Zaproszona do udziału w Biennale fundacja ad hoc przygotowała wystawę tych przedmiotów. Stare graty ze strychu – na pierwszy rzut oka coś między muzeum etnograficznym a muzeum Holokaustu. Każdy niesie ze sobą historię jakiejś rodziny, indywidualny dramat.

„Berlin-Birkenau“, Łukasz Surowiec / fot. Marta Górnicka

Bez pytania o odpowiedzialność za drugą wojnę światową i bez rewizjonizmu. W którym momencie indywidualna historia staje się kwestią polityczną? Problemem międzynarodowym? A wystawa – skandalem, jak pewnie obawiało się paru urzędników? Bo Biennale wsparł finansowo Instytut Adama Mickiewicza.

Za wypędzonymi przyjechały brzózki z Auschwitz. Przywiózł je Łukasz Surowiec i posadził w różnych punktach Berlina. Odczarowanie czy wyrzut sumienia? Czy twój dziadek też był w Wehrmachcie? Każdy Niemiec, a nawet każdy Polak i każdy Rusek, malutką sadzonkę może zabrać do domu i zajmować się nią jak tamagotchi.

Za brzózkami nadciągają polscy rekonstruktorzy historyczni, którzy w pierwszą niedzielę odtworzą bitwę o Berlin. A w pierwszy piątek się z tego wyspowiadają. Polacy wcielą się w Niemców, Armię Czerwoną i Armię Andersa. Ale strzelają sobie w stopę – bo po zdobyciu Berlina co tu jeszcze rekonstruować? Berlin zdobędą też w Warszawie. Za tajny bunkier Hitlera posłuży Centrum Sztuki Współczesnej.

Co dalej

BB7 wątpiących pewnie nie przekona do politycznej efektywności sztuki. Bo niby „wszystko już było”. Nawróconych nawracać nie trzeba. A mimo to kurator uczynił wyłom. Pytanie – na ile duży.

Battle of Berlin '45 / fot. Maciej Milecki

Żmijewski wyznaczył wyraźny kierunek. Wskazał na miejsce, gdzie sztuka porzuca swą autonomię lub traktuje ją instrumentalnie – na tym polega symboliczny gest zaproszenia jako kuratorów antyputinowskiej, anarchistycznej grupy Vojna. I z perspektywy Biennale nie mówimy już o marginesach. To samo jądro zmiany.

Zewsząd słyszałem głosy, że przyszłe biennale, to za dwa lata, będzie na powrót artystyczne. Aż chciałoby się powiedzieć – reakcyjnie artystyczne. Na ile trwałe zmiany BB7 jest w stanie wnieść do tak zwanego świata sztuki? Przypomniało mi się, jak Tracey Emin zdawała egzamin na prawo jazdy. „Jestem strasznie zdenerwowana, że obleję. Wszyscy inni denerwują się, że zdam”, pisała. Biennale może wydawać się jazdą bez trzymanki. Obawiam się, by ze strachu przed Żmijewskim za kierownicą, świat sztuki nie pogrzebał idei „politycznej efektywności”.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.