„Co to ma być?”. „To się nazywa poezja konkretna, mój debiut”. „I co, ty chcesz z tego wyżyć?”. Taki dialog prowadzą ze sobą Lesław Żurek (syn) i Janusz Gajos (ojciec) w filmie Janusza Morgensterna „Mniejsze zło” z 2009 roku. Początkujący poeta, Kamil, chwali się ojcu swą pierwszą publikacją. Wraz z rozwojem fabuły okaże się plagiatorem, podpisując się pod cudzą powieścią, ale już jego wczesne utwory, wykpiwane przez ojca, gra w filmie poezja konkretna Stanisława Dróżdża. „Było, było, było! Będzie, będzie, będzie!” – odczytuje Gajos ironicznym tonem. Czasownik „być” odmieniany jest tu w czasie przeszłym i przyszłym, tworząc kształt klepsydry – w jej środku artysta umieścił słówko „jest”.
„WroConcret. Wrocławski tekst wizualny 1967+”, fot kn
„Klepsydra” Dróżdża została odmalowana na ścianie frontowej Muzeum Współczesnego we Wrocławiu, tymczasowo mieszczącego się w poniemieckim schronie przeciwlotniczym z czasów drugiej wojny. Muzeum działa już wprawdzie od kilku miesięcy, ale dopiero przed świętami otwarto tu pierwszą wystawę z prawdziwego zdarzenia. Za skomplikowaną nazwą – „WroConcret. Wrocławski tekst wizualny 1967+” – kryje się ekspozycja poezji konkretnej i, szerzej, sztuki wykorzystującej tekst, powstającej w środowisku wrocławskim od lat 60. Dróżdż był jedną z jego czołowych postaci.
Concrety, proszę
Co to właściwie jest poezja konkretna? Na upartego mam z nią do czynienia każdego dnia, gdy wchodzę na przeglądarkę Google i widzę coraz to nowe wersje korporacyjnego logo, które zmienia się w zależności od okazji i pory roku. W Google doodles litery mogą być zabawkami (Dzień Dziecka), rzeźbami Brancusiego (w 135. rocznicę jego urodzin) albo układać się z biało-czerwonej szarfy (w polskie Święto Niepodległości). Bo poezji konkretnej nie wystarczy przeczytać, trzeba ją ZOBACZYĆ. Słowo traktowane jest jak przedmiot.
„WroConcret. Wrocławski tekst wizualny 1967+”, fot. kn
Może dlatego Stanisława Dróżdża odrzuciło środowisko literatów, z którego się wywodził, nie widząc w jego katalogu książki, ale usynowiło go środowisko sztuk wizualnych. Wrocław był w latach 60. i 70. miejscem szczególnego artystycznego wrzenia, za sprawą takich osób jak Jan Chwałczyk, czy zaproszony przez niego na Dolny Śląsk Jerzy Ludwiński, który we Wrocławiu założył galerię Pod Moną Lizą. To w niej Zbigniew Makarewicz częścią swojej wystawy „Rozbiór (G)Dramatyczny Przedmiotu” uczynił „pojęciokształty” Dróżdża.
Uznany za cezurę w historii sztuki Wrocławia rok 1967 to data powstania galerii Ludwińskiego oraz pierwszych „pojęciokształtów” Dróżdża. W następnym roku Chwałczyk zapoczątkował też we Wrocławiu mail art. Podstawową zasługą obecnej wystawy jest ukazanie artystycznego tygla, jakim w tym czasie stał się Wrocław. Działali tu Jerzy Rosołowicz, Wanda Gołkowska, Zdzisław Jurkiewicz, Natalia LL, Andrzej Dudek-Dürer czy Maria Michałowska. Nie mówiąc o aktywnej grupie literatów. Gdyby wówczas przyznawano tytuł stolicy kultury, Wrocław byłby nią być może w większym stopniu niż dziś.
Prosta struktura ekspozycji podporządkowana została prezentacji poszczególnych twórców. Wystawa wychodzi poza wąskie rozumienie poezji konkretnej, wprowadzając takie kategorie jak „tekst ciała”, „obiekty tekstowe”, „akcje tekstowe” i dochodząc do współczesności (na czele z dosyć wydumaną instalacją kuratorki Małgorzaty Dawidek-Gryglickiej). Dzięki temu otwarciu udało się uniknąć anorektycznej nudy. Zamiast zadusić się jednosylabowcami, odetchnąłem pełną piersią.
Co na to Gajos?
Było, było, będzie, będzie. Tak, tak, na „WroConcret” roi się od wszelkiej maści truizmów. Aż chciałoby się zawołać jak Gajos: co to ma być? Ale nikt nie podnosi głosu w oburzeniu. Jesteśmy w muzeum, wprawdzie o zakrzywionych ścianach (budynek zbudowano na kształcie koła), ale wszystkie klamki są na swoim miejscu.
„WroConcret. Wrocławski tekst wizualny 1967+”, fot. kn
Poeci konkretni szczególnie upodobali sobie antynomie, pary przeciwstawnych słów, zazwyczaj wyznaczających granice czasowe czy punkty w przestrzeni: od – do, tak – nie, początek – koniec, mniej – więcej – tyle samo, życie i śmierć. Ulubioną formą stylistyczną jest zaś powtórzenie. Poeci konkretni potrafią w nieskończoność powtarzać jeden wyraz, a nawet znak interpunkcyjny, chociażby niewielki przecinek. Rozmiary owej „nieskończoności” wyznacza zazwyczaj kartka maszynopisu czy blejtram.
Znaki graficzne układają się w figury, albo na odwrót – sposób zapisu staje się autodefinicją słowa czy zwrotu. Jak w przypadku wyciętego w kartonie słowa „wycięte”, czy dwóch przecinających się wyrazów „środek” wyznaczających środek kartki (Dróżdż). Ale czy nie robi się ciekawiej, gdy Natalia LL napis „Natalia ist Sex” układa ze zdjęć przedstawiających artystkę wraz z partnerem podczas stosunku? I co powie pan na to, panie Gajos?
Bo Dróżdż w lapidarności swoich „pojęciokształtów”, nawet najbardziej genialnych, doszedł do ściany. A inni artyści mogli się tylko od niej odbić, szukając własnych dróg. Jak Michał Bieganowski, który nowotwór słowny „wOkamienia” wykuł w granicie i zastąpił nim zwykł krawężnik; czy Zbigniew Makarewicz, gdy słynne cytaty zapisywał w nieprzystającej do nich formie. W jego redakcji początek inwokacji „Pana Tadeusza” stał się listem anonima ułożonym z literek wyciętych z gazety („Plagiaty”).
*
Ojcu granemu przez Gajosa – przyznaję, mi też się to często zdarza – zabrakło poczucia humoru. Bo dlaczego nie śmiać się nad Dróżdżem? (Podobnie: dlaczego uwierzyć Opałce, że nuda była treścią jego życia?) Gdy śmiech zastępuje lekceważenie, ulatuje gdzieś strach przed truizmem. Może to wszystko jest mniej górnolotne niż się wydaje, a zebrane artefakty potraktować należy jako zaproszenie do zabawy. I może, w epoce e-maili, najwyższy czas wskrzesić sztukę poczty.
„WroConcret. Wrocławski tekst wizualny 1967+”. Muzeum Współczesne Wrocław, do 30 stycznia 2012.