Żydowski surrealizm

Żydowski surrealizm

Karol Sienkiewicz

Bądź czujny, nie wierz temu, co widzisz i słyszysz. Albo na odwrót – poddaj się fikcji, olej poziom meta, zapomnij się w narracjach. Czasem naiwność popłaca. Ale gdy uwierzysz we wszystko, będzie to znak, że opętał cię Roee Rosen

Jeszcze 2 minuty czytania

Przyznaję się, bywam naiwny. Olśnienie przychodzi dopiero po chwili. I zapałałem świętym oburzeniem, gdy „Gazeta Wyborcza” podała, że na placu Defilad w Warszawie zamiast budowy Muzeum Sztuki Nowoczesnej wracają handlarze z nowym blaszakiem. Trochę mi zajęło połączenie tego faktu z datą publikacji artykułu – 1 kwietnia. Podobnie, gdy po raz pierwszy zobaczyłem obrazy Justine Frank, również dałem się nabrać – prace żydowskiej artystki z kręgu francuskich surrealistów, łączące motywy żydowskie, erotyczne i skatologiczne, kosztowały mnie mały zawrót głowy. Dlaczego nigdy wcześniej o niej nie słyszałem? Jak historia sztuki mogła przegapić takie kuriozum? Czy tego typu moralna niesubordynacja była możliwa w latach 20.? W konfrontacji z pracami Frank blednie bowiem nawet prowokacyjny ładunek dzieł Salvadora Dali. To już nie tylko ciągnące się niczym topiony sery zegary i zawoalowane seksualne sugestie. To erotyka hard core z użyciem siedmioramiennych świeczników, pejsów i hebrajskiego alfabetu, chociaż utrzymana w nieco staroświeckiej stylizacji. To zapomniany rozdział w dziejach pornografii, bynajmniej nie odnajdujący kontynuacji dzisiejszych produkcjach (chociażby w pierwszym gejowskim filmie porno z w pełni żydowską obsadą, „Men of Israel”).

Justine Frank „Homage to Goya”, 1927Prac Justine Frank nie widziałem po raz pierwszy w prima aprilis, lecz na wystawie „Tratwa Meduzy” poświęconej sztuce izraelskich artystek, pokazywanej w warszawskiej Królikarni parę lat temu. Frank znalazła się na niej w towarzystwie takich artystek jak Sigarit Landau czy Hila Lulu Lin, jako ich odkryta na nowo poprzedniczka. Przyjaciółka surrealistów, która po romansie z Bataille’em zdecydowała się wyjechać do Palestyny, gdzie poznała kolejną miłość swego życia – tym razem kobietę. Dopiero po wyjściu z wystawy zorientowałem się, że Frank to postać fikcyjna, za którą kryje się współcześnie żyjący izraelski artysta – Roee Rosen. To on wymyślił jej biografię i tożsamość, stworzył także jej całe oeuvre. Od połowy kwietnia, tym razem już pod swoim nazwiskiem, Rosen prezentuje swe najbardziej znane prace i projekty w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie.

Jak się wcielić w Evę Braun?

Około połowy prac na ekspozycji w Zamku Ujazdowskim stanowią te przypisywane Justine Frank. Tutaj oglądamy je już jako prowokację artystyczną – sztucznie wykreowaną tożsamość. Fikcja podbudowana jest prywatnymi fotografiami Frank oraz filmem dokumentalnym „Dwie kobiety i mężczyzna” (2005), poświęconym wieloznacznej relacji między artystką, jej fascynującą twórczością, badaczką tej twórczości (kolejna postać fikcyjna) i samym Roee Rosenem. Wskazuje się między innymi na liczne podobieństwa między obrazami Frank a pracami podpisywanymi nazwiskiem Rosena, na przykład pokazywanym w Warszawie cyklem „Obrazy męczennika” (1991-1994).

Roee Rosen „Żyć i umrzeć jako Eva Braun”Po co przybierać cudzą tożsamość? Po co wymyślać kogoś, a nie podpisywać prac własnym imieniem? Być może działa tu też mechanizm znany z internetowych forów. Pod zmyślonym nazwiskiem o wiele łatwiej świntuszyć. I do tego jako kobieta wyzwolona, trochę wariatka, biseksualistka, wymarzona bohaterka męskich fantazji. Rosen stwarza brakujące ogniwo. Skoro nie było kogoś takiego jak Justine Frank, należy ją wymyśleć. A jeśli nawet nie wiedzieliśmy wcześniej, że czegoś tu brakowało, to dziś już wiemy, że brakowało właśnie tego. W końcu Żyd to taki uniwersalny inny. Żydówka, kobieta, lesbijka, wariatka.

W innym projekcie Rosen proponuje podobne doświadczenie gościom wystawy. Poddając się jego sugestiom, możemy wcielić się w Evę Braun, słynną kochankę Hitlera, „przeżyć” jej śmierć w berlińskim bunkrze oraz dowiedzieć się, co ją spotkały po śmierci. Tekstowi towarzyszą tu czarno-białe, często konturowe perwersyjne rysunki – to wewnętrzna natura protagonistki, w którą się przemieniamy. Instalacja „Żyć i umrzeć jak Eva Braun” pokazywana była na głośnej wystawie „Mirroring Evil” w nowojorskim Jewish Museum. Gdy pierwotnie prezentowało ją Muzeum Izraela w Jerozolimie, wzbudziła protesty kręgów prawicowych. (Może trochę trudno w to uwierzyć, ale na naszym polskim podwórku oburzenie potrafiło wzbudzić nawet obieranie ziemniaków w galerii.) Jak sama praca, trochę to straszne, trochę śmieszne.

Śmiechy chichy

Bohater jednego z najlepszych filmów Woody’ego Allena , „Zbrodni i wykroczeń”, reżyser filmów komediowych Lester grany przez Alana Aldę, obśmiewany przez Allena, wygłasza parę truizmów na temat dowcipu: „When it bends, it’s funny. When it breaks, it’s not funny”, „Comedy is tragedy plus time”. Oba twierdzenia zdaje się wypróbowywać Rosen. Humor nie służy tu jako mechanizm obronny, kryjący zakłopotanie, lecz jako narzędzie badania wytrzymałości społecznych tabu. Czy Izraelczycy są już gotowi spojrzeć na Holocaust z perspektywy wyuzdanej kochanki, która trafia do piekła? Czy minęło już wystarczająco dużo czasu od zamachu na World Trade Center, by opowiadać o nim dowcipy?

Roee Rosen „Hilarious”

W filmie „Hilarious” („Boki zrywać”), jednej z najnowszych prac Rosena, aktorka przedstawia komediowy monolog przed izraelską widownią. Widzowie śmieją się w trochę wymuszony sposób. Aktorka podkręca atmosferę dziwnymi i niestosownymi gestami. Kończy żartem o 11 Września: Trzem osobom czekającym na pewną śmierć w jednej z płonących wież ukazuje się złota rybka obiecując spełnić ich życzenia. Żydowski lekarz życzy sobie ostatni raz zjeść gefilte fisz, bogaty kolekcjoner – zobaczyć widok swej rezydencji, a Szwedka w ciąży odmawia życzenia: „Umieram, moje dziecko nigdy nie zobaczy świata. Nic nie chcę”. Czy to jeszcze żart? Jak konkluduje komediantka, „Wszyscy umrzemy!”, a jest to „i zabawne, i prawdziwe”. Na koniec dodaje jeszcze, że ma raka. Jeszcze śmieszne, czy już nie? A gdybyśmy wyobrazili sobie, że akcja rozgrywa się na pokładzie Tu-154M, numer boczny 101?

Wszyscy umrzemy

„Zabawna” konkluzja występu z „Hillarious” mogłaby posłużyć za motto całej wystawy. W końcu jej tytuł brzmi „The Dynamic Dead Roee Rosen”. Artysta fantazjuje także na temat własnego pogrzebu. Począwszy do 2006 roku raz na dwa lata wykonuje podwójne okrągłe obrazy, przedstawiające jego własny pogrzeb, widziany z perspektywy zmarłego. W kolejnych odsłonach zmieniają się bohaterowie pogrzebu (na obrazie z 2010 roku dopatrzyć się można nawet nawiązań do polskiej wystawy). Przypomina się żydowski dowcip: „Umarł Mendel. Idziesz na jego pogrzeb? – Po co miałbym iść? A czy on przyjdzie na mój?”.

W filmie „Wyznania Roee Rosena” (2008) artysta zapowiada własną śmierć i rozlicza się jeszcze ze swojej kariery, a jego spowiedź wygłaszają trzy opętane przez niego kobiety – nielegalne imigrantki z Bułgarii, Indii i Ghany. Aktorki nie rozumieją tego, co mówią – wymawiają tekst fonetycznie. Patrząc na „Obrazy pogrzebowe”, nie wiemy, czy artysta umiera z szelmowskim uśmiechem na ustach. Idea własnej śmierci opętała go za życia. Taki to właśnie żydowski surrealizm. A gdy nie wiadomo, o co chodzi, na pewno chodzi o pieniądze.

 Roee Rosen, „The Dynamic Dead Roee Rosen”, Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, Warszawa, wystawa czynna do 3 lipca 2011


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.