Czesław Miłosz książki o Rosji nigdy nie napisał. Ale często wypowiadał się o Rosjanach i ich wielkim kraju. „Widzenia transoceaniczne” to zbiór rozproszonych tekstów, całość jakby przypadkowa, której poeta nigdy nie planował. Eseje, krótkie i długie noty, wywiady umieszczone w tomie pochodzą z różnych lat, z rozmaitych zbiorów i z wielu czasopism. Najstarsze wyjęto ze „Zniewolonego umysłu”, „Rodzinnej Europy”, z dawnych numerów „Kultury”, to jest z lat pięćdziesiątych. Późniejsze, których jest więcej, sięgają ostatnich lat życia Miłosza. Powiedzmy od razu – Czesław Miłosz jest znawcą, ale nie jest entuzjastą Rosji i kultury rosyjskiej. To raczej szacunek, poczucie obcowania ze zjawiskami dużej miary, ale nie uwielbienie.
„Obsesja”, „pogarda”, „nieufność”, „odraza”, „niezrozumienie”, „nienawiść” – bez tych określeń, pisze Miłosz, nie sposób opisać naszego stosunku do Rosji i do Rosjan. Dodaje: „Nie jest wykluczone, że Polacy wiedzą o Rosjanach to, co Rosjanie wiedzą o sobie samych, nie chcąc się do tego przyznać, i odwrotnie”. I dalej: „Prawdopodobnie też każde zetknięcie z Rosjanami jest dla Polaków przykre i nastraja ich obronnie, bo demaskuje ich wobec siebie samych”.
Tkwilibyśmy więc, jeśli istotnie jest tak, jak sądzi Miłosz, w jakimś wzajemnym zwierciadle, w jakimś trwałym odbiciu, w którym obraz drugiego mówi o nas więcej, niż sami wiemy o sobie. Nie ma oczywiście w tej książce frazesów o słowiańskiej wspólnocie, ale jest przeczucie (obawa?), że jakaś niewidzialna nić jednak nas łączy. Kto i kiedy ją uplótł? Przede wszystkim wiek XVIII i XIX, przeszło stulecie rozbiorów, które z mieszkańcami południa Europy, przynajmniej od Krakowa po Budapeszt (w odróżnieniu od Kongresówki, Białorusi i Ukrainy Zachodniej), obeszło się miłosierniej. Także stulecia wcześniejsze, sąsiedztwo Rusi, Kijowszczyzny, wpływy prawosławia. Wszystko to spowodowało, że mimo fundamentalnych trybutów, alfabetu łacińskiego i stolicy kościoła w Rzymie, a nie w Konstantynopolu, bezustannie aspirujemy do tradycji zachodnioeuropejskiej i wciąż sytuujemy się zaledwie na jej wschodnich obrzeżach. Lądujemy w przedsionku i widać, że tak już musi z nami być.
Czesław Miłosz „Rosja. Tom 1.
Widzenia transoceaniczne”.
Wybór Barbara Toruńczyk, Monika Wójciak.
Zeszyty Literackie, Warszawa 2010, 288 stronMiłosz często odnosi się do tradycji XIX-wiecznej, przede wszystkim do tradycji literackiej, w tym głównie do Dostojewskiego, którego studiował i wykładał studentom amerykańskim, ale nie unika także komentarza współczesnego. To droga ryzykowna i czasami odnoszę wrażenie, że pisarz wpada w pułapkę przenoszenia na współczesność starych pojęć i schematów. Mówi o mesjanizmie Dostojewskiego i dochodzi do przekonania, że „można sobie wyobrazić Dostojewskiego jako wyznawcę stalinizmu”. Ponieważ Dostojewski ulegał „bardzo silnym zbiorowym nastrojom nacjonalizmu rosyjskiego”, mógłby zdaniem Miłosza poprzeć działania Rosji w Czeczenii.
Trudno dzisiaj odpowiedzieć, nawet ludziom, którzy w Rosji zajmują się tą kwestią na serio, czy, a jeśli tak, to do kogo i przede wszystkim dlaczego trafiają hasła nacjonalistyczne. Z jakim spotykają się przyjęciem? Wynikają z poczucia wielkości czy z obaw, niepewności i słabości? Nie sposób miarodajnie ocenić, na ile obie wojny czeczeńskie lat dziewięćdziesiątych i późniejszy trwający do dzisiaj zastój, czyli w rzeczywistości trzecia, cicha, pełzająca wojna, były spowodowane starym, niechby i nieuświadamianym, ale głęboko zakorzenionym nacjonalizmem rosyjskim; na ile zaś krótkoterminową chytrą kalkulacją polityczną, która bardziej niż aktywnych nacjonalistów potrzebowała ludzi biernych, bez refleksji przyjmujących bieg zdarzeń.
„I książki mają swój los”, 2011
Z okazji Roku Miłosza ukazał się także trzeci związany z Miłoszem numer specjalny „Zeszytów Literackich” (dwa poprzednie to „Jasności promieniste i inne wiersze”, 2005 oraz „Historie ludzkie”, 2007). Zawiera między innymi niepublikowany dotąd wiersz „Do Heloizy”; korespondencję pomiędzy Brzękowskim, Jeleńskim, Watem i Miłoszem w sprawie „Anthologie de la poésie polonaise”; teksty Miłosza m. in. o Białoszewskim i polskiej poezji; posłowie Aleksandra Schenkera do francuskiego (i amerykańskiego) wyboru wierszy Miłosza; listy Miłosza (w tym listy do Józefa Wittlina pisane w latach 1949-1957, w których poeta wyjawia przyczyny zerwania z PRL; korespondencja z Olą Watową po śmierci Aleksandra Wata); teksty Kołakowskiego, Grossa, Jeleńskiego; rozmowy.
We fragmentach tych, jeśli dobrze je rozumiem, nie chodzi Miłoszowi o gdybanie nad współczesnym wariantem poglądów Dostojewskiego – to by było nie tylko ryzykowne, ale przede wszystkim jałowe – ale o pokazanie, że stare mesjanistyczne mity znajdują niekiedy krzywe współczesne odbicie w agresywnym szowinizmie. Szowinizm mniejszości nie jest wprawdzie narzucany większości siłą, ale staje się atrakcyjną propozycją, daje szybkie i łatwe odpowiedzi i wypełnia wielką w dzisiejszej Rosji próżnię idei. Chodzi także o przypomnienie, że istnieje taki spadek po dziewiętnastowiecznej idei państwa narodowego, który dzisiaj jak kotwica ciągnie nas ku dnu.
Skoro jednym z wielkich tematów tego tomu jest Fiodor Dostojewski, to jest nim także, ma się rozumieć, słynna sprawa przedstawienia Polaków w jego prozie. Kwestia ta doczekała się bogatych opracowań naukowych, m.in. Jana Kucharzewskiego, Wacława Lednickiego, i eseistycznych, choćby w głośnym eseju Jerzego Stempowskiego „Polacy w powieściach Dostojewskiego”. Oto dumni, cierpiący Polacy, szlachta z wiekowymi tradycjami, męczennicy z godnością znoszący lata katorgi, przegrani, ale silni i pewni zwycięstwa moralnego stają wobec upokorzonego Wielkorusa. Wydaje mi się, że sprawa jest poważniejsza i ma znacznie głębsze podłoże, niż indywidualne zadry z lat zesłania. Idzie, jak mi się zdaje, nie tyle o Polaków, którzy wzbudzają zazdrość katorżnika, bo w przeciwieństwie do niego potrafili przezwyciężyć upokorzenia, ile o Polaków i ich kulawą wschodnią tradycję i kulturę w ogólności – niby naszą, ruską, podobną, ale wiernie, i zwykle bez wzajemności, zwróconą ku Zachodowi. Tak pojęta polskość, tak pojmowane polskie „zapadniczestwo” stanowiło główną przeszkodę w realizacji wielkiego planu mesjanistycznego. Polacy zdradzili wspólnotę słowiańską, przeszli na stronę Rzymu, a więc uniemożliwili realizację mitu słowiańszczyzny jako wielkiej zjednoczonej wspólnoty wybranej przez Boga. Rozbiory i powstania były już tylko późniejszą konsekwencją tego wielkiego pęknięcia, które dokonało się w wiekach średnich.
W tym znakomitym tomie zdarzają się niepotrzebne powtórzenia. Tak pewnie musi być – książka nie została skomponowana przez pisarza, rolą redaktorów zaś było umieszczenie najważniejszych tekstów, nawet jeśli w części z nich powtarzają się te same spostrzeżenia i myśli. I tak w eseju „Dostojewski” opublikowanym w „Tygodniku Powszechnym” w 1994 roku czytamy: „W Omsku odsługiwali swoje wyroki uczestnicy spisku księdza Ściegiennego z 1846 roku. Jedyni wykształceni ludzie w obozie, mógł z nimi dyskutować po francusku”. We fragmencie rozmowy dla „Więzi” z roku 2000 padają zdania: „Polacy ze spisku księdza Ściegiennego. To byli ludzie wykształceni, rozmawiali z Dostojewskim po francusku. Pisarz nie mógł im wybaczyć ich niewinności. Oni nie poczuwali się do żadnej winy, przeciwnie – byli bardzo dumni, że cierpią przemoc. Był to kontrast z pospolitymi zbrodniarzami, przede wszystkim chłopami rosyjskimi, którzy uważali, że są winni”. A w rozmowie opublikowanej przez „Tygodnik Powszechny” w roku 2006 czytamy znowu: „To byli inteligenci, z którymi mógł rozmawiać po francusku. Reszta więźniów to było proste chłopstwo, prawdziwi bandyci. (…) Polacy uważali siebie za niewinnych, byli przestępcami politycznymi i nie uznawali władzy cara. Ta ich niewinność doprowadzała Dostojewskiego do szaleństwa”.
Na koniec wróćmy raz jeszcze do „nieufności”, „odrazy”, „niezrozumienia”. W „Widzeniach transoceanicznych” znalazł się wyjęty ze „Zniewolonego umysłu” opis polskiej rodziny koczującej na dalekiej stacyjce w nadziei na pociąg dokądkolwiek: „Gęsty tłum (…) zapełniał każdą wolną przestrzeń i rozgniatał grubą warstwę błota na posadzkach. (…) Pod ścianą umieściła się rodzina chłopów: mąż, żona i dwoje dzieci. (…) Moje gwałtowne wzruszenie było spowodowane ich zupełną innością. Była to ludzka rodzina, jak wyspa w tłumie, któremu czegoś brakowało do zwykłego, małego człowieczeństwa”.
Powiem od razu – trudno mi się zgodzić na rozprawę o zasadniczych wrodzonych wyróżnieniach. Co najwyżej na rozważania o zespole cech nabytych – choć wpajanych długo, przez wieki. Tak wyglądało i często wciąż wygląda życie w kraju rządzonym autorytarnie i totalitarnie, w kraju, który wielokrotnie niszczył i mordował to, co było w nim najlepsze, kraju za dużym, żeby go zrozumieć i objąć wyobraźnią, zakrojonym na przesadną miarę. Kraju, który nie panuje sam nad sobą, ale jednocześnie stara się być, i oczywiście być nie może, wszędzie naraz – w Europie, na dalekim kaukaskim Południu, niedostępnej zamarzłej Północy i na najdalszym Wschodzie, u brzegów Oceanu Spokojnego.
Dlatego nie dajmy się łatwo zwieźć miłemu poczuciu tej naszej lepszej „inności”. Gęsty tłum i gruba warstwa błota przerażały Nikołaja Gogola. Przerażony pisał o nich w reportażach sachalińskich młody lekarz Anton Czechow. „Małego człowieczeństwa” brakowało Nikołajowi Nikulinowi, znanemu historykowi sztuki, który na starość spisał pamiętniki, a jako kilkunastoletni chłopiec został ubrany w mundur czerwonoarmisty i rzucony na front pod Leningradem z tysiącami takich jak on. To pewnie uczucia wielu ludzi, którzy żyli „tam”, ale nie zostawili po sobie ani słowa.
/strong