Wyznania starego pakera
fot. Joel Stewart / Flickr CC

Wyznania starego pakera

Łukasz Orbitowski

„Dźwignąłem sto dwadzieścia na ławeczce prostej, czyli nie pobiłem rekordu, ale i się nie obsunąłem” – Łukasz Orbitowski, w chwili wolnej od pisania,  funduje horror własnej masie mięśniowej!

Jeszcze 2 minuty czytania

Właśnie wróciłem z treningu i mogę z wolna zabierać się za pisanie; należałoby rzec, że nadmiar energii uszedł, pozostał aktywny strumień. Dziś była klatka i barki. Robię je łącznie, co jest raczej niepopularnym rozwiązaniem. Większość ćwiczących pozostawia klatkę na osobny dzień, ewentualnie łączy z bicepsem, pompując sobie tzw. zestaw dyskotekowy. Mamy już czwartek, więc jutro się przyda. Nie trzeba orła, by stwierdzić, że mięśnie naramienne, zwłaszcza ich część przednia i tak morduje się przy wyciskaniu na ławeczce prostej, więc cóż szkodzi dołożyć im jeszcze parę serii na wyłączność?

Jestem zadowolony. Przez ostatnie tygodnie zwiększyłem ilość powtórzeń w serii kosztem obciążenia, co miało na celu wprowadzenie jakiejś odmiany w dość monotonny cykl treningowy. Efektywne podnoszenie ciężarów, także na amatorskim poziomie, zakłada nieustanne zaskakiwanie mięśni poprzez zmianę ćwiczeń na inne, kombinowanie z tempem, czy właśnie ciężarem. Obawiałem się jednak, że wróciwszy do treningu na dużych obciążeniach nie zdołam unieść tyle, co wcześniej. Nic takiego nie nastąpiło, dźwignąłem sto dwadzieścia na ławeczce prostej, czyli nie pobiłem rekordu, ale i się nie obsunąłem. Do końca roku chciałbym wyciskać o dwadzieścia kilogramów więcej, czyli sto czterdzieści przy dziewięćdziesięciu trzech kilogramach wagi ciała. Waga zapewne skoczyłaby mi o jakieś pięć, siedem kilo, co powinno być wykonalne, skoro przybrałem jakieś osiem w ciągu ostatniego pół roku. Pokrzepiony tym zamierzeniem skończyłem trening, chlapnąłem odżywkę białkową i poszedłem zakurzyć sobie szluga w słońcu.

Niesłychanie żal mi kulturystyki – czy mówiąc szerzej: sportów siłowych – z bardzo wielu powodów. Mam niejasną świadomość, jak wiele zawdzięczam siłowni. Gdyby nie ona, na pewno dalej byłbym pisarzem, lecz nieco innym, mniej zakorzenionym w codzienności. Toż stal na pace ciśnie dokładnie całe społeczeństwo w swym kompletnym przekroju, od zabiedzonego polonisty, przez gliniarza i bandytę, po aktualnego mistrza Polski w prężeniu muskułów i jakimś cudem dogadują się ze sobą. Nic tylko się uczyć. Pełni funkcję zarezerwowaną w starożytności dla łaźni, równa podziały i służy za miejsce wymiany myśli oraz plotek, najczęściej zresztą świńskich. Starożytny jest również ideał proporcji ciała, słynne greckie piękno, kołaczące gdzieś w prehistorii machania hantelkami. Iść winien za tym umysł, o dziwo poszedł: nie stwierdziłem, by tak zwani pakerzy przynależeli do rasy bezmózgich troglodytów. O wielu napotkanych studentach nie jestem w stanie tego powtórzyć, za to mógłbym wskazać wielu, których siłownia ocaliła od szajby i nie pozwoliła rozwinąć się chorobie alkoholowej, grożącej zaprzepaszczeniem wypracowanej sile i masie muskułów.

Moja sympatia do siłowni ma wymiar praktyczny, osadzony na próżności. Jestem przywiązany do wizerunku pisarza jako figury sprawnej, czy nawet zażywnej i doskonale rozumiem, że pakowanie jest, poniekąd, drogą na skróty. Co z tego? Wszyscy żyjemy teraz szybko, niech mi także wolno będzie się spieszyć. Istnieje jednak problem punktu docelowego kulturystycznej fascynacji, zwany potocznie monsterem. Monster waży jakieś sto pięćdziesiąt kilogramów wzwyż, ma biceps jak ja głowę i nie mieści się do tramwaju. Zresztą tramwaj mu nie potrzebny, gdyż jeździ bumierem, ewentualnie dosiada nosorożca, no i nie potrafi podrapać się w głowę. Opowieści o niezgrabności monsterów można wsadzić między bajki braci Grimm. To są często niesłychanie sprawni ludzie.

Przeglądam zdjęcia dzisiejszych mistrzów z zawodów Mr. Olympia. Zwycięzcy z ostatnich lat: Dexter Jackson, Jay Cutler, Dorian Yates zwyczajnie nie mieszczą mi się na ekranie monitora. Przesympatyczny Robert Burneika, słynny hardcorowy koksu (i chyba jedyny sportowiec, który zmienił polszczyznę), nie zyskałby takiej popularności, gdyby dysponował rozmiarami jak wyżej podpisany. Wiem też, że zaraz po prężeniu na podium ci wszyscy zaczną się słaniać z odwodnienia. Arnold ze swoich najlepszych czasów wygląda przy nich jak komar przy gliście. Pierwszą myślą jest głupkowaty żal: czemu zrobili to sobie? No ale, reflektuję się, skoro ktoś chce być wielki, dlaczego ma wielkim nie zostać, do ciężkiej cholery? W imię czego tego zabraniać? Faktem jest, że zawodowe uprawianie kulturystyki może skończyć się przedwczesną śmiercią (amatorskie zaś grozi jeszcze przedwcześniejszą), lecz – pytam znowu – czy życie jest najwyższą wartością? Moim zdaniem nie jest i jeśli ktoś odejmuje sobie dziesięć, piętnaście lat, żeby być największym i możliwie najbardziej proporcjonalnym, wypada mi to uszanować. Cel taki sam, jak pisanie dobrych książek lub odbijanie kotów z kazamatów hycla. Męczyło mnie inne pytanie: dlaczego oni sobie to zrobili? Innymi słowy, czemu normalni goście postanowili monsterami zostać? W ten sposób zawodowi kulturyści stają w jednym rzędzie z tym matołem, który wytatuował sobie czaszkę na twarzy, człowiekiem kotem i Michaelem Jacksonem. W populacji Michaelów Jacksonów śmiertelność wynosi 100% i jest o wiele wyższa niż w wypadku kulturystów.

Powyższe pytanie sprowokowało inne, dotyczące drogi, jaką przeszła kulturystyka. Jej ideą wyjściową – jeśli trafnie ją rozpoznaję – było poprawianie swojego wyglądu w kierunku sylwetki atletycznej. Kulturysta rozpoznawał własne ciało i niejako wygrzebywał z niego to, co było w nim najlepsze, korygując rzeczy kłócące się z harmonią. Dziś mamy do czynienia z przekształceniem ciała, jego swoistą deformacją. Używam tego określenia bez wartościowania. Innymi słowy, człowiek decyduje się na przekształcenie siebie w coś innego, poszukuje innej cielesności, w konsekwencji – innego człowieczeństwa. Kulturystyka w obecnej postaci jest zjawiskiem całościowym, przekształcającej nie tylko ciało, ale i umysłowość oraz sposób życia. Wszystko zostaje zredukowane do roli służebnej względem budowania masy mięśniowej i likwidacji tłuszczu. Kto do tego doprowadził? Ano, my.

Nasza cywilizacja, którą przecież uwielbiam, jest cywilizacją przekroczeń. Te dotyczą głównie cielesności, gdyż przekroczenia pozacielesne dotarły chyba do ściany. Trudno prowokować Boga dobitniej niż czynił to Grotowski, granicę dla prowokacji rockowej wyznaczył, powiedzmy, GG Allin i nie zmieni tego nawet Lady Gaga, obwieszona jakimś fantazyjnym rodzajem mięsa, albo przebrana za traktor. Ale od Gagi oczekujemy, żeby dzień w dzień przebierała się za inne dziwadło i zamazywała granice pomiędzy płciami. W tym samym duchu odbiorca w jakikolwiek sposób z kulturystyką związany oczekuje coraz to efektowniej napompowanej masy mięśni.

Wspomniany już Dorian Yates zauważył przytomnie, że jeśli organizator podzieliłby pokazy kulturystyczne pod kątem masy zawodników – to znaczy do jednej sali trafiliby goście w typie greckim, do drugiej zaś olbrzymy – ta pierwsza świeciłaby pustkami. Widzowie, wiedzeni gustem wyrobionym jeszcze przez naszych przodków, odwiedzających namioty cyrkowe i gabinety osobliwości, popędziliby obserwować muskularne potwory. Kulturyści, chcąc nie chcąc, dostosowują się do otoczenia i próbują sprostać jego wymaganiom. Za tym podążają sponsorzy i producenci. Przecież kulturysta żyje z reklam, nie z zawodów. Popularność Roberta Bruneiki przekłada się na sprzedaż produktów, które promuje swą mową i cielskiem tytanicznym, gdyby zaś odpuścił, głód zaglądnąłby w oczy, zaś masa zaczęła spadać. Niemal powszechne oburzenie wyglądem dzisiejszych championów przypomina złość rodziców na krnąbrnego nastolatka terroryzującego całą okolicę. Pieklą się i łapią za głowy, choć przecież sami go wychowali.

W tym kontekście nie dostrzegam możliwości zmiany. Pojawiają się cenne inicjatywy w rodzaju „kulturystyki klasycznej” promowanej przez byłego mistrza z Polski, Pawła Filleborna, gdzie dopuszczalna waga zawodnika jest skorelowana ze wzrostem. Wątpię, aby zyskała szerokie zainteresowanie: jakoś nie widzę tamtejszych mistrzów na okładkach czasopism i posterach reklamujących tak zwane suple [suplementy diety – przyp. red.]. Olbrzym i tym razem pokonał człowieka zwyczajnego. Ale stało się to na nasze własne życzenie i nie możemy mieć do nikogo pretensji.

Jutro robię plecy i łydki.