JAKUB SOCHA: Ostatnio głośno było o ćwierćfinałowym meczu Ligi Mistrzów między Malagą a Borussią. W 90. minucie wydawało się, że Hiszpanie są już w kolejnej rundzie, potem jednak Niemcy przeprowadzili dwie akcje i to oni zagrali w półfinale – teraz są już w finale. Tego typu przykładów jest oczywiście więcej, chociażby słynny finał Ligi Mistrzów między Manchesterem a Bayernem z 1999 roku, w którym to drużyna Alexa Fergusona wyszarpała zwycięstwo, strzelając dwie bramki już w doliczonym czasie gry. Futbol jest okrutny, można by powiedzieć, przywołując tytuł świetnej książki Michała Okońskiego. Ale czy porażka może być piękna?
ŁUKASZ SMOLAROW: Na ogół mówi się o pięknym zwycięstwie, harcie ducha, wielkim szczęściu. Przegrywający są często tylko aktorami drugiego planu. Chyba że w jakiś sposób sami na siebie sprowadzili nieszczęście, na przykład poprzez strzelenie gola samobójczego czy fatalne nieporozumienie. Ale może zanim zaczniemy zastanawiać się nad piękną porażką, zatrzymajmy się przy samym przegrywaniu i różnicy między przegraną a porażką. W sporcie przegrywa każdy, nie każdy jednak doznaje porażek. W rozgrywkach ligowych mecze odbywają się co tydzień. Rezultat jest komunikatem dla trenera i zawodników o wykonywanej pracy. Czy idziemy w dobrą stronę? Czy treningi przynoszą efekty? Sprawdzamy to, analizując wynik meczu, statystyki, ale także grę. Jako drużyna ciągle popełniamy błędy i ciągle staramy się je poprawiać. Zakładamy, że oczywiście można przegrać mecz, ale z przegranej wyciągniemy wnioski i wygramy kolejne dwa. Porażka natomiast jest czymś poza taką cotygodniową rutyną. Porażka to coś większego. Dotyczy tylko tych, którzy walczą o najwyższe cele i znajdują się już bardzo blisko ich osiągnięcia, ale jednak coś się nie udaje. Często nie udaje się właśnie w spektakularny sposób, i chyba o takich przypadkach tutaj mówimy.
Czyli w porażce jest coś bardziej wzniosłego niż w przegranej.
Wiesz, tak sobie myślę, że piękna porażka (albo piękna katastrofa, jak w „Greku Zorbie”) to taka, po której wszystko się zawala i zostają tylko zgliszcza. Porażka ma specyficzny klimat, sprzyja wielkim negatywnych emocjom, mogą pojawić się kłótnie, wzajemne pretensje wśród graczy lub pomiędzy piłkarzami a trenerem, na jaw na ogół wychodzą jakieś tajemnicze sprawy. Wszystko, co towarzyszy porażce, podlega analizie, często publicznej. W konsekwencji atmosfera pracy staje się nieznośna, a przebywanie w jednym gronie – niemożliwe. Bo najgorsze jest to, że często porażki nie da się racjonalnie wytłumaczyć.
Łukasz Smolarow
Absolwent Instytutu Kultury Polskiej UW, trener piłkarski. Obecnie pracuje w Polonii Warszawa jako asystent trenera Piotra Stokowca.
Katastrofa nie dotyczy tylko drużyny. Pamiętasz film „Dwóch Escobarów” o Kolumbii z początku lat 90.? W kraju wiązano wtedy olbrzymie nadzieje z występem reprezentacji na Mundialu w USA. Zawodnicy nie sprostali oczekiwaniom kibiców. Mimo że mieli świetną drużynę, która przed mistrzostwami zanotowała długą serię meczów bez przegranej (m.in. pokonała w Buenos Aires Argentynę 5-0). Katastrofy dopełnił (albo i ją rozpoczął) samobójczy gol obrońcy Andresa Escobara, eliminujący z turnieju Kolumbię po fazie grupowej. Escobar został zabity wkrótce po mistrzostwach. Część zawodników reprezentacji już nigdy więcej nie zagrała w koszulce Kolumbii. Do tego – co pokazuje ten film – kraj pogrążył się w wojnie karteli narkotykowych, które oddziaływały silnie na sport. Nie sport pokonał kartele – jak byłoby być może w przypadku sukcesu w USA – ale kartele sport. Czy zamordowanie Escobara było zemstą za niewystarczający wynik? To chyba najmocniejszy przykład porażki sportowej dotyczącej tak dużej społeczności.
Porażka wypala piętno, to widać dobrze po reprezentacji Hiszpanii. „Gramy jak nigdy, przegrywamy jak zawsze” – mówiono o nich jeszcze nie tak dawno. Kiedy sześć-siedem lat temu, po latach tych wszystkich porażek budowano nowy zespół, powstała wątpliwość, czy może do niego trafić Raul – wybitny napastnik. I trenerzy doszli do wniosku, że jednak trzeba z niego zrezygnować, choć był w sile wieku i w formie. Postanowili zacząć wszystko od nowa, zbudować nową, czystą, nieskażoną porażką drużynę. I to poskutkowało. Jako trener wiem, że każda drużyna zawiązuje się tylko na jakiś czas – jeśli grupa w najważniejszym momencie zawodzi, szuka się dużych zmian, nie tylko korekt. W Hiszpanii na stanowisku pozostawiono trenera, a w grze pojawiło się zupełnie nowe pokolenie piłkarzy, które zdominowało ostatnie lata.
Jedno to podmiana, czyli rewolucja, drugie – kompromis. Pewnie gdyby ta nowa Hiszpania nie zaczęła budowania zespołu od dobrych defensywnych pomocników – czyli zawodników, których nie widać na boisku, tych od czarnej roboty – to nie byłoby pięknych zwycięstw, mimo rewolucji.
Może właśnie tym kompromisem było pozostawienie na stawisku trenera Aragonesa, który w 2006 roku nie osiągnął z drużyną nic, ale pozwolono mu wyciągnąć wnioski.
PIĘKNA PORAŻKA
Dlaczego fascynuje to, co nieudane, wykolejone? Wspaniała katastrofa, wzniosły upadek, piękna porażka. Koło zamachowe nauki, kultury i sztuki. Zderzenie wyobraźni i rzeczywistości. Niepowodzenie intryguje bardziej niż banalność sukcesu, a jedna rzecz niezaistniała bywa większa niż wszystko, co świat ma do zaoferowania.
Iwona Kurz opowiada o Polsce post-Wajdowskiej, Maria Poprzęcka o artystach bez dzieł; Agnieszka Berlińska rozmawia z fotografującym stocznię Michałem Szlagą, Paweł Soszyński o porażkach w teatrze z Małgorzatą Dziewulską, a Jakub Socha o futbolu z trenerem Łukaszem Smolarowem; Maciej Stasiowski analizuje „The Falls” Greenawaya, a Bartosz Sadulski losy Roberta Walsera; Aleksandra Przegalińska przywołuje historie nieudanych robotów, Ludwika Mastalerz nieudane rewolucje naukowe, a Jan Gondowicz pewną młodzieńczą przygodę Witkacego; Agnieszka Mirahina pisze o językach porażki, Andrzej Szpindler zaś o porażkach bułki kajzerki. Rysuje Maciej Sieńczyk.
Mówiliśmy o Hiszpanii, pomówmy teraz trochę o Polsce – przypominasz sobie jakąś piękną porażkę naszej reprezentacji? Nam chyba raczej zdarzają się smutne porażki, zawstydzające porażki, ewentualnie – zadziwiające zwycięstwa albo wymęczone remisy.
Przy okazji meczów Polaków chyba najczęściej mówi się o honorowej porażce, co znaczy tyle, że się nie skompromitowaliśmy, że oddaliśmy kilka strzałów na bramkę przeciwnika, próbowaliśmy go zaskoczyć, ale „się nie udało”. Nie ma w tym jednak tej iskry – o tych meczach raczej się nie pamięta.
Z meczów z ostatnich lat piękną porażką można by nazwać spotkanie Polska-Niemcy w Gdańsku. Nieprzypadkowe miejsce, nieprzypadkowy przeciwnik, można powiedzieć, że to było „coś więcej niż mecz” i my w tym meczu graliśmy dobrze. Ale jak wytłumaczyć to, że jednak nie wygraliśmy? Poślizgnięciem się polskiego obrońcy? Błędem w wyborze obuwia? Przez cały mecz Niemcy mieli wiele okazji do strzelenia gola, ale je marnowali. Wydawało się, że szczęście jest tego dnia po naszej stronie. Gdy w 90. minucie meczu strzeliliśmy bramkę z rzutu karnego, byliśmy już prawie pewni zwycięstwa. Sędzia doliczył jednak 3 minuty, i straciliśmy bramkę. Trudno się z tym pogodzić, mimo że to był mecz sparingowy.
Arsene Wenger powiedział kiedyś: „Mówcie, ile chcecie, o kimś, kto pięknie przegrywa: tak czy inaczej, przegrywa”. Z drugiej strony jednak czasami pojawiają się głosy wśród kibiców, że nie oczekują od swojego zespołu, żeby zawsze wygrywał, chcą jedynie, żeby grał pięknie.
Musi być „walka i zaangażowanie”, a dobrze, gdy są zauważone i nagradzane. Imponujące są sytuacje, gdy zawodnik dostaje owację nie za pojedynczy strzał-paradę, ale za 50-metrowy sprint w 90. minucie meczu. Kibic wie, czy jego drużyna dała z siebie wszystko. W Polonii na przykład ta runda nie idzie nam rewelacyjnie, ale kibice nagradzają zawodników oklaskami, doceniają, że zrobili na boisku wszystko, co mogli.
Łukasz Smolarow (w czerwonej bluzie, pierwszy z lewej) i Piotr Stokowiec (z piłką)
W pamięci pozostają jednak zespoły, które wygrywają.
Niekoniecznie. Ciągle pamiętam o takim zespole jak Alaves, który w 2001 roku wszedł do finału UEFA i przegrał z Liverpoolem w dogrywce, na dodatek po samobójczym golu. Dziś występuje w trzeciej lidze hiszpańskiej. Tamten mecz w finale to było maksimum ich możliwości – przegrali go, ale to nie przeszkodziło powstaniu legendy o małym klubie, który wdziera się przebojem na piłkarskie salony. Po finale kilku zawodników z Alaves trafiło do wielkich klubów, ale na ogół sobie w nich nie poradzili. Takie jest piękno futbolu – mecze małych z wielkimi zawsze są piękne, jeśli tylko, wbrew wszystkiemu, są wyrównane.
Trochę przypomina mi to historię z filmu „Friday Night Lights”, który też opowiada o futbolu, tyle że amerykańskim. Obserwujemy zbieraninę chłopaków, którzy pod wodzą charyzmatycznego trenera zmieniają się w drużynę i zaczynają wygrywać, dochodzą nawet do finału, ale w finale następuje wywrotka – zespół przegrywa. Takie rozwiązanie fabularne wydaje się jednak mniej banalne, dłużej się je pamięta, tak samo jak słowa trenera tych chłopaków, który mówi im w pewnym momencie, że istotą sportu jest to, żeby nauczyć się przegrywać.
Tak, myślę że wielką zaletą sportu jest możliwość przegrywania meczów w wieku – powiedzmy – szkolnym. Gdy jeszcze nie ma się innych biegunowych doświadczeń życiowych. Przegrana kreuje wspaniałe okoliczności, problemy, z którymi należy się zmierzyć. Presja oczekiwań, własnych czy rodziców. Przy takiej okazji pojawiają się pretensje: do siebie? („czemu nawaliłem?”), do kolegów z zespołu („to ty zniweczyłeś nasz trud”), do kogoś innego („sędzia się pomylił”). Trenerowi młodzieży nie może zależeć jedynie na wygrywaniu meczów; liczy się coś więcej. Musi pamiętać, że co najmniej 90 procent członków jego drużyny nie będzie nigdy sportowcami.
Dla młodych ludzi ważna jest też możliwość rywalizacji. Mobilizowanie się do pracy nad sobą. Rywalizacja jest bardzo twórcza. Choć nie wiem, czy to ona leży u podstaw piłki nożnej. Oglądałeś kiedyś mecze przedszkolaków? Po każdej strzelonej bramce i tak do góry skaczą obie drużyny. Radość z tego, że jednemu się udało strzelić, przesłania rywalizację i podział na wygranych i przegranych.
Wracając do „Friday Night Lights”, od wersji kinowej wolę serial. „Clear Eyes, Full Hearts, Can’t Lose” – brzmi mobilizująca fraza, którą bohaterowie wykrzykują przed każdym meczem. „Can’t Lose”, a nie „Have to Win”. „Dopóki grasz, jesteś zwycięzcą” – przypomina się inne ze sportowych porzekadeł. To futbolowe „can’t lose” odnosi się właśnie do „walki i zaangażowania”. Jeśli nie chcesz przegrać, nie możesz się poddać. W serialu futbolowa zasada płynnie miesza się z życiem. W pierwszym odcinku pierwszego sezonu widzimy podczas meczu fatalną kontuzję lokalnej gwiazdy quarterbacka Jasona Streeta, w efekcie której ląduje na wózku inwalidzkim. Przez pozostałe sezony serialu obserwujemy, jak radzi sobie w codziennym życiu, już nie sportowym, ale ciągle pełnym sportowych zasad.
Zastanawiam się, czy życiorys piłkarza można też traktować jako piękną porażkę. Niektórzy piłkarze na boisku byli fantastyczni, strzelali bramki, wygrywali, ludzie ich kochali, to był ich czas – a potem, gdy już zakończyli karierę, był tylko dół.
To bardzo popularny temat. Wydaje się, że obecnie najpopularniejsza wersja tej opowieści nie mówi o piłkarzu, który stracił wszystko przez alkohol czy zabawy, lecz o piłkarzu zarabiającym miliony, który w kilka lat po zakończeniu kariery ma niewiele z powodu złych inwestycji. Dobrze to zawsze podłączyć pod szalejący kryzys. Ostatnio głośno było o duńskich piłkarzach inwestujących w elektrownie wiatrowe, na których stracili miliony. Czy zawodnikach Premier League, których luksusowe inwestycje wymagają stałego dopływu gotówki na poziomie z czasów kariery.
Niedawno oglądałem „Będziesz legendą, człowieku!” Koszałki, film kręcony podczas Euro 2012. Jednym z niewielu ciekawych zagadnień tego filmu wydaje mi się zestawienie Grzegorza Laty z obecnymi piłkarzami reprezentacji. Jak Grzegorz Lato wykorzystał swoją legendę? Jak oni wykorzystają swoją legendę? W co zamienią swoje nazwiska, które latem 2012 znała cała Polska?
Co bardziej się liczy w futbolu: zwycięstwo za wszelką cenę czy piękna gra?
To nie do końca jest albo-albo – z jednej strony są nudni rzemieślnicy, a z drugiej piłkarze pełni finezji, artyści. Pamiętam mecz między Chelsea a Barceloną sprzed kilku lat, starcie sprawnie działającej maszyny z drużyną niemalże natchnioną. Wtedy imponowała mi bardziej ta maszyna – takim futbolem, niby topornym, też można się zachwycić.
Estetyka – jasne, trenerowi jednak trudno tłumaczyć się słowami: „no przecież graliśmy ładnie”. Trener jest rozliczany z wyników – tak jest i tak powinno być w profesjonalnej piłce. Zupełnie inaczej ma się jednak sprawa z piłką młodzieżową, tam wynik wręcz powinien być sprawą drugo- a nawet trzeciorzędną. Jeśli za zwycięstwami nie idzie rozumienie gry, poznawanie nowych możliwości, wybieranie trudnych rozwiązań, to są nic nie warte.
Łukasz Smolarow na pomeczowej konferencji
Wróćmy jeszcze na chwilę do porażki. Nie wydaje ci się, że jednak futbol, a pewnie i każdy sport, potrzebuje kogoś takiego, jak Zorba? Kogoś, kto nie kalkuluje, ma fantazję, która nierzadko skutkuje właśnie piękną katastrofą. Na ile w ogóle jest miejsce na takie myślenie w dzisiejszym futbolu, tak sprofesjonalizowanym i sformatowanym, poddanym prawom rynku, który jednak nagradza zwycięzców?
Nie tak dawno podobnie pomyśleli szefowie argentyńskiej federacji – i powierzyli stanowisko selekcjonera Maradonie. To był bardzo ciekawy ruch, trochę w myśl zasady „w tym szaleństwie jest metoda”. Wierzono chyba w wielkie porozumienie na linii trener-zawodnicy. Niestety ten pomysł boleśnie zweryfikowali Niemcy, ogrywając Argentyńczyków 4-0 i eliminując z mistrzostw świata w RPA. Mecz artyści kontra rzemieślnicy.
W Zorbę na chwilę zamienił się Zinedine Zidane podczas pamiętnego finału mistrzostw świata z 2006 roku z Włochami. Uderzył głową Materazziego. Zidane dał się ponieść emocjom, Francuzi przegrali, a wokół wydarzenia narosło mnóstwo opowieści. Nie tylko Francuzi byli w szoku. Gest Zidane'a doczekał się nawet pomnika.
A jeśli widzisz, że zespół włożył serce w mecz, że założenia taktyczne były wykonywane, potem jednak jakiś przypadkowy rzut rożny doprowadził do przegranej? Jak z taką porażką sobie poradzić? A może profesjonalny sportowiec nie traktuje porażki aż tak bardzo serio – może to tylko praca, która nie wzbudza emocji?
Często się tak zdarza. Problem pojawia się, gdy przegrywasz już kolejny mecz, a masz poczucie, że znowu nie był zły, zawodnicy realizowali założenia. Mamy wtedy do czynienia z czymś, co nazywam „bólem futbolu” – nie wszystko jest w sporcie jest wymierne.
A jak wygląda rzeczywistość szatni, o której krąży tyle legend? Czym różni się szatnia w połowie meczu, gdy na przykład widmo przegranej zagląda wszystkim w oczy, od szatni po zawodach, kiedy już nic nie można zrobić?
Przerwa to jest działanie na żywym organizmie. Trener musi albo zaaplikować elektrowstrząsy, albo uspokoić sytuację. Zadziałać konkretnie. A odprawa pomeczowa nigdy nie odbywa się zaraz po ostatnim gwizdku – wtedy nie jest czas na rozliczanie, może dwa, trzy zdania, albo w ogóle nic. Trener i zawodnicy muszą nabrać dystansu – niezależnie, czy to było zwycięstwo, czy porażka – także czasowego. Odprawa odbywa się najczęściej dzień-dwa po meczu, kiedy już emocje opadają. I rozpoczyna się przygotowanie do kolejnego.
Z perspektywy trenera rozpamiętywanie porażek nie może trwać długo – ewentualnie zajmuje nieprzespaną noc po meczu. Potem oglądasz raz jeszcze przegrany mecz, zaglądasz do statystyk, wyciągasz wnioski i od razu jako pierwszy podejmujesz działanie: szukasz recept, wprowadzasz zmiany, rozmawiasz z zawodnikami. Ranek to już nowy dzień pracy.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.