Chmury stanęły na baczność, powietrze się zagęściło. Ucichł wiatr znad morza. Lokalni gangsterzy pochowali się do swych dziupli, a wszystkie panienki powychodziły na ulicę. A to wszystko tylko dlatego, że w mieście Sopot pojawiło się bez uprzedzenia dwóch zabójców z Reichu, Alex i Andre. Mówili, że przyjechali tu na wypoczynek. Kłamali. Przyjechali, by kochać i porzucać, bić i zabijać. Przyjechali do pracy. Przyjechali, by zagrać główne role w ostatnim jak do tej pory kinowym filmie Władysława Pasikowskiego. Jeden nazywał się naprawdę Bogusław Linda i zamierzał już z tym skończyć – nie chciał więcej biegać z bronią i udawać po raz kolejny wariantu Franza Maurera. Drugi nazywał się Mirosław Baka i miał w przyszłości zastąpić tego pierwszego.
Nakręcony w 2001 roku „Reich” miał być niejako podsumowaniem dotychczasowego dorobku Pasikowskiego, zamknięciem pewnego cyklu. Nie udało się. Powstała jedynie niezamierzona parodia. Od tego, co wyczyniał na ekranie Andre, czyli Baka, można było umrzeć ze śmiechu. Andre robił bowiem wszystko w zwolnionym tempie. Gdy szedł plażą, frędzle na jego skórzanej kurtce powiewały majestatycznie. Gdy kochał się z licealistką, pierze z pościeli unosiło się nad nim z gracją. Gdy strzelał, wydawało się, że strzela jakby przez całą wieczność. Alex, czyli Bogusław Linda, w zwolnionym tempie jedynie umierał. Ale miał za to wielkiego ptaka na plecach, a za sobą przygodę w Legii Cudzoziemskiej. Poza tym mówił dużo o gwiazdach, o śmierci, a także o piekle, które i tak w końcu go pochłonie. W przerwie łowił ryby i czytał „Le Figaro” (Andre dla odmiany czytał „Die Welt”).
„Glina”, fot. OMI, TVPWładysław Pasikowski zaraz po porażce, jaką był „Reich”, nie starał się szybko zaczynać nowego życia ani udowadniać, że jeszcze na coś go stać. Zamilkł na trzy lata. Aż nagle, bez specjalnego rozgłosu, wieczorną porą we wrześniu 2004 roku pojawił się w telewizji nowy polski serial kryminalny „Glina” – najlepszy film Pasikowskiego i zarazem najlepszy serial, jaki powstał w polskich mediach w ciągu ostatnich dwóch dekad.
Zacznijmy od banału: Pasikowski kręci amerykańskie filmy, tyle że w Polsce. I tak właśnie one wyglądają. Z jednej strony, zbudowane są, w oparciu o siedem cech dystynktywnych kina gatunków wyróżnionych przez Charlesa Altmana, na dualizmie, powtarzalności, kumulacyjności, przewidywalności, nostalgiczności, symboliczności oraz funkcjonalności; z drugiej – na Polsce, którą oddycha każdy kadr. Z jednej strony, film szpiegowski, film wojenny, młodzieżowe kino inicjacyjne, z drugiej – kraj nad Wisłą. Zdumiewające, że u reżysera, który deklaruje, że interesują go tylko uniwersalne historie, który stara się nie zajmować Polską, właśnie polskość jest tak bardzo widoczna. W „Glinie” wreszcie udało się Pasikowskiemu przewalczyć pęknięcie, które tak często niszczyło jego filmy i połączyć gatunek (czarny kryminał) oraz Polskę w organiczną całość.
„Glina”, fot. OMI, TVPO „Glinie” można mówić jako o staroświeckim serialu noir. Sięga on bowiem do korzeni gatunku, a nie do jego współczesnej mutacji, zwanej neo-noir. Różnica jest zasadnicza – noir wyrastało z Wielkiego Kryzysu w Ameryce, z lat dwudziestych i trzydziestych, czasu, gdy społeczeństwo żyło w biedzie, desperacji, rozczarowaniu. Krzysztof Mętrak pisał: „formuła powieści kryminalnej wychodziła od realiów życia, a nie od literackiego schematu”. Neo-noir wyrasta z królestwa znaków, które jeśli są gdzieś zakorzenione, to tylko w świecie filmu.
W centrum serialu stoi klasyczny bohater – komisarz Andrzej Gajewski. Gajewski, tak jak Philip Marlowe, w ogólnie nie jest miły, ale zachowuje się przyzwoicie. Internalizacja zła, problem, z którym zmaga się co drugi bohater współczesnego kina, nie jest jego problemem. Świat go męczy, ale nie psuje. Wie, jak się w nim poruszać, mimo że system norm i nakazów moralnych rzadko kiedy może służyć mu pomocą. Skąd więc wie? Można by powiedzieć, że Gajewski kieruje się indywidualnym osądem; że w chwilach niepewności zachowuje się po prostu przyzwoicie, ale to chyba mało. Zaraz bowiem rodzą się kolejne pytania: Co leży u podstaw tego indywidualnego osądu? Co ukształtowało jego wyobrażenie przyzwoitości? Kultura? Religia? Dom? Nie wiadomo, to gatunkowa tajemnica (słabość?).
„Glina”, fot. OMI, TVPPasikowski miał świetny pomysł, by obsadzić w głównej roli Jerzego Radziwiłowicza. Ten kapitalny aktor potrafi w swojej grze jednać przeciwstawne żywioły, łączyć gruboskórność z wrażliwością, wybuchowość z nieśmiałością. Ta gama różnorakich cech to cały Gajewski – zmęczony facet po pięćdziesiątce, który już nie przywiązuje żadnej wagi do tego, by komukolwiek się podobać. Niewiele wiemy o jego przeszłości, zaledwie kilka banalnych anegdot.
Komisarz wygląda raczej nieszczególnie, to żaden Bogart: obwisłe policzki, pobrużdżona twarz, wyrazisty nos. Wytarta marynarka z łatami na łokciach, biała koszula i czarny sweter. Pali zdecydowanie za dużo. Mówi mało, choć potrafi też mówić za dużo, szczególnie wtedy, gdy nikt go nie pyta o zdanie. Jest pyskaty i krnąbrny, przepisy zna, ale działa raczej według własnej busoli. Na korytarzach policyjnego komisariatu można usłyszeć, jak mówią o nim: „nigdy się nie skundlił”. On sam mówi o sobie: pracuję w „zabójcach”.
Serial rozpoczyna się w deszczu, zupełnie jak „Wielki sen” Howarda Hawksa. Komisarz budzi się w małym mieszkaniu, w którym najwięcej miejsca zajmują ciągle nierozpakowane kartony. Jeśli ktokolwiek się w nim zadomowił, to chyba tylko kot Gajewskiego. Samego komisarza w domu praktycznie nie ma. Ciągle jest w terenie, ciągle na służbie, dlatego próba zbudowania jakiegoś domu i tak z góry skazana jest na niepowodzenie. Telefony dzwonią w środku nocy, ośmiogodzinny dzień pracy zamienia się w całą dobę, doba niepostrzeżenie przechodzi w cały tydzień. I tak bez końca. Na nic nie ma czasu. Ani na ciepły posiłek, ani na sen w ciepłej pościeli, ani na bliskość. Liczy się tylko dotarcie do prawdy – wykrycie zabójcy. Normalne życie Gajewski załatwia zazwyczaj w międzyczasie. Jego kontakty z córką i partnerką to szybkie spotkania przy porannej kawie lub na parkingu przed komisariatem.
W „Glinie” grupują się chyba wszystkie najważniejsze dla kryminalnego gatunku tematy. Ten główny to oczywiście degeneracja aparatu państwowego, korupcja, niejasne powiązania urzędników ze światem przestępczym. W wątkach pobocznych też pojawiają się znajome motywy: dziwna sekta kierowana przez szarlatana-gangstera, zepsucie wyższych klas społecznych, seksualne perwersje.
Tłem dla zdarzeń jest Warszawa, ale inna od tej, którą można zobaczyć w zdecydowanej większości polskich seriali. Oglądając „Glinę”, nikt nie może powiedzieć, że stołeczne miasto zamieszkują wyłącznie solaryjne bóstwa, które żyją w domach żywcem wyjętych z katalogów Ikei. Pasikowski często zagląda na zaplecze miasta, chętnie zapuszcza się w rejony walących się kamienic, śmierdzących ruder, tandetnych mordowni i zwyczajnych blokowisk. Nie bawi się w wygrywanie kontrastów, zderzanie biedy z luksusem. Z odcinka na odcinek białe punkty na mapie miasta same się zapełniają.
Pasikowski nie ogranicza się w serialu do grubych ryb świata przestępczego i grubych sensacji. Najciekawsze odcinki serialu to te, w których autor „Psów” zagląda pod powierzchnię i zanurza się w ukryty nurt, który płynie tam, gdzie nie dociera medialny zgiełk. Gdy przyjrzeć się uważniej, okaże się, że Warszawa pokazana w „Glinie” nie jest miastem psów i gangsterów. Oni są marginesem. Większością są ci, którzy toną w samotności; ludzie rozbici, żyjący albo już tylko siłą rozpędu, albo tęsknotą za wielkim uczuciem. To oni zapełniają gros akt karnych, w których czarne na białym stoi, że przyczyną większości zbrodni jest miłość: wyniszczająca i gwałtowna, która, jak mówi jedna z postaci, wyzwala w człowieku demona. W serialu ulegają jej wszyscy bez wyjątku: wyrzutkowie, królowie życia, modelki i wojskowi.
Zabójstwo jest w pierwszej serii „Gliny” najważniejszym tematem, choć na pierwszy rzut oka praktycznie niewidocznym, skutecznie przysłoniętym przez rozwój zdarzeń, na które składają się: wizyty na miejscu zbrodni, wizyty w prosektorium, przesłuchania, czasem pościgi, czasem strzelaniny. Jednym słowem: żmudna, mało romantyczna praca gliniarza. To spod niej wyłania się problem: „zabicie kogoś jako ostateczny upadek człowieka”. Rzadko się zdarza, by w kinie gatunkowym, w którym zazwyczaj śmierć jest błaha i zdarza się, że tak powiem, hurtowo, ktoś równie poważnie stawiał tę kwestię. Zabicie kogoś jest w „Glinie” równoznaczne z wkroczeniem na drogę bez powrotu. Sytuacja jest jednak bez wyjścia: zbrodnia, z którą Gajewski tak zaciekle walczy, zmusza go niekiedy do użycia broni. Gajewski strzela, popełnia zbrodnię i uświęca mniejsze zło – ktoś w końcu z mordercami musi się stykać i czasem w imieniu prawa do nich strzelać.
„Ty zabiłeś człowieka!” – wrzeszczy Gajewski na młodego policjanta Banasia (Maciej Stuhr), chcącego odejść z policji, i tłumaczy mu, że to zmienia człowieka na zawsze. Zbrodnia popełniona przez mordercę jest zawsze przez państwo i społeczeństwo osądzona. Policjant zabijający na służbie może liczyć tylko na wyrzuty sumienia i nocne koszmary (koszmar Gajewskiego to krwawiący człowiek, który dusi się w samochodzie). Świadomość tych wszystkich tragicznych uwikłań nie pozwala Gajewskiemu na dystans do świata. W odróżnieniu od Marlowe'a czuje ciężar swoich czynów.
Raymond Chandler pisał: „We wszystkim, co można nazwać sztuką, jest pewien element odkupienia”. Dla komisarza Gajewskiego jest nim każdy kolejny dzień. Nieprzypadkowo ostatni odcinek pierwszej serii kończy się stop-klatką, która łapie komisarza w drzwiach, zmierzającego na miejsce następnej zbrodni.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.