To mu się zwyczajnie śni – jeśli do takiego wniosku dochodzi się w kinie, patrząc na przygody jakiegoś bohatera, znaczy, że nie jest dobrze. Ten nawias nie działa – jak ma działać, skoro w samym filmie, który jest wszystkożerny, na wszystko pozwala i z łatwością znosi wszelkie prawa, drzemie sporo snów. Nocne fantazje – choćby nie wiem jak ładne – odgrodzone od świata grubą kotarą, bezgrzeszne i bezcielesne, są tylko ładnymi fantazjami. Nie pozastawiają śladu, nie odciskają się na filmowym świecie, człowiek z nich po prostu się budzi. Było, minęło: było niemiło albo miło, ale się skończyło; pora do pracy.
W swoim najnowszym obrazie Nicolas Winding Refn ekranizuje sennik faceta, w którego ciele jest sporo napięć. Julian (Ryan Gosling) mieszka w Bangkoku. Ładny i dobrze ubrany, prowadzi klub tajskiego boksu, ale i tak ma problemy z męskością. Jest impotentem tudzież onanistą – z dziewczyną nie chodzi do łóżka, przywiązany szarfami do poręczy fotela obserwuje jedynie, jak kochanka rozbiera się przed nim, dotyka i masturbuje; w tym czasie kamera robi zbliżenie na jego krocze. Ojca się pozbył, brat stracił życie po zgwałceniu nastolatki, pozostał tylko on i jego wulgarna matka, która obejmuje syna w tym miejscu, które trochę wcześniej tak wymownie kontemplowała kamera; ten kadr wygląda zupełnie jak obrazowanie miłości po francusku. Tymczasem on chciałby wrócić do jej łona. Zamiast po łonie włóczy się jednak po przesadnie czerwonych korytarzach, na których kładą się cienie w kształcie krat, co też jest nie bez znaczenia. W tych korytarzach, jakby łonie, straszy małomówny Chang, tajski policjant z ostrym mieczem, a tak naprawdę trochę bóg, a trochę szatan. Aluzja goni aluzję, zasłona zasłania zasłonę – autor „Pushera”, jeśli chodzi o seks, a szczególnie jego mięso, jest więcej niż wstrzemięźliwy.
Winding Refn pokazuje się tym razem jako twórca paradoksalnie przekorny – zaskakuje, bo idzie na skróty, po linii najmniejszego oporu. Buduje swój świat z kolorów, przedmiotów i gestów, które swoje już powiedziały, które już dawno zostały przeczytane i zaklasyfikowane. I co więcej, wydaje się zupełnie niezainteresowany tym, by tę lawinę zgranych symboli skontrować czymś mniej oczywistym. W filmie nie ma raczej fabuły i raczej niewiele jest w nim dialogów – są za to surrealistyczne obrazki i koszmary senne. W tle jakiś puzon wygrywający dźwięki podobne do tych, które wydają z siebie potężne statki wpływające do portu, jakaś tłusta elektronika, która wwierca się w skórę, sentymentalne azjatyckie piosenki o miłości i stracie, przy których jednak trudno się wzruszyć. Aktorzy snują się jak martwe kukły, świat wygląda jak scenografia w wielkim akwarium dla ryb – patrzy się na niego, jakby był za szybą. Duńczyk jednak nie akcentuje jego sztuczności, w żaden sposób nie narusza tej zwartej struktury.
„Tylko Bóg wybacza” to doskonały przykład manieryzmu – film zrobiony przez reżysera, który zdążył okrzepnąć w swoim stylu i równocześnie zyskać dla niego uznanie. Winding Reft dzisiaj rzeczywiście może sobie praktycznie na wszystko pozwolić, tę wolność wykorzystuje jednak do polerowania tego, co wypracował przez lata. Nie ma tu rys i pęknięć, całość jest zakleszczona i zamknięta na widza. Film wygląda tak, jakby to autor „Drive” był jego jedynym odbiorcą. Pod tym względem trochę przypomina nawet „Antychrysta” von Triera. Tamten film był dziełem kogoś, kto cierpi na depresję, ten podpisał natomiast frustrat, który swoje problemy opakowuje w bez mała elegijną formę. Jego frustracje są trochę żałosne, a trochę śmieszne. No dobrze, a które nie są? Gdyby jeszcze reżyser o tym wiedział, wtedy mogło być naprawdę ciekawie.
„Tylko Bóg wybacza”, reż. Nicolas Winding Refn.
Dania, Francja 2013, w kinach od 14 czerwca 2013 Trudno przejąć się problemami granego przez Goslinga melancholijnego kowboja, tak jak trudno przerazić się końcem świata u von Triera. Nie mam jednakże ochoty znęcać się nad tym filmem, tak jak nie miałem ochoty śmiać się podczas seansu, chociaż na dobrą sprawę wszystko wydawało się śmieszne: aktorzy, grane przez nich postaci, sytuacje, w których przyszło im uczestniczyć – tak naprawdę śmieszne jest jedynie prawdziwe oburzenie tych, którzy w ataku na film są tak zacietrzewieni, że od razu pojawia się w głowie myśl, iż coś widocznie musiało ich osobiście zaboleć w całej tej opowieści.
Doceniam konsekwentną autokompromitację Duńczyka, której produktem ubocznym, możliwe że niechcianym, jest wściekły atak na zachodnią kulturę. Atak może i gówniarski, na pewno prymitywny, ale mocny. Tak się jakoś składa, że wszyscy biali, którzy pojawiają się u Refna, wszyscy ci, którzy rozsiedli się jak paniska w Bangkoku, wszystkie te maszkarony (wytatuowani gangsterzy, przerysowane matki i ich nierozgarnięte dzieci) dostają w końcu porządnie po łapach. Miejscowi spuszczają im ciężki łomot, jak choćby w scenie pojedynku granego przez Goslinga bohatera z tajskim policjantem, z którego ten pierwszy wychodzi z kawałkiem posiekanego mięsa na twarzy (i na pewno nie z twarzą). Z satysfakcją patrzy się na taki obrót wypadków, tym większą, że ma on miejsce w filmie reżysera, bądź co bądź, europejskiego, który tak gorączkowo szuka w Azji utraconego Boga.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.