Nicolas Winding Refn – lepiej nauczcie się tego trudnego nazwiska na pamięć, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, bo to najnowsze bożyszcze światowej reżyserii. Paru moich kolegów po fachu przeżyło podczas oglądania jego filmu „Drive” najlepsze orgazmy swego życia. Dziwnym trafem, zrealizowana w USA opowieść o samochodowym mścicielu, była pierwszym dziełem podpisanym przez Refna, które trafiło na nasze ekrany (ominęła je nawet głośna trylogia „Pusher”, zapoczątkowana jeszcze w latach 90). Sukces „Drive” najwyraźniej wzbudził apetyt na wcześniejsze dokonania nagrodzonego w Cannes talentu. Tym sposobem możemy właśnie oglądać w polskich kinach zrealizowaną przez Refna w 2009 roku produkcję „Valhalla. Mroczny wojownik”.
Wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że jest to z rozmachem zrobione widowisko fantasy osadzone w czasach średniowiecznych i nawiązujące do skandynawskich mitologii (Valhallą zwie się w legendach Wikingów raj, do którego trafiają po śmierci zabici wojownicy). Nic bardziej mylnego. Czy też raczej – niby tak, a właściwie nie. Rzecz bowiem ma w gruncie rzeczy kameralny wymiar: obsada jest nieliczna, krajobrazy dawkowane skąpo, akcja powolna, sceny walk i zabójstw, choć krwawe, także dalekie od hollywoodzkich standardów. Sekwencję rejsu Wikingów do Ziemi Świętej Refn rozgrywa wręcz na zbliżeniach, ujęciach pogrążonych w mgle i ciemnościach oraz ciężkim milczeniu, z rzadka przerywanym lakonicznymi dialogami. Jednak nie to sprawia, że film najpierw rozczarowuje, a potem usypia. Powodem jest meritum, a właściwie jego brak. Kontrast między dętą formą i skąpym, wymruczanym pod nosem bełkotem, jaki wypełnia film. Góra, która tak monumentalnie asystująca w tle poczynaniom bohaterów, urodziła piszczącą mysz.
„Valhalla. Mroczny wojownik”,
reż. Nicolas Winding Refn.
Dania, Wielka Brytania 2009,
w kinach od 15 czerwca 2012
Najlepiej wypada milczący początek – niemy Jednooki (Mads Mikkelsen), niewolnik pogańskiego wodza, musi toczyć zażarte i okrutne walki, zakończone złamaniem przeciwnikowi karku czy wręcz wyrwaniem mu wnętrzności. Naga przemoc, podbijana przez surowość pejzażu, wrzuca nas bez słowa w sam środek średniowiecznego piekła, gdzie nie ma miejsca na humanistyczne sentymenty. Ta część filmu (jest on bowiem podzielony na rozdziały) nazywa się trafnie „gniew” – niestety, kończy się wraz z ucieczką Jednookiego i jego przystąpieniem do grupy chrześcijańskich Wikingów wybierających się na podbój Ziemi Świętej. Od tego momentu „Valhalla” odpływa coraz dalej w mętną alegorię, która – jak to często z alegoriami bywa – prowadzi na mielizny sensu. Wojownicy trafiają nie tam, gdzie mieli trafić. Lądują w miejscu, które – wedle tytułu kolejnego z rozdziałów – jest piekłem, choć zaiste nie dorównuje dzikiej intensywności świata z prologu. Ktoś kogoś zabija, ktoś gdzieś się zawierusza. Wódz postanawia zbudować Nową Jerozolimę, inni również deklamują wzniośle swoje kwestie na tle okoliczności przyrody. Przy czym, za Jednookiego mówi towarzyszący mu blond chłopczyk, pewnie symbol czegoś (ale czego?). Zaś oparta na kilku akordach i repetycji muzyka drażni nerwy zamiast budować nastrój grozy.
O co w tym wszystkim chodzi? O podróż do jądra ciemności? Jeśli tak, to zdecydowanie brakuje „Valhalli” sugestywności, szaleństwa i mądrości „Czasu Apokalipsy” czy filmów Herzoga (takich jak „Aquirre – gniew boży”). O metaforę buty chrześcijaństwa, które wyrżnęło inne kultury i samo zabrnęło w ślepy zaułek? Świadczyłyby o tym ukazujące się znienacka w epilogu postacie Indian, poprzez które krucjata łączy się z konkwistą. A może o ekspiację, rachunek sumienia? Pojawia się bowiem w dialogach bohaterów kwestia win wobec ojców albo synów. Nie wiem i – prawdę mówiąc – nie wiem, czy ktoś wie, choć nie wątpię, że powstanie z „Valhalli” niejeden doktorat, gdyż to film, o którym można bajać bez końca i bez sensu. Wszystko zasnuwa w nim mgła, a z mgły tej Refn próbuje komponować swe raczej średniej urody kadry, niekiedy wręcz prymitywnie podbajerowane komputerowo (patrz – skąpane w czerwoności przebitki). Nie dziwię się, że z nominacji do dorocznych duńskich nagród obronił film jedynie statuetkę za charakteryzację. Twarz Mikkelsena z bielmem zamiast oka jest zdecydowanie najsilniejszym tutaj środkiem wyrazu.
Manieryczna reżyseria Refna broni się tylko wtedy, gdy wspierają ją – jak w przypadku „Drive”– ciekawy scenariusz (i to cudzy, w „Valhalli” bowiem Nicolas był jego współautorem) oraz solidna ekipa techniczna. Inaczej twórczość Duńczyka sytuuje się niebezpiecznie blisko tego, co zwykliśmy nazywać… polskim kinem offowym.