„Już nie ma dzikich plaż, na których zbierałam bursztyny” – zaśpiewała w połowie lat 80. Irena Santor. Ale tych dzikich plaż nie było już w latach 70. W każdym razie ja ich sobie nie przypominam. Nigdy nie znalazłem nad polskim morzem bursztynu (a szukałem go wytrwale), czasami tylko jakąś marną muszelkę. I śmieci, dużo śmieci. Choć nie tyle, ile znajduję obecnie. PRL był w gruncie rzeczy krajem ekologicznym. Plastik produkowano w ilościach symbolicznych, plastikowe kubeczki przywoziło się jak trofeum z bardziej rozwiniętych technologicznie krajów, choćby także ludowych Węgier.
Wakacje nad Bałtykiem nieodmiennie kojarzą mi się z tłumem, hałasem, smrodem smażących się ryb i smażących się ciał, jak również kwitnących wodorostów. Z krzykiem mew oczywiście też („Gdy z psem do ciebie szłam / A mewy ósemki kreśliły, kreśliły”, to znowu Santor).
Wakacje nad Bałtykiem oznaczały ciasne, wynajmowane pokoje w M-3 (mieszczących się, rzecz jasna, w blokach), z jedną wspólną łazienką dla wszystkich lokatorów i z rodzinnymi awanturami dochodzącymi przez ścianę. Z potwornym zaduchem, bo mało kogo było wtedy stać na prymitywną chociażby klimatyzację. Jeśli się miało szczęście, to właściciel pożyczał na chwilę wiatrak elektryczny.
Wakacje nad Bałtykiem to również wiecznie padający deszcz, przerywany nielicznymi przebłyskami słońca, podczas których w panice biegło się na plażę, by złapać trochę opalenizny.
Ale cóż, nie było w PRL-u innego wyjścia. Albo polskie góry, albo polskie morze, albo ewentualnie Mazury. Z wypiekami na twarzy i gardłem ściśniętym zawiścią wysłuchiwałem opowieści tych nielicznych szczęściarzy, których rodziców stać było na wakacje w jednym z krajów socjalistycznych. W dalekiej Bułgarii (Złote Piaski, Słoneczny Brzeg) lub nieco bliższych Węgrzech (jakże rozczarowujący Balaton). Zresztą w stanie wojennym nawet oni zamilkli, bo granice zamknięto na cztery spusty.
Zapytacie teraz, czy byli też jacyś szczęśliwcy, którym udało się pojechać na wakacje do Włoch lub choćby Jugosławii. Owszem, byli, ale traktowało się ich jak Obcych. Nienawidziło szczerze i zawzięcie za przywileje, które jakże niesłusznie przypadły im w udziale (na pewno któreś z rodziców musiało należeć do PZPR-u). Oni zaś bezczelnie machali ci przed nosem przywiezionym z Rzymu konterfektem papieża. Od końca lat 70. Papieża Polaka. W naszym bloku, kilka klatek dalej mieszkała znajoma pani doktor pediatra z mężem i synem. Każdego lata brali namiot, konserwy i małego fiata, po czym ruszali do krajów śródziemnomorskich. Jak udawało im się załatwić paszporty i wizy, nie wiem, pozostanie to już na zawsze tajemnicą ówczesnych dorosłych, do których w latach 70. i 80. jeszcze się nie zaliczałem. Po powrocie pani doktor z mężem urządzali małe przyjęcie, którego głównym punktem było oglądanie slajdów z ich oburzającej podróży na Zachód. Slajdy te składały się przede wszystkim z poruszonych kadrów przedstawiających tłumy na placu Świętego Piotra w czasie audiencji generalnej papy.
My – mama, tata, siostra i ja – byliśmy zbyt biedni i za mało zaradni, by udać się na Lazurowe Wybrzeże. Musieliśmy więc zadowalać się Funduszem Wczasów Pracowniczych. Wysyłał on z rozdzielnika lud pracujący tam, gdzie akurat było wolne miejsce w krajowym domu wczasowym czy na kwaterze prywatnej. Osobiście wolałem już morze niż góry. W górach to w ogóle ciągle było zimno i deszczowo, w dodatku trzeba było łazić, jak to w górach, pod górę, ryzykując upadek ze skały. Po to tylko, by dotrzeć na jakiś szczyt, na którym z kolei było tak ciasno, że ledwie dało się ustać na jednej nodze. Nie widziałem w tej wspinaczce żadnego sensu. A to nie można podjechać windą? Albo schodami ruchomymi? Do dzisiaj łażenie po górach jest dla mnie czymś równie absurdalnym jak oglądanie piłki nożnej.
Nad morzem przynajmniej było płasko. Nie znosiłem jednak pewnej rzeczy z morzem ściśle związanej. A mianowicie nie znosiłem właśnie opalania. Wkraczałem w wiek nastoletni, mając potworne kompleksy na punkcie własnego ciała. Było za chude, kompletnie niewysportowane i pokryte obrzydliwymi pryszczami. Jedną łopatkę mam wystającą, z platfusa nie wyleczyłem się do dzisiaj, a nogi i pośladki szybko pokryły mi się gęstym owłosieniem, w przeciwieństwie do klatki piersiowej. Poza tym, najpierw przeczuwałem, a potem wiedziałem już na pewno, że to ciało jest homoseksualne. I byłem przekonany, że każde obnażenie choćby tylko ramienia wysyła jak plaża długa i szeroka komunikat o zboczoności mego ciała. Nienawidziłem noszenia krótkich spodenek, a już zwłaszcza nienawidziłem rozbierania się na plaży. Wstyd z jednej strony, z drugiej – poczucie wyższości nad tymi gołymi, spoconymi cielskami, które wciskały się w każde ziarenko piasku.
Leżałem więc demonstracyjnie w cieniu i w pełnym rynsztunku. Długie spodnie, luźna koszulka… Skarpetki? Czy ja ściągałem chociaż skarpetki? Może skarpetki jednak ściągałem, ale to naprawdę było wszystko, na co było mnie stać.
Leżałem i ostentacyjnie czytałem „Sagę rodu Forsyte’ów” Johna Galsworthy’ego. Sześciotomowe wydanie – z ładnym i godnym portretem któregoś z bohaterów na okładce, wydanie obejmujące także dalszy ciąg cyklu, czyli „Nowoczesną komedię” – stanowiło ozdobę każdej szanującej się meblościanki w Polsce Ludowej. Wyrażało aspiracje najemców mieszkania, którzy nie chcieli być uważani za PRL-owski plebs, lecz demonstrowali, że tak naprawdę należą do lepszej sfery. Ja więc także demonstrowałem. Notabene wyłudziłem to wydanie od mojego dziadka, czego nie mogła mi darować jego córka, a moja ciotka; zamierzała bowiem postawić „Sagę…” w salonie swojego mieszkania. Do dzisiaj nie utrzymujemy z tego powodu stosunków.
Gdy jednak nalegania mojej matki, żebym wystawił ciało na słońce, to mi znikną „syfy” (słońce było wówczas lekarstwem na wszystko, nikt jeszcze nie słyszał o chorobach skóry), stawały się zbyt natrętne, odkładałem książkę i ruszałem na samotny spacer wzdłuż morskiego brzegu. Podczas którychś wakacji trafiliśmy do Świnoujścia, skąd, jak wiadomo, tylko krok do niemieckich (wówczas enerdowskich) uzdrowisk. Szedłem uparcie aż do granicznego płotu. Za nim znajdował się pas ziemi niczyjej. Pilnował go z ambony biedny pogranicznik, umundurowany w ten upał od stóp do głów. Ileś tam metrów dalej plażę przecinał płot enerdowski, za nim natomiast – ale nie przy samym płocie, tylko kilkadziesiąt metrów dalej – rozpościerała się plaża nudystów. Przy siatce po stronie polskiej stali w brudnych kąpielówkach otyli faceci ze zwisającymi brzuchami i przez lornety wojskowe podglądali niemieckich naturystów. Jakże ja tym facetom zazdrościłem owych lornet! Jak bardzo pragnąłem się do nich dorwać i zobaczyć choćby skrawek niemieckiej dupy i czubek niemieckiego penisa! Ja – w mych długich spodniach i z pryszczami na całym ciele.
Ale w tymże właśnie Świnoujściu zaprzyjaźniłem się z pewnym chłopakiem, który wraz ze swoją mamą jadał posiłki w tej samej co my stołówce. Ja wkraczałem wówczas w wiek licealny, on był odrobinę ode mnie starszy. I lgnął do mnie, nie miałem pojęcia dlaczego. Przecież byłem brzydki, pryszczaty i zboczony. Zwierzaliśmy się sobie nawzajem podczas długich spacerów i chodziliśmy na wszystko, co akurat dawali w lokalnym kinie: na „Wojnę światów” Szulkina, na „Zaginionego” Costy-Gavrasa i „Seksmisję” Machulskiego. No i przy okazji na kolejne odcinki Polskiej Kroniki Filmowej, obowiązkowo puszczane przed głównym seansem. Dzisiaj z pewnością obmacałbym kolegę w ciemnościach sali kinowej, a następnie zaciągnął do łóżka pod nieobecność naszych mam (to znaczy zaciągnąłbym jego ówczesną wersję, bo teraz musi być starym dziadem po pięćdziesiątce). Cóż, człowiek młody był i głupi, a już zwłaszcza niedoświadczony.
Jedna rzecz szczególnie umocniła więzy naszej wakacyjnej przyjaźni. Pogarda, jaką okazaliśmy innemu chłopcu, który nie miał pojęcia, jakie utwory znajdują się na pierwszej płycie Maanamu, a za swój najukochańszy zespół uważał Papa Dance. Podczas herbatki w bistro na promenadzie (my przy jednym stoliku, nasze mamy z mamą owego chłopca przy drugim) po prostu frajera ignorowaliśmy, nie dopuszczając go do głosu. Takiego triumfu towarzyskiego nie odniosłem już nigdy później, choć w niejednym nadętym środowisku zdarzyło mi się obracać.
Miłość jednak nie przetrwała rozłąki. Chyba nawet nie wymieniliśmy się z kolegą adresami (i dlaczego?). Rozjechaliśmy się w swoje strony.
W pozornie demokratycznym, ludowym i pozbawionym podziałów klasowych PRL-u nadmorskie kurorty dzieliły się na lepsze i gorsze. Te, do których jeździły elity, i te, do których trafiała gawiedź. Na przykład moje pierwsze nadmorskie wakacje spędziłem w wieku lat sześciu z rodzicami w rybackiej Ustce, którą trudno było uznać za kurort prestiżowy. Dokąd więc jeździła PRL-owska high society? Do Juraty, rzecz jasna, do której już przed wojną pielgrzymowali politycy i artyści z pierwszych stron gazet, z Wojciechem Kossakiem i Ignacym Mościckim na czele. Nawet jeśli po wojnie Jurata nieco podupadła ekonomicznie i wizerunkowo (jak wyglądała podróż nocnym pociągiem na Hel, można zobaczyć w filmie „Pociąg” z 1959 roku, w reżyserii Jerzego Kawalerowicza), to jednak wciąż uchodziła (i uchodzi do tej pory) za miejscowość wypoczynkową, w której należy bywać. To właśnie w Juracie, w ośrodku przeznaczonym wyłącznie dla członków Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, mój przyszły mąż, zamieszkujący na co dzień Rumię pod Gdynią, zobaczył po raz pierwszy „jednorękich bandytów” (czyli, wyjaśniam, bo może młodym nic już to określenie nie mówi, automaty z dźwignią do uprawiania hazardu). Maciej trafił do owego ośrodka „za żółtymi firankami” dzięki protekcji kumpla swego ojca. Kumpel był prokuratorem i raz, w akcie łaski wobec swych bezpartyjnych znajomych, wziął ich ze sobą do Juraty na weekend.
Zapytałem Macieja, czy ludzie mieszkający nad morzem też jeździli na wakacje nad morze. Odparł, że oczywiście, nie jeździli. Turystów generalnie nad morzem nie znoszono. Nazywano ich „stonką”, choć, siłą rzeczy, cały rok utrzymywano się z zarobionych na nich latem pieniędzy. Ludzie z Trójmiasta, jeśli gdzieś nad morze jeździli, to zimą, po sezonie. Ale i wtedy raczej nie do drogiej i snobistycznej Juraty, tylko do położonej obok, tańszej i bardziej egalitarnej Jastarni.
Irena Santor także śpiewa o Juracie: „Puste plaże Juraty, zasnęły kosze już. / Tylko barman zawiany podpiera nosem słup”. O Juracie traktuje również wydana niedawno książka reporterska „Jurata. Cały ten szpas”. Jej autorka Anna Tomiak z estymą opisuje tytułowy kurort i jego dzieje od czasów przedwojennych. Ach, jak tam było przepięknie! Nie docierał do Juraty byle kto. Przed wojną, jak wspomniałem, bywał tam sam prezydent Mościcki (którego, co bardzo zabawne, autorka nazywa „wybitnym mężem stanu”). Po wojnie zaś… Oj, długo by wymieniać! Holoubek przyjeżdżał z Zawadzką, Kydryński z Kunicką, Olbrychski z Łapicką, Łapicki z aktualną żoną, Englert ze świeżo wyrwaną Ścibakówną, Dziewoński z Dziewońską, Młynarski z Godlewską… Gucio, Gucio, Pucio, Pucio!
Co ciekawe, warszawskie elity do Juraty przeniosły się z położonych nieco wyżej, u nasady Półwyspu Helskiego, Chałup. Przez wiele lat była to zabita dechami wioska, z dziką plażą, na której można się było opalać w stroju au naturel. Choć polska pruderia czuwała. W jednym ze swoich felietonów Janusz Głowacki opisał w latach 70., jak to w Chałupach wyskoczyło na niego znienacka dwóch milicjantów, którzy wlepili mu mandat za obrazę socjalistycznej moralności, czyli włóczenie się po okolicy bez majtek na dupie. Głowacki, ten niezwyciężony ironista, pozwolił się, proszę państwa, zastraszyć i odtąd paradował po Chałupach wyłącznie w długich po kolana barchanach.
Walca dziejów nie dało się już jednak zatrzymać. Sława Chałup jako miejsca, w którym zbierają się naturyści, rozprzestrzeniła się na całą Polskę. W latach 80. zaczęły tam ściągać tłumy golasów polskich i bratnich, tj. z innych krajów „bloku”. Władza po stanie wojennym spoglądała na zjawisko przychylnie (jako na ten wentyl bezpieczeństwa), zarejestrowano nawet, istniejącą do dzisiaj, Federację Naturystów Polskich. A Zbigniew Wodecki zaśpiewał dancingowy szlagier „Chałupy welcome to”, który odbijał mu się czkawką do końca życia. W Chałupach zrobiło się tłoczno. I bardziej naturalnie niż kulturalnie. Śmietanka towarzyska wzięła więc nogi za pas i przeniosła się do Juraty.
Ja w swych latach dziecięcych i nastoletnich o istnieniu Juraty nie miałem pojęcia. Choć zdawałem sobie sprawę, że istnieją grupy uprzywilejowane (np. milicjanci, wojskowi), które wypoczywają w lepszych niż my warunkach. Kiedyś, bodaj we Władysławowie, mama pokazała mi z daleka ośrodek dla mundurowych. Nie można było do niego wejść ot tak, z ulicy. Srogi portier odstraszał wszystkich nieuprawnionych.
Polskie morze nie miało więc dla mnie w sobie nic elitarnego. A blasku nabierało właściwie tylko dwa razy w ciągu lata. Najpierw w lipcu podczas Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu, potem w sierpniu za sprawą Międzynarodowego Festiwalu Piosenki w Sopocie. Nigdy osobiście na te festiwale nie dotarłem (szloch!), ale zawsze, powtarzam – zawsze! oglądałem je w telewizji. Nieważne, czy byliśmy na wakacjach, czy w poznańskim domu. Jeśli akurat trafiliśmy „na kwaterę”, to wpraszaliśmy się gospodarzom wieczorem na transmisję koncertów. A bywało, że gospodarzy, dzięki wpływom z wynajmowania pokoi, stać było na radziecki telewizor kolorowy marki Rubin.
Festiwal kołobrzeski był dość przaśny, swojski, z rodzimymi gwiazdami typu Maryla Rodowicz i Stanisław Mikulski mieszkającymi w hotelu Skanpol. Ale Sopot to był absolutny high life. Międzynarodowi wykonawcy w konkursie, gwiazdy takie jak Boney M. czy Gloria Gaynor dające (przeważnie z playbacku lub półplaybacku, o czym wówczas nie wiedziałem, zresztą jakie to miało znaczenie?) recitale z niekończącymi się bisami. W Sopocie na plaży stał Grand Hotel, uważany wówczas za najelegantszy hotel w Polsce, uwieczniony zresztą przez Marcela Łozińskiego w świetnym dokumencie „Moje miejsce” z roku 1986. W książce „Festiwale wyklęte” opisuję żale pieśniarza Adama Zwierza, który wybrany w roku 1971 na reprezentanta Polski w międzynarodowym konkursie sopockiego festiwalu, nie został, jak inni wykonawcy, zakwaterowany w Grandzie, lecz trafił do prywatnego pensjonatu. Ależ to był dyshonor!
Jeden z festiwali sopockich, w 1985 roku, oglądałem z mamą i innymi wczasowiczami w niewielkim „salonie” trzypokojowej kwatery prywatnej we Władysławowie. Nasza właścicielka podczas występu gwiazdy, Shirley Bassey, powiedziała znienacka, że Popiełuszkę to słusznie zabili, ale lepiej byłoby, jakby palnęli mu w łeb w kościele podczas wygłaszania kazania. Była to, zważywszy na ogólnie opozycyjno-kościelne nastroje w Polsce, bardzo niepoprawna politycznie wypowiedź. Moja matka zaniemówiła i wbiła się jeszcze głębiej w fotel ze skaju. Mnie zaś interesowała wyłącznie Shirley B.
Dopiero jednak po zmianie ustroju, na początku lat 90. trafiłem na Stogi. Stogi to zwyczajowa nazwa oznaczająca gołą gejowską plażę w Gdańsku. Kiedyś podjeżdżało się na nią autobusem, dzisiaj na Stogi dochodzi tramwaj. Nie zmieniło się tylko to, że potem jeszcze trzeba iść kawałek przez las. Pamiętam, jak po raz pierwszy przemierzałem jego knieje. Niczym Czerwony Kapturek, który ma zaraz trafić w paszczę wilka, choć finalnie znajdzie się przecież w objęciach babci (to jest, akurat w tym wypadku, cioci). Czy uwierzycie, że nawet nie zdjąłem wtedy na Stogach swych długich spodni? Siedziałem w nich skulony na piasku i patrzyłem na te dziwy, które rozgrywały się przed moimi oczami. Jakiś pan, chyba zatrudniony na Stogach etatowo, wskazywał nowo przybyłym, gdzie jest strefa dla starszych, a gdzie dla młodzieńców (jeszcze nie znaliśmy słowa twink). Para chłopców leżących obok mnie także nie zdjęła kąpielówek. Głaskali się po różnych częściach ciała, a ich penisy to wznosiły się, to opadały pod majtkami. Ja zaś przyglądałem się temu zahipnotyzowany.
Tak, Stogi z pewnością były moją inicjacją w nagą prawdę teatru życia gejowskiego. Ale to już zupełnie inna historia…