Dziwna sprawa. Kino czasów PRL-u zostało u nas opisane na wszelkie możliwe sposoby i wciąż stanowi dla filmoznawców niewyczerpane źródło inspiracji. Tymczasem, gdy próbuję przypomnieć sobie książki analizujące kino III Rzeczpospolitej, mam pustkę w głowie. Owszem, różne tytuły pojawiają się w tekstach poświęconych kinu autorskiemu. Są przywoływane jako przykłady tego, co Andrzej Wajda czy Krzysztof Zanussi zrobili po roku 1989, lub służą udowadnianiu tezy, że i po przełomie ustrojowym pojawili się u nas kolejni mistrzowie, tacy jak np. Krzysztof Krauze. Natomiast na palcach rąk (a może i jednej ręki) mógłbym policzyć te prace, których autorzy próbują spojrzeć na kino III RP całościowo i umieścić je w określonych kontekstach społecznych i politycznych.
Zastanawiam się, z czego to wynika. Czyżbyśmy nie zauważyli, że minęło jednak aż 30 lat? Czyżby ciągle brakowało nam odpowiedniego dystansu? Wciąż nam się wydaje, że kino III RP rodzi się na naszych oczach? Nadal się nie ukształtowało, mimo że chyba już nie ma III RP?
Myślę, że podobne zdziwienie towarzyszyło Michałowi Piepiórce, gdy zabierał się do pisania swojej książki pod nieco przydługim tytułem „Rockefellerowie i Marks nad Warszawą. Polskie filmy fabularne wobec transformacji gospodarczej”. Piepiórka to rocznik 1987. „Wypominam” mu wiek, by podkreślić, jak istotne jest pojawienie się nowego pokolenia filmoznawców, nieobciążonych – teraz użyję słów bardzo popularnych w obecnym dyskursie politycznym – resentymentem i układami, które przygniatają starsze pokolenia. Jest w książce Piepiórki wyraźny, choć elegancki i dyskretny dystans do tradycji pisania o współczesnym polskim kinie. Do arsenału frazesów i peanów, jakie wciąż obowiązują w dyskusjach o „narodowych” filmach, zwłaszcza o filmach twórców „zasłużonych”.
Piepiórka zadał sobie trud obejrzenia większości pełnometrażowych fabularnych produkcji, które powstały w Polsce po roku 1989. Nie interesuje go podział na filmy dobre i złe, nagradzane i niedocenione, choć, owszem, poświęca jeden z rozdziałów – bynajmniej jednak nie w celach hagiograficznych – trzem dziełom, których „nie trzeba ratować z filmoznawczej rzezi” (są to „Dług” Krzysztofa Krauzego, „Komornik” Feliksa Falka i „Plac Zbawiciela” Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego). Tak się bowiem składa, że Piepiórka pisze głównie o filmach, które już w chwili premiery nie budziły, oględnie rzecz ujmując, entuzjazmu ani wśród krytyki, ani wśród publiczności. Szybko, pospiesznie wręcz zostały też zapomniane. To kolejna refleksja, która nasuwa się po lekturze „Rockefellerów…”. Kino polskie, zwłaszcza kino lat 90., naznaczone było wstydem. Wstydem naszym powszednim, wstydem obywateli gorszej strony świata, przechodzących właśnie transformację. Już nie „marksistów”, ale z pewnością jeszcze nie „Rockefellerów”. Technicznie raczej siermiężne, robione w warunkach produkcyjnego chaosu i za marne złotówki są te filmy, co pokazuje Piepiórka, nierzadko hymnem na cześć kapitalizmu. Chociaż już przecież wtedy nietrudno (?) je było postrzegać raczej jako ofiary kapitalistycznych przemian.
Piepiórka docieka, jak w świecie przedstawionym tych filmów odbijała się ówczesna Polska. Jakiego rodzaju poglądy, przesądy, rozczarowania i nadzieje zostały przez te filmy uchwycone i utrwalone. Z perspektywy czasu autor wyodrębnia cztery sposoby opowiadania na ekranie o rodzimej rzeczywistości. Mamy więc grupę dzieł reprezentujących „narrację zawiedzionych”. Piepiórka zalicza do nich np. „kino bandyckie” zapoczątkowane „Psami” (1992) Władysława Pasikowskiego. Oskarżane swego czasu o bezmyślne kopiowanie wzorów amerykańskich, „filmy bandyckie” najlepiej, według autora, oddały polskie frustracje swojej epoki.
Paradoksalnie „narrację zawiedzionych” dopełnia „narracja entuzjastów” promująca „cnoty kapitalistyczne”, wiarę w to, że przedsiębiorcza jednostka może (a nawet musi) odnieść sukces. Do nurtu tego należą głównie filmy z początku lat 90. (choćby „Lepiej być piękną i bogatą” Filipa Bajona czy „Straszny sen Dzidziusia Górkiewicza” Kazimierza Kutza, oba z roku 1993), ale, co znamienne, Piepiórka zalicza tutaj także ostatni z analizowanych przez siebie filmów, o jakże proroczym tytule, „Last minute” (2013) Patryka Vegi. Tak, 2013 rok to chyba ostatni rok, w którym z pełnym entuzjazmem można było głosić chwałę kapitalizmu.
„Entuzjaści” i „zawiedzeni” zło widzieli w pozostałościach poprzedniego ustroju. Czarnymi charakterami są w tych filmach przedstawiciele dawnej nomenklatury, którzy teraz brylują zarówno w komisjach rządowych, jak i podczas mafijnych narad. Natomiast umysły zwykłych obywateli przeżarte zostały mentalnością „homo sovieticus”. Mamy więc na ekranie długi szereg bohaterów roszczeniowych, biernych, wręcz apatycznych, niechętnych temu, by „wziąć sprawy w swoje ręce”, założyć firmę i zrobić interes życia. Trzeba gruntownie, do imentu zetrzeć złogi „komuny”. Rzeczywistość nam się wtedy oczyści, ukaże swoje „jądro mleczne”.
W opozycji do opowieści „entuzjastów” i „zawiedzionych” sytuuje się „narracja antyliberalna”, która ukazuje polską rzeczywistość z perspektywy wykluczenia. Demistyfikuje wiarę w to, że kapitalizm nas wszystkich zbawi. Za prekursora tego nurtu Piepiórka uważa, dawno zapomniany, film Rolanda Rowińskiego „Obywatel świata” (1991). Byłoby to więc dzieło, które wyprzedziło swój czas, gdyż „narracja antyliberalna” doszła do głosu w polskim kinie właściwie dopiero w naszym stuleciu. Wtedy powstały m.in. „Dzień kobiet” (2012) Marii Sadowskiej czy, nomen omen, „Plac Zbawiciela” (2006) Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego. Ta narracja nabiera ostatnio rozpędu, niewykluczone więc, że jej najciekawsze filmy mamy dopiero przed sobą.
Michał Piepiórka, „Rockefellerowie i Marks nad Warszawą. Polskie filmy fabularne wobec transformacji gospodarczej”. Wydawnictwo Ossolineum. Wrocław 2019Najsilniej jednak przenika kino III RP coś, co Piepiórka nazywa „narracją inteligencko-moralizującą”. Charakteryzuje się ona, jak sama nazwa wskazuje, nieustającym pouczaniem z pozycji elitarnych. Głosi potrzebę powrotu do tradycyjnych, konserwatywnych wartości. Odrzuca w całości dawny ustrój, akceptuje kapitalizm i wolnorynkowe rozwiązania. Nie stać jej też na żadną krytykę systemową. Filmem założycielskim tego nurtu jest, pochodzący z roku 1989, „Kapitał, czyli jak zrobić pieniądze w Polsce” Feliksa Falka. Potem etos inteligencki przenika filmy m.in. Andrzeja Wajdy („Panna Nikt”, 1996), Jacka Bromskiego (trylogia „U Pana Boga…”, 1998–2009), Krzysztofa Krauzego („Dług”, 1999), Mariusza Trelińskiego („Egoiści”, 2000), Roberta Glińskiego („Cześć, Tereska” , 2001), Wojciecha Smarzowskiego („Wesele”, 2004)…
Tu rodzi się we mnie moralizatorskie pytanie: jak to w ogóle było możliwe? Dlaczego inteligencki konserwatyzm tak dalece zdominował zarówno samo kino, jak i pisanie o kinie, do czego samokrytycznie się przyznaję? W latach 90., nawet jeszcze na początku tego wieku, był to wzór obowiązujący nie tylko w filmach, nie tylko w przekazie, który niosły, ale także ogólnie w myśleniu o Polsce i świecie. Przynajmniej w myśleniu „chłopca z dobrego domu”. Łączył się ów etos z jednoznacznym potępieniem „komuny” i przekonaniem, że wraz z rozpadem ZSRR skończyły się wszelkie ideologie i systemy. Ba! Skończyła się też historia (zgodnie z hasłem rzuconym przez Fukuyamę), a kapitalizm oznacza co najwyżej zabawę z rzeczywistością w „postmodernizm” . Dobrze pamiętam z tamtych czasów grymas niesmaku na twarzach licznych przedstawicieli polskiego kina, gdy zasugerowałeś, że ich filmy mogą mieć wymiar polityczny. Dopiero wyraźny, by nie rzec ostentacyjny kryzys demokracji, z jakim od paru lat zmagamy się lokalnie i globalnie, przebudził część filmowego środowiska. Ale czy aby na pewno?
Ciekawe, że np. kino niemieckie czasów przełomu zachowało więcej trzeźwości i przenikliwości. Może dlatego, że Karol Marks, w przeciwieństwie do Jana Pawła II, nie był Polakiem? Wspominam o tym, gdyż Marks znalazł się nie tylko w tytule książki Piepiórki. Pojawia się także na jej początku i powraca na samym końcu. Rozmaite widma, od których tak usilnie próbowała uciec Polska i jej kino, znowu przecież krążą nad Warszawą i innymi miastami globu. Piepiórka rekonstruuje filmowe ślady walki z upiorami kapitalizmu. Opisuje strategie walki, ale też strategie uników stosowane przez polskich twórców i polskie twórczynie przez kolejne dekady III RP. Budzi ta książka pragnienie obejrzenia po latach wszystkich tych filmów, o których pisze autor. Choćby po to, by zrewidować własne (minione?) przekonania i interpretacje.