„W imieniu diabła”, reż. Barbara Sass

Bartosz Żurawiecki

Z ekranu ciągle pada pytanie: „czy jest w tym wszystkim Bóg”. A może należałoby wreszcie zapytać, czy jest w tym człowiek?

Jeszcze 1 minuta czytania


Trzeba słuchać swojego proboszcza, a wszystko będzie jak należy. Taki oto wniosek wyciągam z najnowszego dzieła Barbary Sass zatytułowanego „W imieniu diabła”. Przykre, że autorka „Debiutantki” i „Krzyku” zrobiła film aż tak oportunistyczny i asekurancki. Mówi się w nim o wierności (zasadom i wartościom), tyle że reżyserce wierność myli się z posłuszeństwem. Ponadto sama zdradza – raz kobiety, dwa tych, którzy uważają, że sztuka powinna stawiać niewygodne pytania, a nie służyć interesom władzy.

 

Fabuła zainspirowana została słynną historią sióstr betanek, które wypowiedziały posłuszeństwo hierarchii i zaczęły uprawiać kult po swojemu. Nazwa zakonu z ekranu nie pada, Sass uparcie twierdzi, że opowiedziała historię uniwersalną („uniwersalizm” to dla naszych twórców wygodna wymówka pozwalająca wcisnąć kilka uświęconych banałów), ale wiele rzeczy się zgadza, łącznie z finałową pacyfikacją buntowniczek przez połączone siły państwowe i kościelne.

Filmowe siostry żyją sobie w małym miasteczku. Modlą się, suszą jabłka, opiekują dziećmi i chorymi, słuchają kazań księdza Stefana. W tej samej mieścinie stacjonuje także wojsko, początkowo wydaje się więc, że rebelia zakonnic będzie reakcją właśnie na ów melanż „czerwonego (w Polsce zielonego) i czarnego”, na przemoc męskiej władzy. Taki trop interpretacyjny sugeruje chociażby scena, w której główna bohaterka – Anna (Katarzyna Zawadzka) – zostaje potrącona na polnej drodze przez biegnących wojaków. Lecz nic więcej z tego nie wynika, bowiem Sass szybciutko lokuje jądro zła w łonie samego zakonu. Po prostu, pewnego dnia matka przełożona (Anna Radwan) zaczyna świrować i coraz bardziej odgradzać budynki klasztorne od „zepsutego świata”. Do pomocy sprowadza sobie szemranego, a demonicznego ojca Franciszka (Mariusz Bonaszewski, który najwyraźniej wyspecjalizował się w rolach prawdziwych i fałszywych proroków). Franciszek był ponoć na misji w Kongo, toteż wprowadza do klasztoru jakieś pogańskie, obce jedynie słusznej katolickiej religii rytuały i dewocjonalia. Pali ogniska, zaklina kamienie, rozdaje talizmany, przekazuje energię etc.

 

„W imieniu diabła”, reż. Barbara Sass,
Polska 2011, w kinach od 16 września 2011
Cała ta sytuacja wywołuje, oczywiście, konflikt z władzami kościelnymi reprezentowanymi, między innymi, przez wspomnianego księdza Stefana (Marian Dziędziel). Księżulo jest dobry, mądry, szlachetny, ubożuchny (jeździ starym garbusem!), wyjęty prosto z kadrów polskich telenoweli typu „Plebania” czy „Ojciec Mateusz”. Od początku do końca nie ulega wątpliwości, że to on ma rację. Poczęstuje krupnikiem, wybaczy grzesznikowi. Błądzi za to Anna, która raz staje po jednej, raz po drugiej stronie barykady. Dlaczego tak się miota? Dlaczego bywa rozsądna, a potem nawiedzona?

Trudno powiedzieć, bowiem Sass gdzie może, tam upraszcza. Na przykład pozbawia swoje bohaterki biografii. O życiu Anny wiadomo tyle, że ktoś ją kiedyś skrzywdził (ale kto? ale jak?), o innej zakonnicy, że uczęszczała za młodu na oazę. Sięga też reżyserka po iście zawstydzające wyjaśnienia. Sugeruje, dajmy na to, że przeorysza jest lesbijką. A skoro lesbijką, to automatycznie i psychopatką.

Swoją drogę – umartwianie się, biczowanie, posty, długotrwałe modlitwy doskonale przecież mieszczą się w tradycji i praktyce katolickiego mistycyzmu. W przypadku betanek problem nie polegał jednak na tym, że one doznawały objawień, lecz że nie słuchały rozkazów z góry. Sass tego nie zauważa. Złego słowa nie powie na dostojników kościelnych. Na myśl jej nie przyjdzie, że to religia – jako taka, albo katolicka w szczególności – ze swoimi wierzeniami, obyczajami, przesądami, hierarchiami, ze stosunkiem do kobiet może odpowiadać za dramat bohaterek. I że jednak o coś im chodzi. O bardziej autentyczne przeżycia duchowe? O wyrwanie się spod tyranii biskupów? O ekspresję własnych problemów? Lub też, rzeczywiście, o naprawę świata, który zszedł na niewłaściwą drogę? Nie. Sas zadowala się po prostu pokazaniem bab, które nagle dostały małpiego rozumu.

 

Film, owszem, dotyka – ale ostrożnie, a nawet tchórzliwie, zwłaszcza w porównaniu z takimi zacnymi klasykami jak „Matka Joanna od Aniołów” czy „Diabły” – problemu stłumionej seksualności. Siostry robią wrażenie niewinnych i nieuświadomionych. Biorą orgazm za ekstazę religijną. To diabeł Franciszek podstępnie pobudza ich hormony. Gdyby nie jego pojawienie się w klasztorze, co najwyżej dalej przytulałyby się do siebie w nocy. I w tej kwestii pozostaje Barbara Sass posłuszną córą Kościoła. Z ekranu ciągle pada pytanie: „czy jest w tym wszystkim Bóg”. A może należałoby wreszcie zapytać, czy jest w tym człowiek?

W ulotce promocyjnej filmu czytamy wypowiedź reżyserki: „bunt stał się dzisiaj modny... każdy, kto chce się wyróżnić z tłumy, buntuje się”. Ja, przeciwnie, widzę wszędzie konformizm. Bardzo bym pragnął, żeby chociaż w polskim kinie ktoś się wreszcie zbuntował. Ale to, najwidoczniej, są tylko pobożne życzenia.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.