„No, gorzej zacząć nie mogłeś” – rzekł mój przyjaciel, gdy dowiedział się, że przygodę z programami RuPaula rozpocząłem od serii z udziałem celebrytów. Serii krótkiej, za to dennej, jak zresztą wszystko, do czego angażuje się celebrytów.
Zanim jednak przejdę do obelg, powinienem może przedstawić RuPaula. O ile ktoś jeszcze nie zna tej najsłynniejszej na świecie drag queen. Urodzony w 1960 roku Afroamerykanin karierę zaczynał w latach 90. w nowojorskich klubach. Jako wokalista i aktor wydał kilkanaście płyt i pojawił się w epizodach kilku filmów, m.in. Spike’a Lee i Wayne’a Wanga. Poza tym to właśnie RuPaul wypowiedział słynną sentencję, która ma już swoje miejsce w księdze najlepszych aforyzmów świata: „We’re born naked and the rest is drag” („Urodziliśmy się nadzy, a reszta jest przebraniem”). Od ponad dekady RuPaul znany jest jednak przede wszystkim jako osobowość telewizyjna – producent i gospodarz serii „RuPaul’s Drag Race”, istniejącej od roku 2009. W 2020 roku pojawił się na Netfliksie sezon dwunasty. Za swój program RuPaul otrzymał – bagatela! – sześć nagród Emmy.
Popularność serii sprawiła, że z głównego programu zaczęły pączkować produkty uboczne. Mamy więc „RuPaul’s Drag Race. Za kulisami” (noszący w oryginale frywolny tytuł „Untucked”; tucking to chowanie penisa w majtkach tak, by nie odznaczał się w czasie dragqueenowego występu), „Świąteczne przebieranki z RuPaulem”, „All Stars”, w którym rywalizują zwycięskie drag queens z kolejnych sezonów etc. Nie wiem, kto ma czas i siłę to wszystko oglądać, ale najwidoczniej ktoś musi, skoro odrosty mnożą się jak grzyby po deszczu.
Jedną z takich odnóg jest także „RuPaul’s Secret Celebrity Drag Race”, czteroodcinkowy program, w którym do konkurencji dragowych stają różne sławy. No, sławy to stanowczo za dużo powiedziane. Celebrytami są tu głównie trzecioligowi aktorzy i stand-uperzy, najbardziej rozpoznawalną postacią jest Vanessa Williams, była miss Ameryki, aktorka i piosenkarka, wykonawczyni hitu roku 1992 zatytułowanego „Save The Best For Last”. Zresztą kobiety w „RuPaul’s Secret Celebrity Drag Race” także przebierają się głównie za kobiety, co wydaje mi się pomysłem dość niedorzecznym, zwłaszcza że wciąż słabo rozpowszechniony nurt „drag king” (czyli dziewczyn parodiujących męskie stroje, pozy i zachowania) jest ciekawszy i dużo bardziej wywrotowy niż cokolwiek już oklepane wskakiwanie chłopaków w damskie ciuchy.
Tak czy owak, celebryci z programu RuPaula są sztywni i pretensjonalni, a ich drag wypada bladziutko. Mimo to jury, złożone z zaprzyjaźnionych z gospodarzem „influencerów”, kadzi uczestnikom nieprzyzwoicie. Nie wiem dlaczego, może chodzi o to, że lepiej się nie narażać osobom, które a nuż coś tam mogą załatwić albo rzucić kłody pod nogi. Zresztą zwycięstwo czy przegrana nie mają dla osobistych karier uczestników żadnego znaczenia, wygrana i tak idzie na cele charytatywne. Na miejscu zwykłych „królowych” rywalizujących w „normalnych” odcinkach trochę bym się jednak zdenerwował. Ich bowiem jury nie oszczędza (choć, trzeba przyznać, jest milsze niż w innych telewizyjnych szołach). Cóż, stanowi to tylko kolejny dowód na absurdalną hierarchiczność współczesnej rozrywki, w której świętymi krowami są jakieś znakomitości bez osobowości i bez dorobku.
To tyle. Nie będziemy tu mnożyć frazesów. Spuśćmy na wersję celebrycką zasłonę milczenia, niech się cieszą szlachetne instytucje, które wzbogaciły się dzięki temu programowi. Lepiej zanurzyć się w żywioł „standardowych” sezonów, bo potrafi być on naprawdę wciągający. Wspomniany na początku tego tekstu przyjaciel nie jest jedyną znaną mi osobą uzależnioną od „RuPaul’s Drag Race”. Fani programu zawzięcie kłócą się o rywalizujące królowe, często podważają opinie jury, a jedna moja koleżanka to nawet poleciała specjalnie do Los Angeles, by wziąć udział w finale sezonu nagrywanym z udziałem publiczności.
Tu może warto zaznaczyć, że jury mówi, co chce, ale ostateczna decyzja, która z drag queenek odpadnie lub wygra, należy wyłącznie do RuPaula. Tak przynajmniej wynika ze składanych na wizji deklaracji; jakie tam względy zakulisowe decydują, to ja już nie wiem. W jury kolejnych odcinków zasiadają zresztą także goście specjalni i niekiedy bywają to rzeczywiste sławy, np. ze świata aktorskiego Jeff Goldblum, Juliette Lewis, Thandie Newton czy wokalistki Chaka Khan i Nicki Minaj.
Jest o co się bić, bo wygrana wynosi skromne 100 tysięcy dolarów. Dodatkowo kasę dostaje też ta drag, która zwycięży w jednej z minikonkurencji. A tych konkurencji mamy multum – od parodiowania znanych osób, przez pokazy mody na zadany temat, playback „na śmierć i życie”, fotografie w basenie lub w otoczeniu muskularnych panów, naśladowanie stylistyki słynnych filmów (np. „Przeminęło z wiatrem”), po konkurs na najgorszy drag. Te „najgorsze” konkurencje to zresztą mój ulubiony punkt programu. Ot, chociażby wywodzący się z pierwszych, stosunkowo jeszcze skromnych sezonów „drag za dychę”. Uczestniczki muszą stworzyć kreacje z rzeczy kupionych w sklepach typu „Wszystko za dolara”. W jednym z odcinków RuPaul zamyka też uczestniczki w śmietniku jakiejś posiadłości w Beverly Hills. Muszą pogrzebać w kubłach i skleić potem z odpadów bogaczy swój drag.
Powiecie, nie bez słuszności, że dość to poniżające. Z drugiej jednak strony właśnie w takich dziadowskich pojedynkach najlepiej uwidacznia się fundamentalna idea dragu. Bo przecież drag to nie tylko facet przebrany za babę, to nie tylko wyraz fascynacji homoseksualnych mężczyzn różnymi postaciami i przejawami kobiecości. Drag to także rodzaj społecznego rytuału, za pomocą którego osoby wykluczone czy stojące niżej w hierarchii próbują zaznaczyć swoje istnienie w wielkim teatrze świata. Wyrazić siebie poprzez naśladowanie, przedrzeźnianie, ale też i oddawanie hołdów temu, co konstytuuje świat uprzywilejowanych „normalsów”. Najlepiej to widać w dokumencie z 1990 roku „Paris Is Burning” (także do obejrzenia na Netfliksie). Stanowi on zapis „balów”, w których nowojorscy Afroamerykanie, ubodzy mieszkańcy metropolii, wcielają się w przedstawicieli wyższych, bogatszych klas i grup społecznych.
I tu dochodzimy do kwestii nader dwuznacznej, a mianowicie do komercjalizacji dragu. „Paris Is Burning” i w tej kwestii może być dobrym przykładem, gdyż premierę dokumentu wyprzedziła premiera teledysku Madonny „Vogue”. Artystka zatrudniła przy jego realizacji m.in. owych nowojorskich „balowiczów” i uczyniła sławnym na całym świecie uprawiany przez nich taniec zwany voguingiem. Show-biznes bez najmniejszych skrupułów pożarł kolejną „alternatywę”, po czym zamienił ją w dochodowy biznes. Oczywiście, dochodowy tylko dla niektórych, i to bynajmniej nie dla pionierów voguingu, o czym można się przekonać, oglądając dokument „Strike the Pose” (2016), relacjonujący dalsze losy bohaterów filmu Livingstone i teledysku Madonny. Najnowszym przykładem spieniężania rytuałów biedoty jest, także netfliksowy, a rozgrywający się w latach 80. XX wieku serial „Pose”, zainspirowany „Paris Is Burning”.
O „Paris Is Burning” wspomina się też u RuPaula. Program chce bowiem odgrywać, oprócz rozrywkowej, także rolę edukacyjną i misyjną. Co jednak znamienne, w którymś z wczesnych sezonów pada z ekranu stwierdzenie, że „drag jest undergroundowy”. Zostaje jednak zweryfikowane kilka sezonów później erratą: „czasami jest undergroundowy, a czasami mainstreamowy”. Przy doborze uczestników RuPaul stara się kierować zasadą różnorodności, do rywalizacji stają więc amerykańskie królowe z filipińskimi albo i francuskimi korzeniami. Zdecydowanie najwięcej jest jednak drag queens z Nowego Jorku lub metropolii Zachodniego Wybrzeża USA. Oprócz homoseksualnych mężczyzn zdarzają się także osoby transpłciowe. Heteryków nie zauważyłem, a cispłciowe kobiety konkurują wyłącznie, jako się rzekło, w celebryckim „spin-offie”.
Drag queens przez kolejne sezony programu przewinęło się mnóstwo, co roku rywalizuje ich przed kamerami kilkanaście. I choć trafiają się osobowości ciekawe i niebanalne, choć stroje nierzadko zapierają dech w piersiach, to jednak trudno do którejkolwiek z uczestniczek się przywiązać i którąkolwiek zapamiętać na dłużej. Show must go on z zadyszką i w tempie biegunkowym. Montaż jest wściekły, a zbliżenia na detale (jakże istotne w dragu!) nader rzadkie.
Sympatia publiczności może zresztą podążać bardzo zaskakującymi drogami. Mnie na przykład najbardziej przypadły do gustu zaprezentowane w jednym z odcinków „home videos”, które aspirujące do programu drag queenki przysyłają do producentów „Ru Paul’s Drag Race”. Śmieszne to i straszne czasami. W kilku przypadkach swym „autentycznym wyrazem” sięgające poziomu „Rejsu” Piwowskiego czy „Odlotu” Formana.
Z kolei na początku odcinków sezonu 12 pojawia się plansza z informacją, że już po nakręceniu programu została zdyskwalifikowana drag Sherry Pie. Zaraz oczywiście rzuciłem się do internetu, by wyguglować, o co poszło. Okazało się, że Sherry Pie podawała się za „kierownika obsady” programu i wyłudzała od młodych mężczyzn marzących o sławie materiały erotyczne. Nagrania pokazujące ich nago, w trakcie masturbacji etc. Siłą rzeczy więc podczas oglądania 12 sezonu skupiłem uwagę na Sherry Pie, mimo że twórcy wycięli ją tak bardzo, jak tylko się dało. A nie dało się za bardzo, bo Sherry była najlepszą uczestniczką tego sezonu, ze świetną vis comica i znakomitym wyczuciem formy. Stworzyła postać wzorowaną na zażywnych, rozkosznych mamuśkach z amerykańskich seriali lat 50. i 60. Gdyby nie afera, to na pewno Sherry Pie wygrałaby cały program. Skądinąd sezon 12 okazał się generalnie pechowy, gdyż jego kulminacja przypadła na czas pandemii. Zamiast więc widowiska z udziałem publiczności, trzeba było grande finale nakręcić kamerą internetową z pretendentkami do korony siedzącymi w swoich domach. Techniczne sztuki nie były niestety w stanie ukryć chałupniczego charakteru uroczystości.
Bez wątpienia zresztą najmocniejszym ogniwem każdego sezonu jest sam RuPaul, mający klasę i figurę zarówno w wydaniu męskim, jak i żeńskim. Choć z nieukrywaną satysfakcją powiem, iż w ostatnich sezonach widać, że i na nim czas odcisnął swoje piętno. W końcu strzeliła RuPaulowi sześćdziesiątka! A tymczasem nie widać na horyzoncie ani prawdziwej rywalki, ani faktycznej następczyni. Żadna bowiem z drag queens, które triumfowały w kolejnych sezonach, nie zrobiła spektakularnej kariery w show-biznesie. Co jest przyczynkiem do dalszych lamentów nad hipokryzją mainstreamu, który, owszem, łaskawie przyłączy się czasami do zabawy pospólstwa, zwłaszcza jeśli może dzięki temu wycisnąć z niego kolejne dukaty. Ale nie zamierza posunąć się ani na jotę, zrezygnować choćby z małej części swojej władzy.
Ja zresztą i tak, jak zwykle, myślę o Polsce. Bo te wszystkie dziwactwa, jakie prezentuje „RuPaul’s Drag Race”, to, panie, w Hameryce, podczas gdy nasz drag jest wciąż ubożuchny, amatorski i w sumie nieliczny. Może by się już uzbierało królowych na jeden sezon. W Poznaniu, na przykład, scena dragowa rozwija się dynamicznie, co drugi mój poznański znajomy albo drag uprawia regularnie albo przynajmniej raz w życiu go spróbował. Ciągle jednak środki i możliwości są niewspółmiernie mniejsze niż w Stanach czy zachodniej Europie. Program RuPaula wyznacza standardy, które na naszej prowincji trudno spełnić. W związku z tym chęć naśladowania amerykańskich drag queens z Netfliksa daje u nas efekty mizerne lub zgoła groteskowe.
Moim zdaniem zresztą pogoń za splendorem nie ma najmniejszego sensu. Uważam wręcz, że w dragowej konkurencji musimy zaakcentować własną gorszość i własne ubóstwo. Powrót do źródeł – oto co możemy zaoferować światu. Pamiętacie jeszcze, że niejaki Jerzy Grotowski podbił międzynarodowe elity za pomocą swej koncepcji „teatru ubogiego”? Czekam więc, aż z polskiej ziemi wyłoni się wreszcie Grotowski dragu.