Inwazja barbarzyńców
John Jack Photography CC BY-NC-SA 2.0

14 minut czytania

/ Obyczaje

Inwazja barbarzyńców

Bartosz Żurawiecki

Gdy podrosłem, zrozumiałem, że piosenkarką nie zostanę. Straciłem dar imitacji, u dzieci tak naturalny i pozbawiony moralnych obciążeń. Niestety, im bardziej dorastasz, tym więcej świat ci tych obciążeń dorzuca. Aż wreszcie mówi ci, że to niemoralne, by mężczyzna był Jarocką. Albo Jantar

Jeszcze 4 minuty czytania

Zawsze chciałem zostać piosenkarką. Ireną Jarocką. Albo Anną Jantar. Gdy byłem mały, odstawiałem przed rodzicami show, w którym, na tle czarno-białego telewizora, naśladowałem te i inne słynne wówczas gwiazdy estrady. Tworzyłem też duet z kuzynką; nazywaliśmy się Ania i Hania (nie pamiętam już, czy byłem Anią czy Hanią), udawaliśmy Agnethę i Fridę. Z ABBY, rzecz jasna. Standard.

Gdy nieco podrosłem, zrozumiałem, że piosenkarką nie zostanę. Co więcej, że piosenkarką być mi nie wolno. Piosenkarka musi umieć śpiewać albo przynajmniej musi dobrze udawać, że umie śpiewać. Śpiewać nie umiałem, a i z udawaniem z roku na rok było coraz gorzej. Straciłem dar imitacji, u dzieci tak naturalny i pozbawiony moralnych obciążeń. Niestety, im bardziej dorastasz, tym więcej świat ci tych obciążeń dorzuca. Aż wreszcie mówi ci prosto w twarz, że to niemoralne, by mężczyzna był Jarocką. Albo Jantar.

Tak więc moja kariera estradowa pozostałaby na wieki w sferze cokolwiek zakazanych pragnień, gdyby nie to, że kilka lat temu przyszedł do mnie redaktor naczelny „Repliki”, Mariusz Kurc, i powiedział, iż najsłynniejsza polska drag queen, Kim Lee, robi benefis, więc może byśmy z tej okazji coś wymyślili. I wymyśliliśmy. Kim Lee pożyczyła nam kostiumy, pomogła zrobić makijaż. Stworzyliśmy z Mariuszem duet Mariola i Bartula, który wykonał podczas wspomnianego benefisu w nieistniejącym już warszawskim klubie „Scena” eurowizyjną piosenkę „Parlez-vous francais?” duetu Baccara z lat 70. Ja byłem zimną suką, która opowiada o swoim wakacyjnym romansie, Mariusz zaś trzpiotką absolutnie zachwyconą moimi wynurzeniami. Ach, jaki odnieśliśmy sukces! Bisowaliśmy! Matko Boska, nigdy wcześniej nie bisowałem. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek napisał drugi raz ten sam tekst. Albo by ktokolwiek drugi raz mój tekst przeczytał.

Potem wystąpiliśmy jeszcze ze dwa, trzy razy, ale i ten duet pozostałby zaledwie grzesznym epizodem w mojej biografii, gdyby trzy lata temu nie przyszedł do mnie z kolei Przemysław Prasnowski, szef poznańskiej fundacji Barak Kultury, i nie zapytał, czy nie chciałbym zrobić z nim kabaretu pod nazwą Barbarzyńcy. Coś bym tam napisał, a może i zagrał? Zgodziłem się bez wahania.

Jean Amery w swojej książce „O starzeniu się. Bunt i rezygnacja” zauważa, że w pewnym momencie życia osiągamy „wiek społeczny”. To linia graniczna, smuga cienia, za którą człowiek odkrywa, że „jest tylko tym, czym jest”. Bo „świat cofa mu kredyt swojej przyszłości, nie chce go już widzieć tym, kim mógłby on być”. Stajesz się wtedy „stworzeniem pozbawionym potencjału”. Odnajdujesz siebie „nie na mocy własnego sądu, lecz jako odzwierciedlenie spojrzenia innych”. Nikt cię już nie pyta, co będziesz robił, bo wszyscy doskonale wiedzą, co robisz. I musisz to robić do śmierci. A przynajmniej do starości, aż zniedołężniejesz.

Nie, nie chodzi tylko o to, że mam w rubryczce zawód wpisane „dziennikarz, krytyk filmowy” i tak właśnie jestem przedstawiany publicznie. Chodzi też o to, że odkąd przybyło mi siwych włosów, mój brzuch się zaokrąglił, a ruchy stały się nieco ociężałe, otoczenie zaczęło mnie traktować z większym szacunkiem. Mężczyzna w średnim wieku to dziwny twór. To ktoś, kto automatycznie budzi respekt, a może i lęk jako reprezentant jakiejś potencjalnej władzy. Jako istota obdarzona domniemanym autorytetem.

Benefis Kim Lee, fot. Agata Kubis

Jakie Amery proponuje lekarstwo na stupor, w którym znalazła się jednostka w wieku społecznym? Odpowiedzi udziela już tytuł jego kolejnej książki, „Podnieść na siebie rękę”. Samobójstwo. Jeśli nie dosłowne, to przynajmniej społeczne. Tylko tak można się wyrwać z marazmu, w jakim chcieliby nas uwięzić inni. Gdy więc Przemo przyszedł do mnie z propozycją zrobienia kabaretu, pomyślałem, że to może być ostatni dzwonek. Ostatnia okazja, by wystawić swoją reputację na szwank.

Kabaret (czy, jak wolimy o nim mówić, antykabaret) Barbarzyńcy.pl i jego program „Rezerwat” tworzą ludzie, którzy raz po raz wpadają we wzorzec polskości i z niego wypadają. Nie mieszczą się w nim, ale zmieścić się muszą, bo przecież mieszkają w tym zagadkowym kraju, gdzie prym wiedzie coraz ciaśniejsza retoryka nacjonalistyczna i gdzie zarazem ulica staje się z każdym dniem coraz bardziej kolorowa, a w tramwajach dużych miast coraz częściej słychać języki zupełnie inne niż polski. Kraj w stanie jednoczesnego progresu i regresu. Ot, weźmy chociażby ostatnie nagłówki jednego z portali internetowych: „Polacy przeciwko religii w szkołach”, „Rekordowe poparcie dla prawa do aborcji”, „Rekordowe poparcie dla członkostwa w Unii”. A zaraz obok: „PiS nokautuje opozycję w sondażu wyborczym”. Jak w tym wszystkim odnaleźć stałą, ugruntowaną tożsamość?

Aktorzy antykabaretu, barbarzyńcy, czyli po prostu my, musimy na co dzień zmagać się z oczekiwaniami i stereotypami, jakie zostały nam przypisane. Ale też z agresją – symboliczną, słowną, fizyczną… Eva Rufo pochodzi z Hiszpanii, od dwudziestu lat mieszka w Polsce. Uczy, śpiewa, występuje w teatrze. Wciąż jest postrzegana przez pryzmat egzotycznych, a więc kuszących klisz związanych z południowym temperamentem i południową mentalnością. A i ją samą nadal zadziwiają przejawy polskich obyczajów i polskiego „mentalu”. Hacen Sahraoui mieszka w Polsce krócej, bo nieco ponad dziesięć lat. Zdążył zagrać w kilku polskich filmach i serialach, ostatnio na przykład w „Zimnej wojnie”. Jest Francuzem arabskiego pochodzenia i muzułmaninem. Już ta wyliczanka wystarczy, by wiedzieć, co go niekiedy w Polsce spotyka.

Ja wnoszę do antykabaretu wszelkiego rodzaju odchylenia od normy obyczajowej, ale jednocześnie bagaż polskości, męskości i Bóg wie jeszcze czego z ostatnich 40 lat mojego życia. Ola Marzec-Hubka i Justyna Tomczak-Boczko bywają albo matkami Polkami, albo kobietami fatalnymi. Albo jednym i drugim zarazem. Występuje również nasz reżyser, Przemysław Prasnowski, który, jak sam mówi, ze swoją fizys jest skazany na granie roli Prawdziwego Polaka. Akompaniuje nam Paweł Paluch rozpisujący partytury na instrumenty wykonane ze słoiczków z Biedronki. Dorota Słomczyńska zrobiła nam kostiumy, a za konsoletą wspomagają nas Kamil Krotofil i Maciej Kuśnierz. Natomiast „złota rączka”, czyli Steven, dba, by nasz rezerwat się nie rozsypał.

A humor? W „Listach do młodego kontestatora” (wybaczcie, że je przeczytałem – nie powinno się przecież czytać listów adresowanych do kogoś innego) Christopher Hitchens napisał, że „humor powinien być ostry, inteligentny i nieustraszony. (…) Jego najzgryźliwsze odmiany to ironia i obsceniczność – przypuszczalnie tylko one mogą mieć rewolucyjny charakter. (…) Jeśli się obawiasz, że przedobrzyłeś, to znaczy, że jeszcze nie posunąłeś się dość daleko”. Staramy się trzymać tej wykładni, choć, oczywiście, nasuwa się trudne pytanie, co znaczy w mieszczańskim Poznaniu i katolickiej (rzekomo) Polsce „posunąć się dość daleko”.

Kształt „Rezerwatu” tak naprawdę tworzył się w trakcie kolejnych spektakli. To, co obecnie pokazujemy, w dużej mierze różni się od wersji premierowej. Oczywiście, mieliśmy scenariusz i rozpisane kolejne sceny, ale dopiero w kontakcie z publicznością zobaczyliśmy, co chwyta, co śmieszy, a co jest zwyczajnie drętwe. Grając, złapaliśmy rytm, tempo, konwencję, tonacje poszczególnych fragmentów. Mogliśmy ustawić akcenty i wyrzucić dłużyzny. To prawda banalna, ale dla mnie – żółtodzioba w pracy teatralnej – niesłychanie ekscytująca. Teatr tworzy się na żywo, in statu nascendi. Zwłaszcza taki teatr, który, jak w przypadku kabaretu, musi wchodzić w interakcje z publicznością. Nasłuchiwać, czy widzowie się śmieją, nudzą albo gorszą. Każde kolejne przedstawienie to nowe wyzwanie. Kino tego elementu wiecznych narodzin jest pozbawione. To, co raz nakręcone, zmontowane i wyświetlone, pozostaje takim na wieki wieków amen. Chyba że twórca po latach, motywowany względami ambicjonalnymi lub komercyjnymi, skleci „wersję reżyserską”. Albo czas zeżre część kliszy, zostawiając dzieło niepełnym i podatnym na różnego rodzaju rekonstrukcje. Z teatrem nie ma tego problemu, choć zarazem ulatuje on bez śladu, bo przecież lepsze czy gorsze rejestracje nijak się mają do żywego spektaklu. Powiecie „stary a głupi”, ale naprawdę każde kolejne przedstawienie naszego antykabaretu cieszy mnie, jakbym nadal był dzieckiem, które pragnie zostać piosenkarką.

Początkowo zresztą moje zadanie aktorskie było dużo skromniejsze, niż jest teraz. „Rezerwat” kończy, napisana przeze mnie, scena u fotografa. Jej pomysł podsunął mi Przemo Prasnowski, który musiał pewnego dnia zrobić sobie zdjęcie do któregoś z dokumentów. Wizyta u fotografa – tak w gruncie rzeczy anachroniczna w dobie selfie – stresuje niczym wizyta u dentysty. Trzeba schludnie się ubrać, bo nie wypada w dowodzie czy paszporcie wyglądać jak obwieś. Należy zacisnąć zęby, wystawić właściwy profil, tu się pochylić, tam wyprostować i znieruchomieć… Wszystko zgodnie z komendami wydawanymi przez osobę, która kieruje w naszą stronę obiektyw niczym strzelbę.

W „Rezerwacie” w kolejce do fotografa od lat czekają Hiszpanka i Arab. Fotograf nie chce im zrobić zdjęcia, bo nie prezentują odpowiedniego wizerunku. Nie dość, że jacyś obcy, to jeszcze nieuczesani, źle ubrani, nieumiejący przyjąć godnej pozy. I na to wszystko wchodzi drag queen, która pragnie strzelić sobie zdjęcie do karty miejskiej.

„Rezerwat”, fot.  Piotr Będliński

Pierwotnie miał grać tę postać ktoś inny, ale cóż!, nie pasował do roli. Koniec końców, i ją przyszło mi grać. Nie jestem jednak odpicowaną po czubki paznokci drag z programu RuPaula. Nawet nie wiem, jak się w takowe cudo przeobrazić. Jestem facetem w przyciasnej a paradnej kiecce à la Eugeniusz Bodo udający Mae West w filmie „Piętro wyżej”. Mam zarost i potarganą perukę. Przychodzę do fotografa i mówię, że tak właśnie chcę jeździć tramwajami. I w czym problem? No właśnie, w czym?

Podczas pracy nad antykabaretem wpadliśmy też na pomysł, by stworzyć miniserial internetowy zatytułowany „Sklep Patriotyczny”. Sklep Patriotyczny – „sklep cynamonowy” polskiego narodu. Rupieciarnia patriotycznych rekwizytów, obłędne imaginarium narodowych mitów, wśród których porusza się – jak ryba w wodzie – przegięty sprzedawca w kontuszu. A za szefową ma Hiszpankę modlącą się do Che Guevary. Tym sprzedawcą też jestem ja.

Nakręciliśmy siedem odcinków metodą warholowską. Bez dronów i bez budżetu. Za cały catering mieliśmy ciasteczka kupione w Biedronce. Jak uzbieramy na kolejne, to nakręcimy następny odcinek. W ostatnim, który powstał, w roli rewizorki – od której zależy, czy Sklep Patriotyczny dostanie grant „równościowy” z Unii – wystąpiła gościnnie Marta Mazurek pełniąca wówczas przy prezydencie miasta obowiązki pełnomocniczki ds. równego traktowania. Całość można obejrzeć na YouTubie.

Natomiast z naszym antykabaretem przez ponad dwa lata tułaliśmy się, jak przystało na ludzi wykorzenionych, po różnych miejscach w Poznaniu (i nie tylko Poznaniu). Ale kilka miesięcy temu stał się cud – jeden z tych słynnych polskich cudów. Fundacja Barak Kultury otrzymała od miasta lokal w centrum Poznania, przy Alejach Marcinkowskiego 21. Miejsce to zaiste legendarne. W czasach PRL-u i chwilę jeszcze w III RP mieściło się tam Biuro Turystyczne „Orbis”, główny w dawnym systemie organizator wycieczek zagranicznych. Pracowali w Orbisie ludzie, którzy dużo mogli, choć nie zawsze chcieli. Och, ileż się musiało pod biurkami przewinąć kaw, bombonierek, koniaków i innych łapówek!

Potem na miejsce Orbisu wprowadził się, bardzo znamiennie, sklep Kartell, w którym za miliony złotych można było kupić jedno plastikowe krzesło. Parę lat temu w witrynę sklepu wjechał tramwaj, bo nie wyrobił na zakręcie (na szczęście było wcześnie rano, nikt więc nie ucierpiał). Możemy w związku z tym reklamować nasz antykabaret hasłem: „Tramwaj podwiezie cię pod same drzwi, a nawet jeszcze dalej”. Taki atak na fasadę, taka szarża na witrynę to być może jedyny sposób, aby w Polsce „posunąć się dość daleko”.

Mam teraz nawet własną małą garderobę. Doprawdy, jak Jarocka. Albo Jantar. Na nasze spektakle przychodzą ludzie najrozmaitsi. Odwiedzają nas i zacni poznańscy mieszczanie, i miłośnicy sztuki alternatywnej. Bywają przedstawiciele władz miejskich. Niedawno w pierwszym rzędzie zasiedli poznaniacy ze Związku Muzułmanów. Bawiła się z nami także para dyskryminowana przez sąsiadów (piszących na nią donosy do odpowiednich urzędów), tylko dlatego, że on jest intensywnie wytatuowany. A nie są to tatuaże sławiące Lecha Poznań.

Żyjemy w kraju, w którym czynniki oficjalne – rząd, Kościół, partie polityczne etc. - desperacko próbują wytworzyć jednolitą, większościową tożsamość. Im bardziej jednak ją wytwarzają, tym bardziej ta tożsamość się wymyka, rozmywa, rozłazi. Zostają z niej puste hasła i tandetne gadżety. Reakcje widzów antykabaretu, rozmowy z nimi po spektaklach pozwalają upewnić się w jednym. W Polsce wszyscy są w mniejszości. Poznańscy mieszczanie są w mniejszości. Imigranci są w mniejszości. Geje są w mniejszości. Kibole są w mniejszości. I faszyści też są w mniejszości. Po prostu cały naród jest w mniejszości. Tylko czy dla nas wszystkich wystarczy miejsca w rezerwatach?