Kogel-mogel-Kałużyński

Kogel-mogel-Kałużyński

Bartosz Żurawiecki

Nie sądzę, by fenomen pod tytułem „Zygmunt Kałużyński” mógł się wkrótce powtórzyć. Bo też nie widzę nikogo, kto kontynuowałby styl i sposób jego myślenia

Jeszcze 2 minuty czytania

Chociaż Zygmunt Kałużyński żył w szczęsnych czasach, gdy polskie życie intelektualne nie zależało od lansu i lajków na Facebooku, to jednak należy przypuszczać, że miałby obecnie wielu „followersów”. Był bowiem na swój sposób gwiazdą – chyba jedyną, jaką wydało rodzime środowisko krytyków filmowych – a może nawet i celebrytą, gdyż nader często pojawiał się w szklanym okienku (mimo iż sam uważał, że „telewizja psuje obyczaje kinomanów”). Osoby z pokoleń średnich i starszych słabo już pewnie pamiętają poglądy Kałużyńskiego na kino, ale raczej trudno im zapomnieć jego, znaną z telewizora, charakterystyczną sylwetkę z łysą, okrągłą głową i szerokim, jakby durnowatym uśmiechem. Także intensywną mowę ciała i wypowiadanie słów z emfazą, podbitą niekiedy zjadliwą, a niekiedy rubaszną ironią. Jestem bardzo ciekaw, czy Kałużyński – jako miłośnik popkultury – zgodziłby się jurorować w którymś z programów telewizyjnych typu „Mam talent”. Bo nie wątpię, że dostałby tego typu propozycję – jego nadekspresja rozsadzała ramy grzecznej telewizji peerelowskiej (a dzisiaj, mam wrażenie, telewizja głównie zajmuje się rozsadzaniem siebie od środka), poza tym był barwnym ptakiem, czego z pewnością nie da się powiedzieć o większości krytyków, nie tylko filmowych. Krytycy to przeważnie nudne, zasępione wrony.

Niestety, Kałużyński zmarł ponad dziesięć lat temu. Prawa do swej twórczości rozsądnie zapisał Tomaszowi Raczkowi, z którym długie lata współpracował, m.in. przy programie „Perły z lamusa”. Raczek – również krytyk filmowy, ale także właściciel dużego wydawnictwa, noszącego zresztą teraz imię Kałużyńskiego – systematycznie przypomina teksty swego darczyńcy w różnego rodzaju zbiorach. Ten najnowszy, zatytułowany „Świat żelaznych szmat”, przygotował młody filmoznawca, Jacek Sobczyński, który – jak sam pisze we wstępie – zaczął studia dokładnie w tym samym dniu, w którym Kałużyński zmarł, 30 września 2004 roku. Nic więc dziwnego, że książkę otwiera entuzjastyczna recenzja z „Terminatora” alias „Elektronicznego mordercy”, dzieła „założycielskiego” chłopców urodzonych już po stanie wojennym, na amerykańskiej popkulturze chowanych. Równie znamiennie kończy ją rozmowa Kałużyńskiego z Raczkiem, w której, owszem, Kałużyński opowiada Raczkowi swoje życie, lecz potem także Raczek opowiada swoje Kałużyńskiemu i to do wydawcy należy w tej rozmowie ostatnie słowo. Cóż, zmarłym należy się szacunek, ale to nie oni rządzą światem. Redakcyjnie zresztą książka pozostawia trochę do życzenia, brakuje indeksu osób i tytułów, nie ma informacji, kiedy i gdzie, w jakim czasopiśmie po raz pierwszy ukazały się dane teksty (są tylko podane tytuły książek, w których później je zebrano). Artykuły ułożone zostały tematycznie („Kałużyński o kinie polskim”, „Kałużyński o społeczeństwie” etc.), ale już nie chronologicznie, a szkoda, bo ułatwiłoby to obserwowanie, jak rozwijały się myśl i styl autora. Jest tu np. tekst z początku lat 50., nie dość, że spętany ideologicznie (ZK opisuje jakieś nieistotne a postępowe paryskie przedstawienie), to jeszcze sztywny językowo, zupełnie nie „kałużyński”.

To jednak wyjątek. Zdecydowana większość zamieszczonych artykułów nawet nie zaczęła pachnieć naftaliną. Tę świeżość zawdzięczają przede wszystkim językowi – jędrnemu, soczystemu, zmyślnemu, błyskotliwego, bezceremonialnemu. Pełno w tekstach Kałużyńskiego anegdot (nieważne, prawdziwych czy zmyślonych, grunt, że dobrze napisanych), dowcipów, odniesień do zachodniej prasy (których przeciętny polski czytelnik nie mógł wówczas zweryfikować), wycieczek w historię kina i w historię kultury. Raczek we wstępie używa słowa, które dobrze ową twórczość charakteryzuje: „dezynwoltura”. Tak, rozpędza się Kałużyński w tekstach szeroko, nie dba o przepisy głoszące, jak powinna wyglądać poprawna recenzja czy kulturalny felieton, miesza porządki i skojarzenia, ale też, dzięki wyczuciu stylu i ogromnej wiedzy, rzadko ląduje na mieliźnie.

Pisał Kałużyński nie tylko o kinie, także o religii, polityce, telewizji, pornografii, higienie, literaturze, Warszawie i wszystkim innym, na co liczne dowody znajdziemy i w tej książce. Uważał bowiem kino nie za byt autonomiczny, wyizolowane z rzeczywistości królestwo ducha, lecz za przygodę emocjonalną i bardzo ważną część współczesnej kultury. Tzw. środowisko – zarówno filmowe, jak i krytyczne (oj, naśmiewał się z zależności, również finansowych, jakie łączyły obie grupy, refleksje to wciąż na czasie) – nie pałało do niego miłością. Co na jego temat mówili luminarze polskiej kultury („debil”, „małpia gęba” itp.), można sobie poczytać na Wikipedii. Naraził się zwłaszcza w drugiej połowie lat 70., gdy ostro jechał po kinie moralnego niepokoju, które uważał za nudne, oportunistyczne i… prorządowe (czyli dokładnie odwrotnie niż to, co ono samo o sobie uważało) i później, w latach 80., gdy w „Polityce” często atakował środowiska opozycyjne. Miano go za sługusa władz, piszącego na zamówienie oficjalnych instytucji. Czasami, rzeczywiście, nie znał umiaru – jest w książce tekst z ostatniej dekady PRL-u, w którym nie może się nachwalić repertuaru polskich kin, choć państwowy dystrybutor kupował wtedy niemal wyłącznie amerykańskie kino akcji, z reguły pośledniej klasy.

Zygmunt Kałużyński,  „Świat żelaznych szmat”.
Wybór tekstów: Jacek Sobczyński. Instytut Wydawniczy
Latarnik, 296 stron, w księgarniach od listopada 2014
Nie wiem, czy dzisiaj emocje, jakie towarzyszyły Kałużyńskiemu, mają jeszcze jakieś znaczenie. Jakieś chyba jednak mają, skoro ktoś tam z prawicowców sprzeciwił się ostatnio upamiętnieniu krytyka, wyzywając go od ubeków. Jednak trzeźwe spojrzenie z dystansu prowadzi nas do konkluzji, że to jednak Kałużyński miał często rację, w przeciwieństwie do całej reszty. To on przecież docenił talent Romana Polańskiego, gdy lwia część polskiej krytyki rzuciła się besztać „Nóż w wodzie”. To on atakował Zanussiego, na długo zanim stało się to modne. To on, wbrew powszechnej euforii po canneńskim sukcesie „Człowieka z żelaza”, powiedział, że ten „mierny film” dostał Złotą Palmę głównie ze względów politycznych. To on wreszcie, w swych, uznawanych za „reżimowe”, tekstach z lat 80. pisał z oburzeniem o politycznych apetytach Kościoła katolickiego. Trzeba było Kałużyńskiego słuchać, a nie klaskać i gwizdać stadnie, jak wszyscy.

Osoba i twórczość ZK są więc świetnym materiałem do badań nad paradoksami polskiego konformizmu i nonkonformizmu (skądinąd, sam, z rozkoszą, przywołuje on w artykułach różne paradoksy polskości). Nonkonformista, który świetnie się odnalazł w konformistycznej atmosferze PRL-u, choć zarazem nigdy nie dochrapał się żadnych funkcji czy stanowisk. Nie sądzę, by fenomen pod tytułem „Zygmunt Kałużyński” mógł się wkrótce powtórzyć. Bo też nie widzę nikogo, kto kontynuowałby styl i sposób myślenia ZK. Poza tym, dzisiaj krytycy nie mają do dyspozycji wielgachnych szpalt, pisać muszą szybko, krótko i sto nieistotnych tekstów naraz, by zarobić na gadżety kapitalizmu. I jak tu w takich warunkach zakwitnąć?

Ale nie marudźmy. Nie ma co zwalać winy na czasy, że się nie jest drugim Kałużyńskim. Swobody pióra nie da mu się ukraść, jednak swobody myślenia zawsze się jeszcze można od niego nauczyć. Jak również postawy – na przekór, na bakier, trzeźwo, bez wazeliny i tanich sentymentów. Krytyk nie jest bowiem od tego, by robić dobrze twórcy. Powinien raczej sprawiać przyjemność czytelnikowi. Powiedzcie zresztą sami – czy można nie rżeć ze śmiechu, gdy czyta się passus traktujący o przedwojennym piśmie „Nowy przegląd”: „Uprawiano tam efektowne tytuły o niepewnym guście, np. wiadomość takiego typu, że Salomon Żółtko i Szmul Cukier zostali przejechani przez samochód, figurowała jako «Kogel-mogel na szosie» (…). Na początku marca Lejba Bocian wyskoczył oknem, tytuł: «Wiosna idzie. Bociany już latają»?”.

Dałbym się przejechać, żeby tak wzlecieć!

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.