Broniłem się przed pisaniem tego tekstu, tak jak broniłem się przed zaakceptowaniem wiadomości z wczoraj: Roger Ebert, najsłynniejszy krytyk filmowy świata, autor przeszło dziesięciu tysięcy recenzji i właściciel patentu na uniesiony w górę kciuk, odszedł z tego świata.
Kilka dni temu świętował 46-tą rocznicę pracy w zawodzie. Od 1967 roku wzwyż recenzował praktycznie wszystko, co wchodziło na amerykańskie ekrany. Przyznawane przezeń gwiazdki, od jednej do czterech z dozwolonymi połówkami, były zapamiętywane przez wyznawców jako wiążące wyroki, od których odwoływać się można było tylko w toku merytorycznych dyskusji. Ebert toczył je nieustannie – był jednym z pierwszych krytyków, który zrozumiał interaktywny potencjał swej profesji. Zbudował najczęściej odwiedzaną stronę z recenzjami na świecie, uczynił z siebie markę, a od ponad piętnastu lat miał także swój festiwal – EbertFest. Najnowsza edycja rozpocznie się już za dwa tygodnie – po raz pierwszy bez niego.
Od lat siedemdziesiątych był stałym gościem w amerykańskich domach: program telewizyjny, w którym (wraz z Gene’em Siskelem) oceniali wchodzące na ekrany filmy, stał się pozycją obowiązkową i wychował pokolenia kinomanów. Kciuki w górę. Kciuki w dół. Two thumbs up. Two thumbs down. Ów cesarski gest aprobaty bądź nagany stał się w rękach Eberta i Siskela uniwersalnym symbolem oceny filmu.
Jego krytyka była pragmatyczna, pozbawiona filozoficznej pretensji. Był profesjonalistą swego fachu: interesował go scenariusz, konstrukcja postaci, użyte środki filmowe. Kino nie było dlań pretekstem do abstrakcji; ta ostatnia była mu obca. Kino było kinem: niekończącą się paradą postaci, twarzy, ludzi i opowieści. W centrum jego kanonu stały filmy o sile ludzkiego ducha, uplasowane ramię w ramię z najwyższej próby rozrywką. Kochał zabawę, nie stronił od sprośności i nawet napisał scenariusz do kultowego klasyka Russa Meyera „Beyond the Valley of the Dolls”.
Jego zmagania ze zdrowiem trwały bardzo długo. Od kilku lat funkcjonował z amputowaną dolną szczęką, która wykrzywiła jego rysy w permanentny króliczy uśmiech – rozbrajający, bo nieskrywany. Kilka dni temu na blogu zapowiadał zwolnienie tempa, a zarazem nie składał broni.
Roger Ebert, 1970 / Wikimedia CommonsOd ponad roku miałem zaszczyt pisać recenzję na jego stronę. Dla dzieciaka, który uczył się angielskiego na recenzjach Eberta, sczytywanych z CD-ROMu „Cinemania ‘97”, był to największy możliwy zaszczyt.
Na maile odpisywał zawsze. Każdego tekstu gratulował – i dziękował zań – z osobna. Amerykańska etyka pracy, w której zasługa jest zasługą, przeświecała z każdego jego maila i każdej pochwały.
Kiedy uścisnąłem mu dłoń na EbertFeście 2012, napisał w notatniku, z pomocą którego kontaktował się ze światem: „Twoje recenzje znaczą dla mnie bardzo dużo”. Kiedy powiedziałem mu, że swoją angielszczyznę zawdzięczam jemu, zabłysnął dowcipem jakby wprost z którejś z jego ciętych recenzji: „Nic dziwnego, że jest taka dobra!”.
Grono jego współpracowników tworzyło i tworzy rodzinę. Ostatni EbertFest zakończył się śniadaniem z hamburgerami z jego ulubionej sieciówki, Stake N’ Shake – i seansem „Obywatela Kane’a” z włączonym komentarzem audio, jaki Roger nagrał kilka lat wcześniej na potrzeby edycji DVD. Kane i hamburger – podział na wysokie i niskie nie obowiązywał. Królowała przyjemność życia i przyjemność kina.
Nigdy już żaden krytyk nie powtórzy osiągnięcia Rogera. W pokawałkowanym na sieciowe getta świecie nie ma już szans na zbudowanie tak jednolitej, tak wiernej publiczności.
Ostatnim filmem, jaki zrecenzował Ebert, było eteryczne „To the Wonder” Terrence’a Malicka: film o głodzie religii i przeczuciu absolutu. Roger był, jak sam się określał, niewierzącym katolikiem. Malickowi wystawił trzy i pół gwiazdki. W swej autobiografii napisał, że śmierci wyczekuje ze spokojem. Kiedy nastąpiła, pożegnał go sam Barack Obama, mówiąc że „Ebert i kino było tożsame”. Uczucie straty jest więc co najmniej podwójne i chyba nie do zażegnania, bo wraz z Ebertem naprawdę skończyła się epoka.