Paryż
Na Trocadéro zakutani w szaliki kolesie wypuszczają w noc kolorowe bączki, licząc, że sprzedadzą je tym, którym spadną one na głowę. Nikt tego nie kupuje, wszyscy patrzą tylko, jak niebieskie świetliki lecą z buczeniem prosto w niebo. Potem każdy odchodzi w swoją stronę, mimo że tamci nawołują i przekonują. Jest zimno i wieje wiatr, przełom października i listopada.
Dzień później na Concorde hałas i słońce, jacyś ludzie, ładne dziewczyny patrzą tylko przed siebie. Przypominam sobie, jak pisał:
„Kiedyś dotarliśmy z Leszkiem na środek placu de la Concorde. Było późne popołudnie. Staliśmy tyłem do Tuileries, otoczeni mrowiem samochodów okrążających plac, zafascynowani ekspozycją wielkiej liczby ruchów jednoczesnych na tle wznoszącej się płaszczyzny Champs-Élysées. Zachodzące słońce ujęte w ramy L’Arc de Triomphe, oświetlające każdy pojazd, czyniło z tego szalenie mocne, spójne widowisko, jak potoki płynącej lawy. Wydawało się nam, prowincjuszom, że stoimy w centrum współczesnego świata”.
Też tak tu mam. Muszę zamykać oczy, bo wszystko jest zbyt jasne i zbyt duże. I to poczucie, że nie jestem stąd i że to widać. A raczej, że jestem stamtąd. Przecież różnica nie jest dziś tak wielka jak wtedy. Jemu, gdy prosił o coś do picia, stawiali na stole butelkę wódki, bo myśleli, że dzicy Polacy piją tylko to. W chińskiej restauracji nie rozpoznał przypraw i gdy przesadził z czymś pikantnym, myślał, że na trwałe uszkodził sobie język. To poczucie nieprzystawalności musiało być większe niż teraz. Ale nawet dziś jest dojmujące.
Zofia i Oskar Hansenowie w dniu ślubu przed Gmachem Głównym Politechniki w Warszawie
Do Paryża przyjeżdża po to, by utwierdzić się w przekonaniu, że ma rację. Ogłoszenie o stypendium rządu francuskiego dla młodych architektów zobaczył na tablicy informacyjnej, tej samej, przy której po raz pierwszy rozmawiał z Zosią. Złożył papiery, choć nie liczył na sukces – nie był w żadnej młodzieżowej organizacji, a do tego nie wiedział, ile z partyzanckiej przeszłości przyjechało za nim do Warszawy. Ku własnemu zdumieniu dostał się. Pomogła mu Krystyna Bierut, dobra znajoma Zosi z czasów okupacji. Gdy się dowiedział, od razu wysłał do niej depeszę z informacją, kiedy przyjeżdża. Akurat była na wakacjach w Paryżu. Dla oszczędności podpisał się tylko imieniem. W ambasadzie myśleli, że to sam Oskar Lange informuje młodą Bierutównę o swojej wizycie. Na dworzec podstawili samochód i delegację z kwiatami. 1 października 1948 roku wysiadł na Gare de l’Est i oto jest.
Teraz jednak traci rezon. Siedzi przy stole, na którym leżą dwa niewielkie prostopadłościany. Oskar ma je ustawić w taki sposób, żeby stały jak najbliżej siebie, ale by każdy z nich był ciągle odbierany jako oddzielna forma. Trochę egzamin, ale trochę też doświadczenie. Ustawia klocki i czeka. Do stołu podchodzi Pierre Jeanneret, wieloletni współpracownik i kuzyn samego Le Corbusiera. Nie wygląda na nikogo wielkiego, jest drobny i niski, raczej milczący, dość surowy w obyciu. Niewielką linijką coś tam mierzy, ogląda kompozycję z kilku stron i kiwa potakująco głową. Oskar zostaje przyjęty.
Tego Jeannereta podpowiada mu Jerzy Sołtan, który od 1945 roku pracuje u Le Corbusiera.
– Do nas lepiej nie przychodź, bo będziesz oglądał tylko jego plecy. Idź do Jeannereta – mówi Oskarowi, gdy ten pyta, którą pracownię wybrać na praktykę.
Mieszka w hotelu L’Epoque na rue Saint-Charles w dzielnicy Grenelle. Nie spędza w nim jednak zbyt wiele czasu, chce poznać miasto. Zachwyca go paryskie metro, szczególnie jego „koślawa, pozornie przypadkowa, nieporadna miejscami forma”. Wydaje mu się prawdziwa, wręcz organiczna. Miasto z początku zdaje się go jednak przytłaczać swym ogromem. Przez pierwszych kilka tygodni nie może się w nim odnaleźć. W jednym z listów do Zofii pisze:
„Chcę ci przekazać Paryż taki, jaki jest, a nie taki, o jakim śniłem. Potężny i kameralny, przesadnie wrażliwy, uprzejmy i brutalny, przeładowany i samotny, radosny i smutny. Dopingujące się przeciwieństwa. Obok wspaniałych dzieł sztuki – najohydniejsze, lepkie, niesmaczne kicze”.
Zofia i Oskar Hansenowie / archiwum rodziny Hansenów
W stołówce przy bulwarze Saint-Germain poznaje rzeźbiarkę Alinę Szapocznikow i przyszłego historyka sztuki Ryszarda Stanisławskiego, malarzy Ludwikę Pinkusiewicz (Lutkę Pink), Kazimierza Zielenkiewicza, Jerzego Kujawskiego i przede wszystkim Lecha Kunkę, który, jak się okazuje, mieszka w tym samym hotelu co Oskar. Wkrótce wspólnie wyprawiać się będą na całodniowe eskapady do paryskich muzeów. Zwiedzają zwykle osobno i niezależnie, dużo szkicują i notują. Od czasu do czasu spotykają się tylko, by wymienić uwagi, potem znów rozchodzą się w swoje kąty. Najwięcej czasu spędzają w Musée de l'Homme w Paryżu. Wychodzą dopiero wypraszani przez strażników. Potem godzinami dyskutują. Kunka przerasta Hansena wiedzą z zakresu historii sztuki, czasami robi mu wręcz wielogodzinne wykłady. Wędrując razem po ulicach Paryża, nie mogą się nadziwić uśmiechniętym twarzom przechodniów. Oskar wspomni to po jakimś czasie tak: „Z czasem uświadomiliśmy sobie, jak jesteśmy smutni, jak smutna jest polska ulica”.
Czasu na wszystkie wielkomiejskie przyjemności nie mają jednak zbyt wiele, bo dni wypełniają im obowiązki stypendystów. Oskar szlifuje swój francuski na kursach dla Polaków w Alliance Française, sporo czasu zajmuje mu też praca u Jeannereta. Mistrz jest wymagający, ale serdeczny. Jako pierwsze zleca Oskarowi wykonanie rysunków perspektywicznych do projektu domu o stelażu aluminiowym. Ten postanawia umieścić w nich na pierwszym planie blond dziewczynę z warkoczem. Jej znaczenie jest czysto kompozycyjne, sylwetka ma wprowadzać widza w obraz. Jeanneretowi rysunki się podobają, mówi Oskarowi, że widać po nich, że zrobił je Polak. Inne zdanie ma klientka. Gdy Jeanneret pokazuje jej szkice, kobieta wpada w szał i wychodzi, trzaskając drzwiami. Pracownia traci zlecenie.
Wizyty w muzeach sprawiają, że Oskar coraz poważniej zaczyna myśleć o malarstwie. Rozmawia o tym z Lechem Kunką, wspólnie wpadają na pomysł, by odwiedzić pracownię Fernanda Légera. Mistrz nie tylko ich przyjmuje, ale także zgadza się, by odbyli u niego dłuższą praktykę. Oskar z duszą na ramieniu idzie z tym pomysłem do Pierre’a Jeannereta. Ten, gdy dowiaduje się, że chodzi o Légera, kiwa tylko przyzwalająco głową. Odtąd trzy dni w tygodniu Oskar będzie spędzał nad deską kreślarską w pracowni przy rue Jacob, a dwa pozostałe przed sztalugą w atelier przy placu Pigalle.
„Od Légera dowiedziałem się, że malarstwo nie musi być męką, że może być przyjemnością, piękną przygodą, a nie katownią jak dla Van Gogha” – napisze po latach.
Niesieni entuzjazmem Kunka i Hansen postanawiają iść za ciosem i odwiedzić innych wielkich mistrzów. Jest ich przecież w Paryżu niemało. Udaje im się zajrzeć do pracowni Victora Braunera, Auguste’a Herbina czy Alberta Magnelliego. Gdy temu ostatniemu zwierzają się, że w jego obrazach dostrzegają elementy czasoprzestrzeni, malarz robi oczy wielkie ze zdziwienia. Wszystkie te wizyty, choć niezwykle pouczające, wydają się niczym wobec niespełnionego marzenia o odwiedzeniu najważniejszej w tamtym czasie pracowni w Paryżu. Znajduje się ona w imponującej kamienicy przy rue Saint-Augustin. Na pierwszym piętrze rezyduje tam ten, którego obrazy znają już na pamięć – Pablo Picasso. Dwukrotnie zostają sprzed jego drzwi odprawieni z kwitkiem. W końcu postanawiają skorzystać z polskich kontaktów Picassa, które nawiązał podczas wizyty na Światowym Kongresie Intelektualistów we Wrocławiu. Jeden z tropów prowadzi do architektonicznego małżeństwa Syrkusów, okazuje się jednak nieskuteczny. Z pomocą przychodzi niezastąpiona Zofia. Poprzez daleką znajomą dowiaduje się, że Picasso w czasie pobytu w Polsce zajadał się torcikami wedlowskimi. Najwyraźniej bardzo przypadły mu do gustu, bo wspominał o nich w listach do polskich znajomych. Wkrótce do Paryża dociera przesyłka z Warszawy zawierająca stosowny liścik polecający i czekoladowy smakołyk od Wedla. Kunka i Hansen podejmują ostatnią próbę. Znów pukają do tak dobrze już im znanych drzwi. Informują, że mają przesyłkę, która ma być doręczona mistrzowi do rąk własnych. Zostają wpuszczeni i poproszeni o oddanie pakunku. Rozstają się z nim nie bez obaw, które jednak szybko rozwiewa pojawienie się w końcu korytarza samego Picassa. Malarz czyta list, a potem obejmuje obu studentów przyjacielskim gestem. Prowadzi ich, nieprzytomnych ze szczęścia, w głąb pracowni. Długo rozmawiają. Oskar mówi, że chciałby zobaczyć portret syna Picassa w wózku, tłumaczy, że widział go tylko jako czarno-białą reprodukcję. Picasso się zgadza, spośród dziesiątek płócien stojących pod ścianami wybiera dokładnie to, o które chodzi. Oskar patrzy zachwycony, a zaraz potem pyta:
„Czy to, co pan maluje, nie powinno być realizowane w inny sposób? Widzę u pana to, co się nazywa czwartym wymiarem – czas. A pan ciągle robi dwuwymiarowe obrazy. Pan się męczy, miotając się bez przerwy między czterema bokami tradycyjnego obrazu”.
Picasso spogląda na Oskara zadziwiony i pyta:
– „A czy pan maluje?
– Próbuję.
– Proszę mi przynieść jeden z pana obrazów”.
Po kilku godzinach wizyta dobiega końca. Już tu nie wrócą. Oskar nie przyniesie swojego obrazu.
„Z zaproszenia Picassa na drugie spotkanie nie skorzystałem z powodu mojej głupoty […]. Zdawałem sobie sprawę, że więcej wiem niż umiem jako malarz”.
Lublin, Osiedle Słowackiego, proj. Zofia i Oskar Hansenowie
12 kwietnia 1949 roku Oskar Hansen obchodzi swoje dwudzieste siódme urodziny. Pierre Jeanneret ma dla niego prezent. Zabiera go na kolację do kuzyna – Le Corbusiera. Oskar jest zaskoczony i zdenerwowany, przed każdym z wcześniejszych spotkań z mistrzami studiował ich dzieła. W ciągu kilku ostatnich miesięcy udało mu się wprawdzie zgromadzić wszystko, co napisał wielki Corbu, książki te stoją jednak na razie, czekając na przeczytanie. Dziś będzie musiał improwizować.
Mistrz czeka na nich w swoim mieszkaniu, towarzyszą mu żona i goszczący u nich przyjaciel ze Szwajcarii. Pod nogami plącze się szorstkowłosy jamnik. Siadają przy stole, piją kawę. Rozmowa toczy się o polityce. Oskar chłonie każdy detal z zaprojektowanego przez Le Corbusiera wnętrza.
„Uświadomiłem sobie, że oto widzę nowy świat, stworzony przez inne relacje przestrzenne. Zachwycałem się syntetycznością, jednoznacznością form i kompozycyjną klarownością ich zestawień: źródło światła to nie okno, a przeszklona płaszczyzna, białe beczkowe sklepienia dające światło odbite, granice «domu» to żywe ściany z kamienia i ekrany eksponujące obrazy, obszar mieszkalny to ciągła posadzka z modularnych kwadratów. Ogólne wrażenia ciągłości, jakby jednoprzestrzenność «domu»”.
Po kolacji Le Corbusier postanawia oprowadzić Oskara po domu, pokazuje mu swoje prace. Zatrzymuje się zwłaszcza przy pewnym płótnie wiszącym przy schodach. Każe Oskarowi przyjrzeć się całemu wnętrzu, a potem zdejmuje obraz ze ściany. Ten prosty zabieg zmienia atmosferę w całym pomieszczeniu.
„Obraz wisi tutaj po to, by uprzestrzennić wnętrze” – tłumaczy Le Corbusier.
„Nie uprzestrzennić, tylko ożywić” – poprawia go mimowolnie Oskar.
Potem idą do pracowni, Le Corbusier pokazuje mu niedokończony gobelin. Oskar jest zaskoczony i rozczarowany. Napisze:
„Szczerze mówiąc, zrobiło mi się przykro, że i On dał się opętać komercyjnej histerii, On, twórca «białych domów» z mego dziecięcego snu, współtwórca architektonicznego «puryzmu». Nie zgadzała mi się relacja pomiędzy humanistycznymi hasłami Le Corbusiera a przedmiotową rolą plastyki we wnętrzu jego mieszkania”.
Tuż przed końcem wizyty Le Corbusier wyciąga plik odbitek fotograficznych, na których widać różne stadia realizacji nieukończonej jeszcze Jednostki Mieszkalnej w Marsylii. Oskar przerzuca zdjęcia zachłannie, dopytuje o szczegóły. Muszą już jednak wychodzić. Obiecuje więc sobie, że jeszcze tego lata wybierze się do Marsylii, by zobaczyć Unité d’Habitation na własne oczy. Z domu Le Corbusiera wychodzi z mieszanymi uczuciami.
Dopiero po wielu latach będzie umiał opisać ten konglomerat wrażeń. Opowie o tym w wywiadzie Hansowi Ulrichowi Obristowi:
„Przeczytałem i usłyszałem wiele rzeczy na temat Partenonu, Akropolu i tak dalej, ale kiedy pojechałem tam pierwszy raz, aby je zobaczyć, przekroczyło to wszelkie moje wyobrażenia. Zdałem sobie sprawę, że nie istnieją słowa, którymi można by to opisać. […] Nie mogłem odejść. Było to niewiarygodne doświadczenie czasoprzestrzeni: przy wschodzie słońca, w południe, wieczorem, kiedy ludzie nadchodzą, kręcą się wokół. […] Punkt odniesienia, którym mierzę Picassa to Partenon, ponieważ jest on czymś, czego nie można pojąć bez zobaczenia tego na własne oczy. […]
Natomiast Le Corbusier jest jak Hagia Sophia. Czemu? Ponieważ wiele się spodziewałem po Hagia Sophia […] i tak samo wiele oczekiwałem od Le Corbusiera. Ale kiedy pierwszy raz tam pojechałem, nie znalazłem tego, czego się spodziewałem. Dopiero kiedy wróciłem później, rozpoznałem prawdziwą wartość tego wszystkiego […].
Picasso nauczył mnie rzeczy, które wiążą się z życiem, podczas gdy Le Corbusier był wielkim specjalistą, człowiekiem o wyjątkowych zdolnościach, może nawet geniuszem, ale nie dał mi tego co Picasso”.
Fragment pochodzi z nowej książki Filipa Springera „Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach”, która ukaże się w maju w wydawnictwie Karakter w serii „Mówi muzeum” przygotowywanej wspólnie z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.