Szkoda miejsca
Truthout.org CC BY-NC-SA 2.0

14 minut czytania

/ Obyczaje

Szkoda miejsca

Filip Springer

Miejsca kultury, te realne i te wirtualne, muszą ciągle walczyć o przetrwanie. Z ich zniknięć i zamknięć płynie często nauka nie mniej ważna niż ta, która wynika z samego ich działania

Jeszcze 4 minuty czytania

1.

Wysiadam pełen wahania. Czasami mam wręcz ochotę zawrócić. Wystarczyłoby przecież poczekać na skład jadący w stronę Wrocławia. Nie robię tego jednak, mijam po prostu zamknięty budynek dworca i przypominam sobie knajpę, która działała tam, gdy pojawiłem się po raz pierwszy. To było piętnaście lat temu. Po prostu przyjechałem do Janowic Wielkich pochodzić po Rudawach, o historii Miedzianki miałem się dowiedzieć dużo później. Na dworcu zjadłem kotleta i poszedłem w góry.

Wtedy tego wahania jeszcze we mnie nie było, pojawiło się niedawno, gdy zacząłem przyjeżdżać tam w bardzo konkretnym celu – aby organizować festiwal literacki w Miedziance. Nim się odbędzie, trzeba zwykle załatwić trochę spraw z lokalnymi władzami, właścicielami pensjonatów, księdzem, który nam udostępnia kościół. Jestem więc w Janowicach częściej i częściej ruszam stromą drogą w stronę miasta, którego nie ma. Gdy idę, moje wahanie narasta z każdym krokiem.

Kiedy odkryłem (dla siebie) Miedziankę, prawie nic tam nie było. Kilka domów rozrzuconych po wzgórzu, kościół, stary cmentarz, zrujnowane zabudowania starego browaru. Za mało nawet, by nazwać to miejsce wsią. Można było chodzić po łące i szukać w trawie starych cegieł. W ciszy spowijającej górę doskonale wybrzmiewała banalna prawda o wymazaniu z mapy całego miasta. Nie było w tym wszystkim choćby grama patosu, tylko naga konsekwencja dość prostej przecież historii. To była wielka lekcja, słuchać tej ciszy.

Potem poszło samo. Napisałem książkę o Miedziance, jej tekst wystawił jeleniogórski teatr. Pewnego dnia ktoś tam wpadł na pomysł, by tę sztukę pokazać też w Miedziance. Przyjechali ludzie, udało się zebrać pieniądze na remont kościoła. Opisany przeze mnie w reportażu oddział Hitlerjugend przemaszerował z pochodniami drogą i rozpłynął się w ciemności. To było w 2015 roku. Jakaś dobra energia się wtedy zgromadziła na szczycie tego wzgórza. Rok później postanowiliśmy z niej skorzystać i zrobiliśmy tam festiwal. Nie mówiliśmy o nim „pierwszy”. Po prostu skrzyknęliśmy przyjaciół, zaprosiliśmy ludzi. Rozmawialiśmy o książkach. Nie wiedzieliśmy co dalej. W festiwalową niedzielę, gdy ludzie zaczęli się rozjeżdżać do domów, wiedzieliśmy, że będziemy robić tę imprezę co roku. Ale powiedzieliśmy to sobie na głos dopiero kilka miesięcy później, podejmując decyzję o kolejnej edycji. Mieliśmy świadomość, że to już zobowiązanie. Właśnie wtedy pojawiło się we mnie to wahanie, i nigdy mnie już nie opuściło.

2.

„W pokopalnianych ruinach widzę mniej smutku i beznadziei niż w wyremontowanej na wysoki połysk Starej Kopalni – mówił mi wałbrzyski filozof dr Krzysztof Żółtański, gdy spacerowaliśmy po jego mieście – problem przemijania został tam potraktowany z wyjątkową wręcz obcesowością”. Centrum Nauki i Sztuki Stara Kopalnia powstało kosztem 160 milionów złotych na gruzach zamkniętej pod koniec lat 90. Kopalni Węgla Kamiennego „Julia”. W zamyśle jego inicjatorów miejsce to miało pielęgnować górnicze tradycje Wałbrzycha. Nowa tożsamość tego miasta wyłania się dopiero z kopalnianych ruin i potransformacyjnej zapaści. Wielu górników i badaczy dziedzictwa przemysłowego odnosi się jednak do tej inwestycji z dużym dystansem.

„Ponieśliśmy stratę niepowetowaną, zyskując dziwoląg, który nie potrafi nawet jasno określić własnej misji – pisał w ostrym liście profesor Stanisław Januszewski, historyk techniki z Politechniki Wrocławskiej. – Troskę o dziedzictwo zastępuje pompatycznym szyldem. Teraz wiemy, jakimi kryteriami się kierowano, katalogiem jakich wartości uzasadniano tytuł «zabytku zadbanego». Włożone w dzieło destrukcji miliony musiały w końcu zyskać właściwą oprawę”.

Także mieszkający na co dzień w Wałbrzychu Stanisław Żółtański mówi o Starej Kopalni bez ogródek: „To chłopskie obejście dla turystów podniesione do rangi stumilionowej inwestycji”. Jednocześnie dodaje, że każde zniszczenie jest przecież początkiem czegoś nowego. I że być może zamiast na siłę coś konserwować, warto się pochylić nad konserwacją samej przemijalności. „Nie mam poczucia tej upiorności w przestrzeniach, w których przebiega naturalny proces porzucania – wyjaśnia. – Bo on jest właśnie naturalny. Coś się skończyło, przestało opłacać, przychodzi nowe. Prędzej czy później. Życie się toczy, trwa, znajduje emanacje w przestrzeni”.

3.

Snucie refleksji nad zniknięciem całego miasteczka albo wielkiego zakładu przemysłowego jest proste, bo ich pozostałości są wymowne, a melancholia pojawia się w takich przestrzeniach właściwie samoistnie. Jednak wnioski, jakie z tych obserwacji można wysnuć, są użyteczne także w sytuacjach mniej jednoznacznych. Wystarczy spojrzeć na przestrzenie kultury, których byt jest właściwie cały czas zagrożony. Zwłaszcza miejsca nieikoniczne, lokalne, małe, niszowe muszą cały czas walczyć o przetrwanie. Nieustannie słyszymy przecież o likwidacji jakichś bibliotek, centrów kultury, klubokawiarni, małych kin i teatrów.

Powody są zwykle podobne – komuś brakuje sił, skończyło się finansowanie, wygasła umowa najmu lokalu na preferencyjnych warunkach. Czasem tym zniknięciom towarzyszy wrzawa, bo przecież szkoda miejsca. Piszemy więc apele, organizujemy się, klikamy. Spotykamy się po raz ostatni na pokładzie kolejnego Titanica i każemy orkiestrze grać, ile tylko sił w płucach. Ale potem zwykle wszystko cichnie. Kurz opada, miejsce wypełnia się nową, bardziej opłacalną treścią.

W styczniu 2016 roku podróżowałem po Polsce mniejszych miast, realizując projekt „Miasto Archipelag”. W Płocku trafiłem do niewielkiej księgarniokawiarni Czerwony Atrament, założonej przez Magdalenę Chylińską i Krzysztofa Blinkiewicza. Działali od niedawna, byli pełni entuzjazmu, nadziei i planów. Tłumaczyli, że nazwę dla nowego miejsca na kulturalnej mapie Płocka zaczerpnęli ze słów Slavoja Žižka. Jego zdaniem czerwonym atramentem pisze się te słowa, które wydają się z różnych przyczyn niemożliwe do wypowiedzenia. To właśnie czerwonym atramentem, zdaniem filozofa, mieli pisać swoje manifesty członkowie ruchu Occupy Wall Street. Dla Płocka w tamtym czasie czymś absolutnie abstrakcyjnym było zaistnienie kawiarni z ambitną literaturą. Po dwóch latach Chylińska i Blinkiewicz musieli się poddać. Dobił ich wysoki czynsz narzucony przez miasto. Znów pojechałem do Płocka. Staliśmy z Krzyśkiem przed pełną ludzi kawiarnią wyprzedającą za bezcen swoje zapasy, a on opowiadał, jak z miesiąca na miesiąc spadały utargi, a wraz z nimi szanse na przetrwanie Czerwonego Atramentu.

„Odkąd kilka dni temu ogłosiliśmy zamknięcie, sprzedaliśmy więcej książek i kawy niż przez te wszystkie miesiące początku wiosny. A był sierpień 2018 roku. Po głowie kołatała mi myśl, że być może zniknięcie Czerwonego Atramentu – oprócz obiektywnych trudności w jego funkcjonowaniu – związane było z tym, że potrzebę odwiedzania takiego miejsca odczuwało niewielu mieszkańców Płocka. A jeśli tak, to czy za wszelką cenę trzeba było to miejsce ratować? I czy pusta witryna nie będzie stanowić bardziej wymownego symbolu trawiących Płock i jemu podobne miasta problemów?”. 

4.

Bo większość zniknięć zostawia bliznę w tkance miasta. Gdy blizna jest namacalna, nadaje zniknięciu głęboki sens. Budynek zlikwidowanego wiele lat temu modernistycznego Kina Kosmos w Szczecinie ocalał, bo został wpisany do rejestru zabytków. Stoi zamknięty na głucho, od niedawna przysłonięty jeszcze biurowcem, którego inwestor obiecał przywrócić kinu funkcję kulturalną. Z obietnicy się nie wywiązał. Cichy gmach tkwi jednak w przestrzeni Szczecina jak wyrzut sumienia. Stanowi milczącą, symboliczną alternatywę dla zagarniających kinową publikę i serwujących mniej ambitny repertuar multipleksów. Zgrzyta w pejzażu i świadomości władz oraz mieszkańców, nie pozwala zapomnieć o sobie i potrzebach, które zaspokajał. Nieczynnych kin jest w Polsce pewnie kilkadziesiąt. W mniejszych miastach ich zamknięcie oznaczało dla mieszkańców znaczące ograniczenie uczestniczenia w kulturze. Tam, gdzie budynki przetrwały, łatwiej jest artykułować niezgodę na taki obrót spraw. Zabite dechami drzwi kina, zakurzone okna nieczynnej galerii sztuki, zrujnowany budynek dawnego ośrodka kultury czy zdewastowany amfiteatr są punktami odniesienia w dyskusji o kulturze. Istnienie i działanie tych miejsc miało oczywiście wielką wartość, z ich zniknięcia może jednak płynąć również niezwykle ważne doświadczenie. Rzecz jasna tym pustym skorupom kultury przeciwstawia się często przemysły kultury. Względy ekonomiczne i zbudowaną na arkuszach kalkulacyjnych argumentację łatwiej jednak rozbrajać w ciszy widowni zamkniętego teatru niż w zgiełku galerii handlowej, która wyrosła na jego gruzach.

Zdarza się jednak, że wraz ze zniknięciem nie pojawia się blizna. Najsmutniejszy spektakl teatralny, jaki widziałem, odbył się w 19 lutego 2016 roku w Skierniewicach. To było ostatnie przedstawienie Teatru Realistycznego. Jego początki sięgają lat 90. i wiążą się z postacią Roberta Paluchowskiego, miejscowego punka, który przeistoczył się w prężnego animatora kultury. Swoją pierwszą siedzibę Realistyczny miał w centrum miasta, w budynku, który sami członkowie teatru nazywali Rampą. Obiekt został wyburzony pod pozorem fatalnego stanu technicznego, na jego miejscu zasiano trawę, a teatr na jakiś czas stał się bezdomny. Któregoś dnia, w czasie koronnej imprezy miasta – Święta Kwiatów i Warzyw – ktoś na trawniku ułożył z butelek po piwie napis RAMPA. „Prawie się rozpłakałam” – opowiadała mi Iwona Konecka, jedna z działających w Teatrze Realistycznym artystek.

To była jedyna blizna, jaka po tym teatrze powstała. Zbyt efemeryczna, by stać się punktem odniesienia. Po kilkunastu miesiącach bezdomności artyści znaleźli przystań w położonych na obrzeżach miasta magazynach. Działali tam przez kilka kolejnych lat. Miasto co i rusz obiecywało im wsparcie finansowe, jednak z obietnic wywiązywało się tylko częściowo, albo wcale. W końcu animatorki prowadzące teatr podjęły decyzję o jego wyprowadzce z miasta, w którym się narodził. Na ostatni spektakl przyszedł tłum ludzi, wśród nich było wielu przyjaciół i artystów działających przed laty w teatrze. Jednym z rekwizytów w przedstawieniu była butelka wódki. Zwykle wypełniona wodą, bo scenariusz zakładał, że artystki wypowiadają swoje kwestie, wznosząc kolejne toasty, aż do jej zupełnego opróżnienia. Tamtego dnia w butelce była jednak czysta wódka. Następnego dnia dziewczyny zwinęły resztę rekwizytów, spakowały je do samochodu i wyjechały z miasta. Po Teatrze Realistycznym nie została jednak w Skierniewicach żadna blizna, a jedynie ulga władz, którym w końcu spadł z agendy wizerunkowy kryzys do rozwiązania.

5.

„Przestrzeń nigdy nie jest ontologicznie dana. Jest ona wytworzona dyskursywnie i cieleśnie praktykowana – pisze James Clifford w tekście «Praktyki przestrzenne. Badania terenowe, podróże i praktyki subdyscyplinujące w antropologii» – nic nie jest dane odnośnie do terenu, lecz musi zostać wypracowane, przekształcone w nieciągłą przestrzeń społeczną dzięki urzeczywistnionym praktykom interaktywnej podróży”. Przemysław Czapliński dodaje zaś w swojej „Poruszonej mapie”, że „mieszkamy w mniej i bardziej rozbudowanych opowieściach, nie zaś w obiektywnych i fizycznie opisywalnych przestrzeniach”. Jeśli się z nimi zgodzić, to podobny rodzaj utraty, jak w przypadku zniknięcia wyburzonego budynku czy zamkniętego miejsca, możemy odczuwać w odniesieniu do bytów bardziej wirtualnych, wszak to do sieci przeniosła się spora część naszego uczestnictwa w kulturze. Tu jednak pojawia się problem, bo internet zasklepia się nad zniknięciem gładko i nie pozostawia na powierzchni najmniejszego nawet śladu. Niby nic w nim nie ginie, ale kiedy tracimy zwyczaj zaglądania w jakiś jego zakątek, zostajemy jedynie ze strzępami dawnego istnienia, z którymi nie bardzo wiadomo co zrobić. Hiperłącza, których kliknięcie kończy się komunikatem: „Poszukiwana strona nie została odnaleziona”, utwierdzają nas w przekonaniu, że powinniśmy zweryfikować nasze wirtualne szlaki. Podobnie jest z kalendarzem. Wymazanie z niego jakiejś imprezy – festiwalu, przeglądu filmów czy biennale nie marszczy powierzchni czasu. Jest go dokładnie tyle samo, ile było wcześniej.
„«Dwutygodnika» nie było przez trzy miesiące. Strona zawisła bez ruchu, z «Do zobaczenia» na górze i zajawką felietonu Sieńczyka o pływaniu na tarasie statku wycieczkowego. Czy coś się stało? Zupełnie nic. Z tygodnia na tydzień ten bezruch stawał się coraz naturalniejszy – napisała Zofia Król na Facebooku w dniu ogłoszenia, że pismo jednak wraca dzięki stołecznemu magistratowi i Domowi Spotkań z Historią. – Inny, bezdwutygodnikowy świat stawał się możliwy też w naszych życiach. W dniu pierwszego niewydanego numeru spotkaliśmy się wspólnie posmucić z autorami. Dnia wydania drugiego już nawet nie zauważyliśmy. I tak mogłoby zostać, wszyscy szybko by zapomnieli. Bezwład jest łatwiejszy i trwalszy niż wszystko, co się porusza w świadomie przez kogoś nadanym kierunku”.

6.

Znów wysiadam na dworcu w Janowicach i znów czuję to wahanie. Nie dalej jak wczoraj dowiedziałem się, że po raz kolejny festiwal w Miedziance nie dostał ministerialnego dofinansowania. Spodziewałem się tego. I tak go zrobimy. Ale nie po to, by trwać za wszelką cenę. Mamy wolę istnienia, ale mamy też pokorę wobec procesów większych od nas. Ten czy inny minister nie jest po prostu takim procesem.

Miedzianki nadal nie ma, ale nie ma też lepszego miejsca, by w milczeniu kontemplować zniknięcia. Decydując się na robienie tam cyklicznego festiwalu, wiedzieliśmy, że przede wszystkim musimy go zbudować na ciszy i pokorze, że nie wolno nam tam niczego przegadać, bo to zniszczy to miejsce. To, co można tam poczuć, jest ważniejsze od tego, co można tam zrobić.

Szanujemy niebyt Miedzianki, to z niego wzięło się wszystko, co tam teraz robimy. Właśnie dlatego co jakiś czas pojawia się we mnie to wahanie – że robię coś wbrew temu miejscu, przestrzeni, historii i drzemiącej w niej opowieści. Może czasami nie powinno się dopisywać ciągów dalszych, bo ze zniknięcia też płynie wielka nauka.