„Wenus w futrze” Romana Polańskiego, ostatni film wyświetlony w tegorocznym konkursie canneńskim, był idealnym podsumowaniem całego festiwalu, na którym tematy okołogenderowe pojawiały się z regularnością miejskiego autobusu, a „Życie Adeli” zgarnęło główne laury. Ta adaptacja sztuki Davida Ivesa – będącej wariacją na temat kultowego dzieła Sacher-Masocha, od którego zapożycza tytuł – obnaża płciowość jako maskaradę zafundowaną istotom ludzkim przez naturę: niekończący się bal z kostiumami przyszytymi do ciał (i z przymusem uczestnictwa, od którego niepodobna się wykręcić).
Emmanuelle Seigner i Matthieu Amalric (odpowiednio: żona Polańskiego i jego prawie sobowtór) wcielają się w aktorkę i reżysera. Ona jest bezczelna, wulgarna i zdeterminowana; on przestaje wierzyć, że kiedykolwiek znajdzie wykonawczynię godną jego tekstu. Kobieta wymusza przesłuchanie do roli, a akcja rozgrywa się od początku do końca w opuszczonym paryskim teatrze, pośród scenografii z granego w tymże budynku musicalu opartego na klasycznym „Dyliżansie” Johna Forda. Styropianowa preria, z bezczelnym kaktusowym fallusem służącym za oś świata, staje się sceną wielokrotnego (i wielorakiego) uwiedzenia. Reżyser dostrzega w aktorce nie tylko wirtuozerskie zdolności gry, ale – tak przynajmniej mu się wydaje – quasi-mistyczną więź z postacią Vandy z powieści Sacher-Masocha. Jest trochę tak, jakby tajemnicza kobieta była jej nową inkarnacją.
Podobnie jak w „Rzezi”, w której dwa ujęcia ramowe z początku i końca poszerzały kontekst ściśniętej w czterech ścianach akcji, tak i „Wenus w futrze” zaczyna się i kończy pysznym wizualnym dowcipem. Oto kamera Pawła Edelmana przemierza paryską ulicę w rytm radośnie makabrycznej muzyki, jakby dobywającej się z instrumentu piekielnego kataryniarza (aż dziw, że nie napisał jej Danny Elfman, tylko Alexandre Desplat). W miarę jak zbliżamy się do budynku teatru pośród błyskawic, staje się jasne, że to jakaś pozaświatowa siła kieruje spojrzeniem, które mimowolnie dzielimy. W finale ten sam diabeł (anioł?) zostawia upokorzonego bohatera za sobą i oddala się od teatru, zatrzaskując za sobą drzwi. Jest to dosłowne powtórzenie ramy z „Dziecka Rosemary”, w której wpierw nurkowaliśmy w stronę nowojorskiej kamienicy Dakota, by w finale zostawić w niej Rosemary z nowonarodzonym czarcim bobasem.
„Wenus w futrze”, reż. Roman Polański.
Francja 2013, w kinach od 8 listopada 2013 Ani „Wenus w futrze”, ani „Rzeź” (ani „Śmierć i dziewczyna”, skoro już mowa o „kameralnym” cyklu Polańskiego) nie zostały oparte na wybitnych sztukach teatralnych. Tekst Ivesa jest bardzo zmyślny w przeplataniu poziomów literackiej fikcji i rzeczywistego dialogu między postaciami, ale przez cały czas funkcjonuje bardziej jako łaskoczący mózgownicę koncept, niż jako wehikuł autentycznych emocji tudzież autentyczna podnieta. Struktura całości przypomina gabinet luster, w którym odbicia rzeczy i innych odbić zniekształcają percepcję, każąc spojrzeć na życie jak na roztrzaskane zwierciadło, w którym w pełni przejrzeć się nie sposób. Pod koniec rzecz staje się tak deklaratywna – nie tracąc perwersyjnego humoru, ale jednak – że możemy poczuć się wręcz jak na akademickim wykładzie z gender studies, mającym udowodnić dziejową niesprawiedliwość w postaci dominacji białego męskiego spojrzenia. Mimo to film jest pierwszorzędny i wpisuje się z powodzeniem w opatentowany katalog obsesji Polańskiego, z transwestytyzmem na czele (w pewnym sensie film jest po prostu przypisem do „Lokatora”).
Polański i Amalric tryumfują bezapelacyjnie, ale zwycięstwo najbardziej niespodziewane należy do Emmanuelle Seigner. Bez trudu przemierza skalę od kotki do kokoty, od dziecka do archetypu, grając nam na nosie i zarazem prezentując dojrzałą, niewstydzącą się wieku kobiecość, jaką kino rzadko kiedy pokazuje. Wiele filmów w historii kina nazywano listami miłosnymi reżyserów do ich aktorek, ale ten film nie jest tylko listem – jest samym miłosnym aktem, z całym przynależnym mu szaleństwem i zadyszką. Tryumf całości jest prawdziwie erotyczny – reżyser przyczynia się do chwały aktorki, a aktorka do chwały reżysera. Zupełnie inaczej, niż w finale filmu, ale to już temat na zupełnie inną opowieść.